Fala nielegalnej imigracji zalewająca Europę wywołuje rosnąco negatywne reakcje części zachodnioeuropejskich społeczeństw. Włosi i Francuzi zaczynają rozważać wprowadzenie ograniczeń do traktatu z Schengen. Holendrzy mówią o konieczności ograniczania przepływu i pobytu osób niepracujących, a pobierających zasiłki socjalne.
Kręgi postępowe, posługujące się zasadami politycznej poprawności, reagują na te oraz inne propozycje ograniczeń, jak na postępowców przystało. Protestują, krytykują kraje, które wprowadzają lub choćby zapowiadają jakiekolwiek ograniczenia. A że zapowiedzi Holendrów dotyczą także Polaków, którzy stracili pracę lub jej nie podjęli, więc i u nas zaczynają się komentarze w podobnym duchu, ale już z innych, bardziej prozaicznych przyczyn.
Oczywiście takie podejście jest szlachetne i dlatego wielu je chętnie manifestuje. Czują się namaszczeni, są we własnej opinii humanitarną elitą Europy, mogącą patrzyć z góry na pozostałych. Jeśli w ogóle nachodzą ich refleksje, to takie, że trudna sytuacja gospodarcza budzi egoizmy narodowe i że to minie wraz z nadejściem prosperity. Tak więc niczego zmieniać nie należy.
Niestety, szlachetność we własnych oczach, a nawet w oczach podobnie myślących, nie zwalnia od myślenia. Proponuję więc skoncentrować się na kwestii przedstawionej w tytule felietonu. Czym się różni emigracja za chlebem w drugiej połowie XIX w. od emigracji na przełomie XX i XXI w.? Dlaczego nie czytało się wówczas w gazetach północnoamerykańskich, kanadyjskich, brazylijskich czy argentyńskich o darmozjadach, którzy odbierają chleb miejscowym?
Otóż sformułuję tezę podstawową, że obecne nastroje antyimigranckie są produktem ubocznym patologicznego – moim zdaniem – zachodniego państwa opiekuńczego, które w znaczącym stopniu rozerwało związek między wysiłkiem a efektem. Przypomnę tutaj rozmowy z duńskim inżynierem stoczniowcem, podczas mojej pracy na uniwersytecie w Aalborg na przełomie lat 80. i 90. Już wówczas ten bywały w świecie fachowiec zwracał uwagę na patologie nowych imigrantów. Nowych, bo pracowici polscy rolnicy z Wielkopolski z przełomu XIX i XX w. wtopili się znakomicie w duńskie społeczeństwo.
Otóż zwracał on uwagę na to, że imigranci z Afryki, Turcji i Bliskiego Wschodu wykorzystywali szczodry system opieki społecznej, który przy ich niewielkich wymaganiach materialnych pozwalał im obywać się bez podejmowania stałej pracy. Wystarczał przyznawany latami zasiłek dla bezrobotnych, dodatki na dzieci i inne możliwe do wydobycia z systemu świadczenia. System pozwalał w ramach akcji łączenia rodzin sprowadzać kolejnych członków klanu (dziadków, wujków, ciocie itd.). Związki z Danią inne niż roszczeniowe, które mogłyby pozwolić na stopniową integrację, były rzadkością.
Taka mentalność nie mogła się podobać miejscowym i w prywatnych rozmowach temat ten wracał niejednokrotnie. I to długo przed eksplozją muzułmańskiego fanatyzmu (także i w Danii w związku ze słynnymi satyrycznymi rysunkami Mahometa).
W XIX-wiecznej Ameryce nikt nie narzekał na emigrantów, ponieważ nie liczyli oni na pomoc państwa, do którego wyemigrowali. Pracowali solidnie, czasem im się nie powiodło i lądowali w przytułkach Armii Zbawienia i podobnych organizacji filantropijnych, ale ciułali cent do centa i gdy już stanęli na nogach (dopiero wtedy!), przywozili rodzinę lub jechali po żonę do Irlandii, Włoch czy Polski. Na wszystko zapracowali sami i dlatego nikt na nich nie narzekał i nie nazywał darmozjadami. Tak więc socjal zepsuł także i relacje ludności miejscowej z imigrantami.