Komunistyczna Partia Chin liczy już 90 lat. W ciągu ostatnich dekad z partii władzy przeistoczyła się w sprawnie działającą organizację umiejącą przetrwać w kapitalistycznym otoczeniu, choć nadal zachowała pełnię rządów - mówi Jonathan Fenby, brytyjski historyk.
Komunistyczna Partia Chin, która decyduje o losie największej i najprężniej rozwijającej się gospodarki świata, obchodzi 90-lecie istnienia. W jakiej jest kondycji?
Trzeba pamiętać, że KPCh to ogromna, 80-milionowa machina, daleko przekraczająca swą liczebnością inne partie polityczne globu. Na dodatek od ponad sześćdziesięciu lat działa w warunkach leninowskiego ustroju, w którym to biuro polityczne, a właściwie dziewięcioosobowy komitet stały, ma w swoich rękach pełnię władzy i de facto kieruje poczynaniami rządu. Jednocześnie prowadzenie najludniejszego, 1,3-miliardowego kraju świata zmusza chińską kompartię, by dopuszczała pewien poziom decentralizacji: to dlatego jej władza na prowincji ma tak wiele twarzy, a poczynania lokalnych kacyków czasem nie są do końca kontrolowane przez centralę. Mimo tak wielu strukturalnych sprzeczności dzisiejsza KPCh sprawia wrażenie dobrze naoliwionego mechanizmu. Mniej więcej od końca lat 80. partia idzie po z grubsza niezmiennym kursie: jak najmniej ideologii, jak najwięcej pragmatyzmu, modernizacji i dobrobytu. Celem jest uniknięcie dwóch największych zagrożeń: wybuchu niezadowolenia społecznego i terytorialnej dezintegracji kraju. A kluczem do jego osiągnięcia pozostaje wysoki wzrost gospodarczy na poziomie 9 – 10 proc. PKB. Wzrost z kolei pomaga kupić zadowolenie obywateli i daje partii wiarę w słuszność obranej drogi. Widać to zwłaszcza dziś, gdy Zachód wciąż nie może złapać oddechu po kryzysie, a Chiny wcale nie zwolniły tempa rozwoju gospodarczego, czego na szczytach władzy w Pekinie bardzo się obawiano.
Jaka będzie przyszłość partii?
W tej chwili najważniejszym wyzwaniem dla chińskich decydentów jest sprawne przekazanie władzy w ręce kolejnego pokolenia sekretarzy. Formalnie nastąpi to na przełomie 2012 i 2013 roku, w rzeczywistości odbywa się jednak właśnie teraz. Komunistyczne Chiny mają już dobrze przećwiczoną kwestię sukcesji. Model działa od przełomu lat 80 i 90. i od tamtej pory wierchuszka zmienia się w sposób planowy i konsensualny co dekadę. W 1992 r. pokolenie Deng Xiaopinga zastąpił Jiang Zemin i jego rówieśnicy. W 2003 r. władzę wzięła generacja, której twarzą jest obecny szef partii i prezydent Hu Jintao. Teraz czas na kolejne – piąte już – pokolenie komunistycznych przywódców Chin.
Co wiemy o ludziach, którzy poprowadzą Chiny po zmianie na przełomie 2012/2013?
Właściwie wszystko, co najważniejsze. Przywódcą partii zostanie Xi Jingpin, a premierem Li Keqiang. Ważną postacią w politbiurze będzie z kolei Bo Xilai trzymający władzę w kluczowej środkowochińskiej metropolii Chongqingu. Wszystkich ich łączy wspólny rys biograficzny. Urodzili się mniej więcej w czasie powstania komunistycznych Chin (czyli w roku 1949 – red.). Ich ojcowie byli wpływowymi towarzyszami Mao Zedonga. Ojciec Xi Jingpina był wicepremierem, a ojciec Bo Xilaia ministrem finansów. W czasie rewolucji kulturalnej wypadli jednak z łask jako zbyt liberalni. Ten pierwszy na kilka lat trafił do obozu reedukacyjnego na świńskiej farmie. Wrócili dopiero w czasach pragmatycznych prorynkowych reform Deng Xiaopinga. Ich synowie też są pragmatykami. Wierzą w rynek i wzrost, a nie w komunizm.
