Minister w kancelarii prezydenta Mariusz Handzlik nie był agentem służb specjalnych PRL, lecz ich ofiarą - uznał w czwartek Sąd Okręgowy w Warszawie. O autolustrację wystąpił sam minister. Sprawa była bezsporna, bo o uznanie oświadczenia lustracyjnego Handzlika za prawdziwe wnosił także prokurator IPN.

Sąd ustalił, że SB zarejestrowała w 1987 r. Handzlika - wówczas 21-letniego studenta teologii z KUL - jako tajnego współpracownika o pseudonimie Piotr, ale "na wyrost", mimo że na rozmowie werbunkowej odmówił on współpracy.

Jak mówił w wystąpieniu końcowym prokurator IPN Jarosław Skrok, SB traktowała Handzlika "perspektywicznie" i miała nadzieję nakłonić go do współpracy (tym bardziej, że w tamtym okresie chciał on wstąpić do zakonu, co SB zamierzała wykorzystać), co jednak się nie powiodło. Handzlik został wyrejestrowany w styczniu 1989 r. W katalogach IPN opublikował jednak, że w 1987 r. SB zarejestrowała Handzlika jako TW "Piotr".

44-letni Handzlik zeznał przed sądem, że nigdy nie był agentem. "Zostałem pomówiony i narażony na wiele przykrości z uwagi na to, że jestem zawodowym dyplomatą i osobą publiczną" - oświadczył. W czwartek poprosił sąd o potwierdzenie tego oświadczenia.

"Takie rzeczy w produkcji dokumentów się zdarzają, że się zarejestruje na wyrost"

Jego pełnomocnik mec. Jolanta Turczynowicz-Kieryłło wydarzenia sprzed ponad 20 lat nazywa "młodzieńczą naiwnością", której konsekwencje Handzlik ponosi do dziś. Mimo że Handzlik kategorycznie odmówił współpracy, rozmawiał z esbekiem o religii. "Jako człowiek autentycznie religijny naiwnie myślał, że może go nawróci" - mówiła. Sam Handzlik wyznał po rozprawie, że gdy o spotkaniu z esbekiem porozmawiał z rodziną, przyjaciółmi i swoim spowiednikiem, ci niedwuznacznie powiedzieli mu, co myślą o takim "nawracaniu".

"Takie rzeczy w produkcji dokumentów się zdarzają, że się zarejestruje na wyrost" - te słowa esbeka przesłuchiwanego przez sąd przypomniała obrona w mowie końcowej. W jej ocenie, tragedią procesów lustracyjnych, jest to, że zeznający esbecy, ludzie o wątpliwej moralności, decydują nadal o tym, "czy kogoś utopić, czy podwyższyć" i nadal mogą niszczyć czyjeś życie.

Sąd potwierdził, że oświadczenie lustracyjne Handzlika o braku związków ze służbami PRL jest prawdziwe. "Ta sprawa jest przykładem nie tyle tego, że SB mogła fałszować akta, ale że tak było. Po latach pan Handzlik jest ofiarą SB i musi dochodzić swego dobrego imienia, mimo że nie było żadnej współpracy" - mówił sędzia Paweł Dobosz w ustnym uzasadnieniu orzeczenia.

"Jestem szczęśliwy po tym, co powiedział sąd i po tym, jakie stanowisko zajął IPN"

Według sądu, oficer SB Krzysztof Oremus, który w 1987 r. zarejestrował Handzlika jako zwerbowanego agenta o kryptonimie "Piotr", w rzeczywistości fałszował akta; udało mu się tak je sporządzić, by nawet kontrola przełożonych nie wykazała, iż w rzeczywistości agent nie funkcjonuje. "Ta kontrola okazała się nieskuteczna" - stwierdził sąd.

"Jestem szczęśliwy po tym, co powiedział sąd i po tym, jakie stanowisko zajął IPN" - mówił Handzlik dziennikarzom po wyjściu z sali sądu. Przyznał, że proces był dla niego ciężkim doświadczeniem. "Pan prezydent Lech Kaczyński od początku udzielał mi wsparcia i wyrażał przekonanie, że prawda musi być powiedziana publicznie - za co mu bardzo dziękuję. Cieszę się, że sąd potwierdził, że mówiłem prawdę" - dodał prezydencki minister.

Sąd wszczął proces Handzlika w maju, na jego wniosek. Zgodnie z ustawą lustracyjną, prawo do sądowej autolustracji ma każdy - nie tylko osoba pełniąca funkcję publiczną - kto chce oczyścić się z "publicznego pomówienia" o związki z tajnymi służbami PRL. Wszczynając autolustrację Handzlika, sąd uznał, że informacja z katalogów IPN stanowi takie "publiczne pomówienie".