Szkoły biznesu w Chinach, Hongkongu czy Singapurze coraz skuteczniej walczą o zachodnich studentów. Oferują im coraz wyższy poziom, atrakcyjne czesne i wręcz nieograniczone perspektywy kariery - dzięki temu pną się w górę w rankingach najlepszych uczelni i zagrażają samej Harvard Business School.
Szybko rozwijające się kraje Dalekiego Wschodu są nie tylko gotowe wchłonąć rosnące zastępy dobrze wykwalifikowanych menedżerów z USA i Europy. Coraz częściej same chcą ich kształcić.
– Amerykanie mają swoją Ivy League (stowarzyszenie ośmiu najstarszych i najbardziej elitarnych uniwersytetów w USA – red.). Dlaczego my nie mielibyśmy założyć własnej ligi i rzucić wyzwania renomowanym uczelniom – mówił latem ubiegłego roku Nick Soriano, szef marketingu Nanyang Technological University. Ta czołowa uczelnia biznesowa w Singapurze uruchomiła wówczas do spółki z hongkońskim University of Science and Technology (HKUST), szanghajskim China Europe International Business School (CEIBS) oraz Indian School of Business w Hajdarabadzie program zacieśnionej współpracy. Cel tego mariażu jest prosty: przyciągnąć jak najwięcej zachodnich studentów, którzy nie tylko podniosą renomę wschodnich uczelni w oczach największych globalnych korporacji, lecz także zostawią na kampusie spore pieniądze. Dlatego od kilku miesięcy ich przedstawiciele objeżdżają najlepsze centra uniwersyteckie kształcące biznesowe kadry od Los Angeles po Paryż, przekonując studentów, by jak najszybciej przenieśli się do nich. Mają przy tym w ręku coraz więcej mocnych kart.

Wschodzące rynki chłoną talenty

Ich głównym atutem jest przede wszystkim rosnący poziom zajęć. Choć elitarne azjatyckie szkoły biznesowe są stosunkowo młode (większość z nich powstała w ostatnich dwóch dekadach), zdołały całą ławą wedrzeć się do światowej czołówki. W opublikowanym tydzień temu przez „Financial Times” rankingu 100 najlepszych programów MBA na świecie znalazło się aż ośmiu przedstawicieli Dalekiego Wschodu (nie licząc Australii). To dwa razy więcej niż na tej samej liście z roku 2008. Z kolei w pierwszej dwusetce QS World University Ranking mierzącego popularność uczelni wśród potencjalnych pracodawców znalazło się w 2010 r. prawie 40 graczy z Azji. Znów dwa razy więcej niż jeszcze pięć lat wcześniej. Dalekowschodnie szkoły coraz lepiej wypadają też w międzynarodowych zestawieniach testów GMAT (badających zdolności matematyczno-językowe), które są używane przez większość biznesowych szkół jako fundamentalna część procesu rekrutacyjnego. Studenci chińskiego CEIBS wypadli w nim w ubiegłym roku równie dobrze co ich koledzy z London Business School, która od lat uchodzi za najlepszą biznesową uczelnię świata.
Niebagatelnym argumentem jest również czesne. Kurs MBA w szkole biznesowej National University of Singapur kosztuje 52 tys. dol. Można też z łatwością znaleźć tańsze miejsca. Dwuletni program Global MBA na National Taiwan University oznacza wydatek rzędu 20 – 25 tys. dol. Za podobne studia na elitarnej amerykańskiej uczelni trzeba zapłacić nawet 70, a czasem i 100 tys. dol. Azjatycka ofensywa przynosi już zresztą pierwsze owoce. Na hongkońskim HKUST odsetek zachodnich studentów w ciągu 10 lat wzrósł z 10 do 20 proc. Na CEIBS sięga 22 proc. (w 2005 r. było ich 2 proc.). Obie uczelnie chwalą się, że liczba Europejczyków i Amerykanów chętnych do studiowania u nich wzrosła dwukrotnie w ciągu ostatnich pięciu lat. Widać też pierwsze oznaki nerwowości po stronie zachodnich uczelni. Swoją szkołę w Singapurze rozbudowuje renomowana Booth School of Business Uniwersytetu Chicagowskiego. Podobnie postąpiły już także francuskie INSEAD i ESSEC. W 2005 r. kanadyjska Richard Ivey School of Business przeniosła się częściowo do Hongkongu. Z kolei w 2011 r. swój kampus otworzy w Szanghaju Fuqua School of Business, czyli najnowszy projekt amerykańskiego uniwersytetu Duke.
Jednak tym, co najskuteczniej przyciąga młodych adeptów biznesu, są wręcz nieograniczone perspektywy zawodowego rozwoju rysujące się przed nimi w Azji. „W latach 80. studenci najbardziej prestiżowych uczelni biznesowych na świecie marzyli o pracy na Wall Street. W następnej dekadzie najzdolniejsi zatrudniali się w amerykańskiej Dolinie Krzemowej. Dziś nową ziemią obiecaną jest dla nich Daleki Wschód” – pisał niedawno renomowany amerykański „Bloomberg Businessweek”. Pracę chcą im dawać nie tylko największe globalne korporacje w stylu General Electric, McKinseya czy Johnson & Johnson, które ciągle rozbudowują swoją obecność na perspektywicznym rynku od Chin przez Wietnam po Indie i Bangladesz. Coraz częściej w roli poszukiwaczy wykwalifikowanej siły roboczej występują też lokalne firmy, jak na przykład wielki fundusz inwestycyjny China Investment Corp. (CICC) czy rosnący w siłę shenzeński koncern informatyczny Tencent. Za bardzo perspektywiczną branżę uchodzi też na przykład sektor ochrony zdrowia, który ma się rozwijać razem ze wzrostem zamożności chińskiego czy hinduskiego społeczeństwa.



