61 proc. Amerykanów obawia się bratobójczego rozlewu krwi po wyborach. Połowa przyznaje, że zaopatrzyła się w zapasy żywności i artykułów pierwszej potrzeby – po części ze strachu przed wojną.
Więc co tam u was? – zapytała swoich fanów na Face booku kilka dni przed wyborami Sandra Boynton, jedna z najbardziej znanych autorek i ilustratorek książek dla dzieci w USA. Do postu dorzuciła rysunek kota z przerażeniem w oczach, wyglądającego tak, jak gdyby ktoś go właśnie wyciągnął z wirówki. W ciągu dwóch godzin pod wpisem pojawiło się już kilka tysięcy komentarzy. Jako jedna z pierwszych zareagowała Kari McPherson, urzędniczka z Aurory w Kolorado: „Nie jest OK. Chce mi się rzygać, gdy myślę, że Senat zatwierdzi dzisiaj nową sędzię Sądu Najwyższego. Czuję się kompletnie załamana i przerażona tym, co dzieje się dookoła. Syn chce się bawić, a ja chcę zwinąć się w kłębek i płakać, a potem zasnąć i obudzić się w przyszłym roku ze szczepionką i nowym prezydentem”. Większość komentujących przyklasnęła słowom Kari. Nastroje Amerykanów na finiszu tegorocznych wyborów prezydenckich i do Senatu można bowiem opisać trzema słowami: nieufność, strach i pesymizm.

Ukradną moją kartę wyborczą

Amerykanie nie wierzą, że głosowanie będzie uczciwe, bo wyzwaniu nie sprosta poczta, która – ze względu na pandemię – jest w tym roku zaangażowana w wybory o wiele bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości. Jak szacował „New York Times”, na opcję korespondencyjną może zdecydować się w tym roku nawet trzy czwarte wyborców („New York Times”, 2 października br.). Dla porównania cztery lata temu wybrała ją jedna czwarta Amerykanów.
Nieufność wobec poczty cechuje wszystkich, ale zdecydowanie bardziej męczy bazę Trumpa. Nie bez przyczyny. Gospodarz Białego Domu od wiosny prowadzi agresywną kampanię przeciwko głosowaniu korespondencyjnemu: uważa je za „oszustwo” i „największy przekręt w historii”. W zalewie oszczerstw pod adresem jednej z najstarszej amerykańskich instytucji utonęły głosy ekspertów i statystyków. Takich jak Amber McReynolds z ośrodka National Vote at Home i Charlesa Stewarta, dyrektora MIT Election Data and Science Lab. Kilka miesięcy temu opublikowali oni w portalu politycznym The Hill odezwę do Amerykanów zatytułowaną: „Obalmy wreszcie mit o fałszowaniu wyborów korespondencyjnych”. Piszą w niej: „W ostatnich 20 latach Amerykanie oddali korespondencyjnie ponad 250 mln głosów, oszustwo wykazano w 143 przypadkach. Innymi słowy, co siedem lat zdarza nam się jeden fałszywy głos w każdym stanie. Mówimy więc o skali fałszerstwa, która wynosi 0,00006 proc.”.
Ludu MAGA (od „Make America Great Again”, głównego sloganu Trumpa) to jednak nie przekonało. Bill O’Brien, 60-letni nauczyciel i mój sąsiad, był jednym z pierwszych na naszym osiedlu w Fort Collins (200-tysięczne miasto na północy stanu Kolorado), który wbił przed swoim domem tablicę z poparciem dla Trumpa. Bill przeprowadził się tu trzy lata temu z Teksasu. Do tej pory głosował korespondencyjnie, bo w Kolorado to najbardziej powszechna i zalecana forma. Stan z automatu wysyła wszystkim wyborcom pakiety do głosowania już kilka tygodni przed terminem wyborów. Można je odesłać pocztą albo skorzystać ze specjalnych skrzynek, wystawianych kilka tygodni przed dniem święta demokracji, ewentualnie osobiście wrzucić kartę do urny w lokalu wyborczym. – Nie tym razem! – pogroził palcem mój sąsiad, gdy zapytałam, czy już odesłał swój głos. – Proszę popatrzeć, co się dzieje z głosowaniem korespondencyjnym. Pakiety całymi workami lądują na śmietnikach, kwitnie kradzież kart ze skrzynek wyborczych (ballot harvesting). Nie mówiąc o zastraszaniu głosujących (voter intimidation). Moja karta od dawna jest wypełniona, ale przekażę ją osobiście do rąk komisji 3 listopada. To jedyna gwarancja, że zostanie uwzględniona – wyjaśnił mi Bill. Przed domem O’Brienów stoi też tablica poparcia dla Joego Bidena, kandydata demokratów. To faworyt żony Billa, Kate, również nauczycielki. Tydzień przed terminem wyborów kobieta zagłosowała, korzystając z usług poczty. Zupełnie nie podziela obaw męża o to, czy jej głos zostanie zliczony. To pokazuje, jak skrajne bywają postawy Amerykanów wobec głosowania korespondencyjnego. I że polaryzacja polityczna nie omija nawet małżeństw.