Czy to znaczy, że Chiny będą nadal szły w kierunku wolnego rynku?
Bez wątpienia. Przyszły przywódca Xi Jingpin jeszcze jako młody sekretarz nie miał najmniejszych oporów przed otwieraniem się na rynek i promowaniem takich kapitalistycznych cnót jak przedsiębiorczość. Jako partyjny przywódca prowincji Zhejiang stworzył specjalną strefę ekonomiczną w mieście Yiwu, co uczyniło z niej światowe centrum przemysłu lekkiego.
Ale już Bo Xilai uchodzi za zwolennika powrotu do tradycji maoistowskiej, której przez ostatnie lata tak mocno się w Chinach nie eksponowało.
To prawda. Bo Xilai, który niepodzielnie włada 31-milionowym Chongqingiem, jednym z czterech chińskich miast wydzielonych, najczęściej ze wszystkich liderów powołuje się na Mao i rewolucyjnego ducha pionierskich czasów Chin Ludowych. To jednak wyłącznie zagranie na strunie pewnej nostalgii. Gest obliczony na pozyskanie sympatii tych Chińczyków, którzy uważają, że przemiany społeczne ostatnich 20 lat odbywają się zbyt szybko i drastycznie. Hasła rewolucyjne stały się też popularne wśród idealistycznej młodzieży partyjnej, która jest zniesmaczona cynizmem i karierowiczostwem wielu rówieśników. Oceniając jednak konkretne gospodarcze posunięcia Bo Xilaia, nie ma najmniejszej wątpliwości, że nie ma on w ogóle ochoty odwracać prorynkowego kursu obranego przez KPCh w ostatnich dwóch dekadach. Wszystkich wpływowych decydentów nowej generacji łączy dziś bowiem jedna dewiza: projekt kontrolowanego otwierania się na kapitalizm jest dobry, nie ma więc co kręcić łodzią posuwającą się we właściwym kierunku. Każdy, kto by tego spróbował, zostałby z niej natychmiast wyrzucony.



Jak długo może trwać otwieranie się na kapitalizm przy formalnym zachowaniu ustroju komunistycznego?
„Otwieranie na kapitalizm” to umowna fraza. Tak naprawdę partia korzysta dziś na tym, że chiński kapitalizm jest dokładnie taki, jak chcą władze w Pekinie. Trzeba pamiętać, że za Wielkim Murem istnieje wciąż wiele państwowych monopolistycznych przedsiębiorstw: transport, kolej, energetyka, stalownie. Rynek pracy znajduje się pod ścisłą kontrolą rządu i nie ma czegoś takiego jak wolny przepływ siły roboczej, wręcz przeciwnie – jako pracownik jesteś przypisany do ziemi i to centralny planista, czyli partia, decyduje, gdzie twoja praca może się przydać. Ścisłej kontroli poddane są też rynki kapitałowe. Nie istnieje wolny obrót ziemią. I nikt z rządzących nie ma w tym momencie interesu, żeby to zmienić. Trudno więc nie zauważyć, że otwieranie nie jest procesem dynamicznym.
Czy to oznacza, że w ciągu najbliższej dekady KPCh będzie tylko trwała na zdobytych pozycjach?