Polacy na start

Wśród chętnych, by stanąć do walki o te stanowiska, są również Polacy. Na razie jednak stosunkowo niewielu. Na przeszkodzie wciąż stoją przede wszystkim koszty. Z tego powodu studentowi znad Wisły najłatwiej trafić na Tajwan. Tamtejszy rząd od lat używa swojego programu stypendialnego dla zagranicznych studentów jako elementu polityki przełamywania międzynarodowej izolacji, w którą chcą zapędzić go kontynentalne Chiny. Od 2006 r. z oferty Tajpej skorzystało prawie 70 rodaków. Jedną z nich była Magdalena Jurkiewicz, absolwentka nauk politycznych i marketingu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, która w ubiegłym roku zrobiła dyplom MBA na National Taiwan Uniwersity. – Moje stypendium było bardzo korzystne. Starczyło na czesne i wydatki. Na dodatek chińskiego można nauczyć się dopiero na miejscu, a większość zajęć odbywa się w języku angielskim – mówi nam Jurkiewicz. Stypendia przyznaje też Korea Południowa. W ubiegłym roku dostało je 7 osób, a w sumie z pomocy rządowej korzysta tam około 30 spośród 70 studiujących w Korei Polaków.
Dobrym sposobem zdobycia wykształcenia na Dalekim Wschodzie są studenckie wymiany. Obecnie oferuje je większość uczelni publicznych i prywatnych w Polsce. Prestiżowa Akademia Leona Koźmińskiego współpracuje na przykład z Singapore Management University. – Ten kierunek jest nawet bardziej popularny niż wyjazd do USA – mówi nam Ewa Barlik z ALK. Z kolei warszawska SGH m.in. z filipińskim Asian Institute of Management czy Management Development Institute w indyjskim Gurgaon. Polacy trafiają też do Azji poprzez zachodnie uczelnie. Pochodzący z Olsztyna Kasper Aleksander Yearwood najpierw wyjechał na studia ekonomiczne do szkockiego Glasgow, a dopiero stamtąd na University of Hong Kong. Tam nauczył się chińskiego i już nie wiąże swojej przyszłości z Europą Zachodnią, ale właśnie z Chinami. Chce tam wrócić i zrobić dyplom MBA. – Europejczyk ma tam bardzo dobry punkt wyjścia do kariery. Zachodnie szkoły uczą go wielu miękkich umiejętności, jak skuteczne negocjacje czy dyskutowanie, których Azjatom wciąż brak. Jeśli doda do nich znajomość lokalnego języka i kulturowych uwarunkowań robienia interesów, powinien zajść bardzo daleko – mówi nam.
Polak po studiach w Azji może też uczynić atut ze swojego pochodzenia. – Na Tajwanie dwa razy do roku odbywają się targi pracy, na których tamtejsi przedsiębiorcy desperacko szukają wykwalifikowanych pracowników ze wszystkich krajów Unii Europejskiej. Mamy tam wzięcie, bo oni bardzo się interesują możliwościami robienia interesów w naszym kraju – mówi nam Magdalena Jurkiewicz. W ubiegłym roku na przykład tajwański AU Optronics, trzeci na świecie producent paneli LCD, zapowiedział, że wyda 40 mln dol. na rozwój fabryki w Gorzowie Wielkopolskim, trzeciej po Czechach i Słowacji w naszym regionie. Kilkanaście kolejnych mniejszych firm dopiero szuka polskich partnerów.