Tak czy siak, wyrok śmierci

Amerykanie nie są narodem bojaźliwym, ale nie spotkałam ostatnio osoby, która nie przyznałaby, że tegoroczne wybory napawają ją strachem. – Jeśli wierzysz w zmianę klimatu, perspektywa wygranej Trumpa to po prostu koniec świata. Jeśli najważniejsze są dla ciebie podatki, nie masz wątpliwości, że pod rządami Bidena zostaniesz bankrutem. Jeśli liczysz na reformę ochrony zdrowia, przegrana Bidena to dla ciebie wyrok śmierci – wyjaśnia ten fenomen Frank Lutz, znany strateg republikański.
Thomas Singer, psychoanalityk z San Francisco i autor wydanej niedawno książki „Cultural Complexes and the Soul of America. Myth, Psyche and Politics” (Kompleksy kulturowe a duch Ameryki. Mity, psychika i polityka) dorzuca, że przed wyborami ludzie zawsze doświadczają silniejszych emocji, w tym obawy, że przegrana „naszego” kandydata zmieni nasze życie na gorsze. Singer twierdzi jednak, że cztery lata rządów Trumpa odcisnęły się na amerykańskiej psychice w sposób szczególny. Na dodatek jesteśmy w środku pandemii, z którą USA zupełnie sobie nie radzą. „Trump mocno przyczynił się do wywołania w Amerykanach przeświadczenia, że obecnie nie potrafimy się już zgodzić w kwestii tego, co jest prawdziwe, a co nie. To człowiek – rebeliant, który sam kwitnie, gdy otacza go chaos. Jednak chaos ten roztrzaskał na kawałki rdzeń amerykańskiej tożsamości. Nie wiemy już dzisiaj, kim jesteśmy jako jednostki, jako grupa, jako Amerykanie. I prawica, i lewica mierzą się z tym samym lękiem: że demokracja w jej obecnym wydaniu jest skazana na ruinę” – wyjaśnia Singer. Dramatyczny postulat autora doskonale oddaje okładka jego książki – jest nią zdjęcie ostatniego kadru z filmu „Planeta Małp” z 1968 r., pokazujące Statuę Wolności do połowy zakopaną w piachu na plaży. Symbol narodu, który utracił swoje ideały i upadł.
Elizabeth Stevens, agentka nieruchomości mieszkająca kilka domów dalej od O’Brienów, ma na trawniku przed domem wbitą tablicę wyborczą Bidena. Choć nie widziała okładki książki Singera, to przyznaje, że taka symbolika dobrze oddaje jej własne lęki związane z wyborami i przyszłością kraju. Jak wielu demokratów, obawia się, że reelekcja Trumpa będzie dla niego zielonym światłem do tego, by zmienić Amerykę w raj dla skrajnej prawicy – w tym białych suprematystów i miłośników teorii spiskowych w stylu QAnon. – Powiedzieć, że Trump legitymizuje takie grupy, to o wiele za mało. On je kokietuje i publicznie zachęca do działania, wykorzystując do tego media. To jest całkowite przeciwieństwo idei pluralizmu i dialogu, na jakich zbudowano nasz kraj. Mam wrażenie, że wyborcy Trumpa funkcjonują w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z prawdziwym światem. Powoli godzę się z tym, że raczej nie unikniemy powyborczych rozruchów, bez względu na to, kto wygra. Ale jeśli zwycięży Biden, to będzie dużo gorzej niż było wiosną – uważa Elizabeth Stevens, nawiązując do zamieszek po śmierci George’a Floyda.