Nie do końca. Obok kwestii sukcesji najbardziej gorącym tematem jest dziś w Chinach sprawa wdrożenia tzw. dwunastej pięciolatki, czyli planu gospodarczego na lata 2011 – 2015. Jej celem jest wyjście naprzeciw potencjalnym problemom, głównie poprzez pobudzenie konsumpcji wewnętrznej, by chiński wzrost gospodarczy stał się mniej zależny od eksportu. Planowane są też inwestycje w bardziej nowoczesne i przyszłościowe gałęzie gospodarki. Sporo pieniędzy władze chcą też wpompować w zadowolenie mieszkańców. W czasie pięciolatki ma powstać 36 mln subsydiowanych mieszkań, a roczna suma przewidziana w budżecie na dopłaty do ubezpieczeń medycznych obywateli wzrośnie ze 120 (18,53 dol.) do 200 juanów (30,9 dol.) na osobę. Wydatki na edukację mają wzrosnąć do 4 proc. PKB. Nie jest to oczywiście śrubowanie rekordów, ale nadganianie ewidentnych zapóźnień cywilizacyjnych i dowód, że chińskie społeczeństwo ma coraz większe wymagania.
Czy w najbliższym czasie cokolwiek może zagrozić stabilności władzy chińskich komunistów?
Katalog zagrożeń jest dość szeroki. W wewnętrznych dokumentach partyjnych najwyżej na tej liście znajduje się wysoka inflacja; niebezpieczna, bo przejawiająca się w drożyźnie i uderzająca w ogromną część wciąż ubogiego jeszcze chińskiego społeczeństwa. Narasta też problem nierównomiernego rozwoju między prężnymi regionami i metropoliami na wybrzeżu a biednym interiorem. W dłuższym okresie komuniści nie mają też wątpliwości, że wzrost gospodarczy spadnie z dwucyfrowego poziomu do, powiedzmy, 6 – 7 proc. Gorączkowo zastanawiają się, czy wtedy ich władza będzie równie ugruntowana jak dziś. Na horyzoncie majaczy też zagrożenie kryzysami ekologicznymi, które będą pokłosiem szybkiego rozwoju przemysłu i nieskoordynowanych procesów urbanizacji.
Czy partia komunistyczna pozwoli, by wraz ze wzrostem dobrobytu Chiny ewoluowały w kierunku demokracji?
Nie należy stawiać na taki scenariusz. W ostatnich miesiącach wierchuszka partii debatowała nawet na ten temat. Zastanawiano się, czy nie czas na więcej demokracji – na początek tylko wewnątrz KPCh. Jednak ostatecznie zapadł jednoznaczny wyrok: nie będzie demokratycznego poluzowania, bo to wystawiłoby na ryzyko wzrost gospodarczy. Na tym przykładzie widać doskonale schemat myślenia na szczytach chińskiej władzy: oni jednoznacznie łączą sukces ekonomiczny ostatnich 20 lat z systemem jednopartyjnym. W ten sposób należy też tłumaczyć obserwowane w ostatnich miesiącach uderzenie w opozycję. Po prostu w okresie zmiany władzy nikt na czele KPCh nie chce być postrzegany jako słabeusz i liberał.
A może demokratyzację wymusi presja coraz bogatszych i pewniejszych siebie obywateli?
Zbyt wcześnie, by snuć takie scenariusze. W dzisiejszych Chinach dochodzi co roku do ponad 100 tys. obywatelskich wystąpień. Czasem bardzo dramatycznych. Jednak w większości nie stanowią one poważnego politycznego zagrożenia dla politycznego monopolu KPCh. Ludzie buntują się przeciwko rekwizycji ziemi, korupcji czy brutalnej policji. Gniew nie wychodzi jednak ponad poziom lokalny. Partia nie ma w tej chwili żadnej spójnej opozycji, która byłaby w stanie przedstawić alternatywny pomysł na państwo.
Jonathan Fenby, brytyjski historyk, dziennikarz („The South China Morning Post”, „Guardian”, „The Economist”) i znawca Chin. Jego książka „Chiny. Upadek i narodziny wielkiej potęgi” ukazała się w Polsce w 2009 roku nakładem wydawnictwa Znak. Obecnie Fenby jest ekspertem londyńskiej firmy doradczej Trusted Sources, która pomaga w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych dotyczących gospodarek wschodzących / DGP