Rozpoczynająca się dziś od Irlandii tygodniowa podróż Baracka Obamy do Europy w niczym nie będzie przypominać tej sprzed dwóch lat. Euforia, z jaką wówczas witano amerykańskiego prezydenta, dawno zniknęła, a Europejczycy nie ukrywają rozczarowania stanem stosunków transatlantyckich. Także w kwestiach gospodarczych.
Wizyta wiosną 2009 r. stała pod znakiem walki z kryzysem gospodarczym, który był wtedy w szczytowym okresie. Jednak z zapowiedzi ustanowienia w ramach grupy G20 regulacji mających zapobiec kolejnemu kryzysowi czy wprowadzenia podatku bankowego nic nie wyszło. Na dodatek po obu stronach Atlantyku przyjęto zupełnie inne metody wychodzenia z recesji, więc coraz trudniej znaleźć punkty styczne.
Wprawdzie to państwa europejskie – najpierw Grecja, potem Irlandia, ostatnio Portugalia – stanęły na krawędzi niewypłacalności, ale wszystkie zadłużone kraje kontynentu z mniejszym lub większym skutkiem próbują ciąć deficyty budżetowe. Stany Zjednoczone do niedawna zadłużeniem się w ogóle nie przejmowały, a z recesji próbowały wychodzić pakietami stymulacyjnymi, które jeszcze powiększały zobowiązania fiskalne.
Konieczność redukcji długu publicznego administracja Obamy uznała dopiero, gdy w kwietniu agencja ratingowa Standard & Poor’s obniżyła perspektywę amerykańskiego ratingu na negatywną, podkreślając, że USA są jedynym państwem rozwiniętym, które nie ma żadnego planu walki z deficytem. Teraz ma nawet dwa – przedstawiony przez prezydenta i przez republikańską większość w Izbie Reprezentantów – ale ponieważ nie udało się uzgodnić kompromisowej wersji, cięć na razie nie ma. Tymczasem tydzień temu dług publiczny osiągnął maksymalny dopuszczony przez Kongres poziom 14,3 biliona dolarów.
Konsekwencje tego odczują także Europejczycy. Skoro rynki finansowe zareagowały paniką na możliwość ogłoszenia bankructwa przez 10-milionową Grecję czy 4-milionową Irlandię, to problemy finansowe 300-milionowych Stanów Zjednoczonych, będących największą gospodarką świata, wywołają kryzys wręcz niewyobrażalny.
Odmienne podejście panuje także w kwestii inflacji. Choć w strefie euro jest ona niższa – 2,8 proc. wobec 3,2 w USA – Europejski Bank Centralny w zeszłym miesiącu po raz pierwszy od ponad dwóch lat podniósł stopy procentowe i, jak się oczekuje, nie będzie to ostatnia podwyżka w tym roku. Amerykańska Rezerwa Federalna uważa jednak, że wzrost inflacji jest przejściowy, bo wywołany czynnikami zewnętrznymi, jak wysokie ceny ropy. Nie ma więc potrzeby interweniować, szczególnie że utrudni to walkę z bezrobociem.
Tym, co w dużej mierze określi stan transatlantyckich stosunków gospodarczych, będzie wreszcie to, kogo Waszyngton poprze w walce o stanowisko szefa MFW. Kraje europejskie nalegają, by nadal był to Europejczyk. Dla Waszyngtonu francuska minister gospodarki Christine Lagarde jest kandydaturą akceptowalną, ale Amerykanie też ciepło mówili o pomyśle, by funduszem kierował ktoś z krajów rozwijających się, co by odzwierciedlało nowy układ sił na świecie.