Raj dla skrajnej prawicy

W ostatnich tygodniach temat eskalacji przemocy i agresji, a nawet widmo kolejnej wojny domowej jako odpowiedzi na wyniki głosowania 3 listopada dominuje w mediach. Toksyczną atmosferę nasilają jeszcze kolejne sensacyjne doniesienia o tym, jak ludziom już puszczają nerwy. Tylko w tym tygodniu dziennik „Washington Post” pisał, że pewien sympatyk Trumpa z Florydy ukradł z placu budowy buldożera i sforsował nim ogrodzenie sąsiada, niszcząc wszystkie tablice wyborcze Bidena. Z kolei CNN podał, że w Atlancie zawiązuje się uzbrojona po uszy czarna parapolicja występująca pod wymowną nazwą „Not F**king Around Coalition” („Nie pier… się z niczym”). Grupa ma być odpowiedzią na bojówki białych suprematystów.
Historycy przypominają, że to właśnie spór o rezultat wyborów prezydenckich był przyczyną ostatniej wojny domowej (broniące niewolnictwa Południe wystąpiło z Unii i rozpoczęło działania zbrojne po tym, jak prezydentem został w 1860 r. abolicjonista Abraham Lincoln). Trump od dawna nie ukrywa, że w razie przegranej bierze pod uwagę kontestowanie wyniku. W pierwszej debacie prezydenckiej ujawnił nawet, że w razie czego powoła pod broń neofaszystowskie ugrupowanie Proud Boys, które zawiązało się cztery lata temu, stawiając sobie za cel przywrócenie w kraju porządku oraz prymatu białego człowieka za pomocą działań zbrojnych. Szacuje się, że dziś organizacja liczy już dziesiątki tysięcy członków.
Na początku października FBI opublikowało zaś wstrząsający raport o białych suprematystach, określając ich mianem „największego i najbardziej śmiertelnego zagrożenia wewnętrznego dla kraju”. W dokumencie można przeczytać, że ich aktywność była w 2019 r. najwyższa od ćwierćwiecza. Biali suprematyści byli odpowiedzialni za większość przestępstw na tle rasowym oraz ideologicznym w ostatnim czasie. Zdemaskowany kilka dni po publikacji raportu spisek koronasceptyków, który miał na celu porwanie i obalenie demokratycznej gubernator Michigan Gretchen Whitmer, tylko nasilił niepokój związany z działalnością skrajnych prawicowych organizacji. Według sondażu przeprowadzonego na początku października przez firmę Engagious aż 61 proc. Amerykanów obawia się bratobójczego rozlewu krwi po wyborach. Połowa przyznaje też, że zaopatrzyła się w zapasy żywności i artykułów pierwszej potrzeby – po części ze strachu przed wojną, po części przed załamaniem się gospodarki na skutek pandemii.
Przedwyborcze lęki wzmagają jeszcze doniesienia o tym, jak bardzo urosły ostatnio w USA prywatne arsenały z bronią. Najpierw w reakcji na COVID-19, obecnie w odpowiedzi na kryzys polityczny. O ile jeszcze wiosną nabywcami broni byli w większości wyborcy konserwatywni, którzy powiększali swój arsenał, dziś są nimi także zwolennicy Bidena, wśród których wielu po raz pierwszy w życiu zdecydowało się na taki zakup. Największy wzrost branża odnotowała w grupie czarnych oraz kobiet. „Sprzedaż broni wśród Afroamerykanów podskoczyła we wrześniu o 58 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym, a wśród kobiet o 40 proc. Zwiększony popyt na broń w okolicy wyborów to rzecz normalna, ale tegoroczne obroty już przekroczyły rekord sprzed czterech lat, który wynosił 15,7 mln sprzedanych sztuk. Z czymś takim nie mieliśmy jeszcze do czynienia – wyjawił w połowie października związek National Shooting Sports Foundation.
Historyk i były rektor Uniwersytetu George’a Masona w Waszyngtonie Peter Stearns upatruje źródeł lęku paraliżującego Amerykanów w sile populizmu, który sprawił, że często nie widzimy już pola do dialogu z osobami z innego obozu politycznego. – Ludzie o odmiennych poglądach nie są już tylko ludźmi o odmiennych poglądach, są naszymi największymi wrogami, największym złem, wcieleniem diabła. Społeczeństwa zaczynają się tak traktować, gdy upada wiara w instytucje publiczne. Rywalizujące ze sobą grupy zaczynają świadomie ograniczać kontakty między sobą, wybierają inne miejsca zamieszkania itd. Znika wola kompromisu – wyjaśnia Peter Stearns. Zapytany, czy sam obawia się powyborczych zamieszek, odpowiada: – Niestety tak, zwłaszcza w takich stanach jak Teksas i Michigan, gdzie uzbrojona prawica jest szczególnie liczna. Niepokoje będzie potęgować wydłużający się okres liczenia głosów, a nawet sama wygrana Bidena. Chyba że uda mu się zwyciężyć ogromną przewagą – mówi Stearns.

Smutna twarz młodzieży

Wspomniany już Thomas Singer ma 78 lat i doskonale pamięta polityczne i ideologiczne podziały Ameryki lat 60. ubiegłego wieku. „Mieliśmy wrażenie, że świat, wszystko, co znamy i kochamy, na naszych oczach zamienia się w proch. Jednak ani mnie, ani nikomu z młodego pokolenia nie przychodziło wówczas do głowy, że nie mamy przed sobą przyszłości ani możliwości” – pisze w swojej książce Singer.
O ile da się zrozumieć fatalistyczne nastroje wśród ludzi takich jak moi sąsiedzi, którzy swoje już przeżyli, o tyle bardziej może dziwić to, że ich pesymizm podziela dzisiaj amerykańska młodzież. – Ameryka została rozdarta na pół przez dwóch ostatnich prezydentów. Zaczęło się już za Obamy, który zniechęcił do demokratów zwolenników Partii Republikańskiej i przyczynił się do elekcji Trumpa. Obawiam się, że niezależnie od tego, kto wygra za tydzień, tylko pogłębi istniejące podziały. Jeśli zwycięzcą okaże się Trump, to nie mam też wątpliwości, że społeczny gniew, skanalizowany przez ruch Black Lives Matter, rozleje się jeszcze bardziej. A do protestów dołączą ludzie wściekli na establishment za to, że dopuścił, by Trump zachował prezydenturę – mówi mi Dylan Nash, student drugiego roku filmoznawstwa na Stanowym Uniwersytecie Montany w Bozeman. Zastrzega, że nie uważa, byśmy mieli być świadkami nowej wojny domowej, ale nie wierzy w to, że Amerykanie dokonają rachunku sumienia. – Lepsza przyszłość nie będzie możliwa, jeśli nie będzie inwestycji w nas, młode pokolenie, w polityczną edukację społeczeństwa i walkę z globalnym ociepleniem! – przekonuje Dylan.
Gdy kończę ten tekst, za tydzień o tej samej porze zamykać się będą ostatnie lokale wyborcze na Zachodnim Wybrzeżu. A ja, pewnie jak reszta Ameryki, przyklejona do ekranu komórki, będę śledzić wyniki głosowania.
Moi sąsiedzi Elizabeth Stevens i Bill O’Brien zgodnie powtarzają, że Ameryka musi „wrócić na właściwą drogę”. Każde z nich ma jednak na myśli zupełnie co innego. Nadzieję próbuje jeszcze tchnąć Eric Mittler, analityk technologiczny z Krzemowej Doliny, jeden z niewielu napotkanych ostatnio optymistów w starym, amerykańskim stylu. – Wierzę w naszą pocztę, wierzę, że wszystkie głosy zostaną policzone i uwzględnione. Wierzę też – mimo wszystko – w amerykański naród. W to, że musi się najpierw kilka razy porządnie przewrócić i poturbować, zanim dotrze do celu – przekonuje Eric. – Nie podoba mi się jednak, że nasz system pozwala wygrać kandydatowi, który nie zdobył większości głosów obywateli. Taki rząd nie ma pełnej legitymacji, a taki stan wyniszcza naród – dodaje, nawiązując do specyficznej ordynacji wyborczej USA, zgodnie z którą głowę państwa wyłaniają nie obywatele, lecz kolegium elektorów (electoral college). I jeśli coś łączy dziś jeszcze zwolenników prawicy i lewicy, to właśnie przekonanie o konieczności reformy systemu wyborczego, w tym zmiany zasad finansowania kampanii i ograniczenia liczby kadencji senatorów. To oferta minimum, którą skłonna byłaby zaakceptować większość Amerykanów. Oczywiście, nie licząc polityków.
Jeśli wierzysz w zmianę klimatu, perspektywa wygranej Trumpa to po prostu koniec świata. Jeśli najważniejsze są dla ciebie podatki, nie masz wątpliwości, że pod rządami Bidena zostaniesz bankrutem