Donald Trump wykorzystuje podziały, które zaogniły się w czasie prezydentury Baracka Obamy.
Przez Stany Zjednoczone przechodzi fala demonstracji i innych działań na rzecz usuwania pomników upamiętniających konfederatów – przegranych z czasów XIX-wiecznej wojny secesyjnej, dziś kojarzonych głównie z walką o utrzymanie niewolnictwa. Ale wśród białej większości nie brak zwolenników konfederatów. Stephanie Arduini, wicedyrektorka muzeum poświęconego dziedzictwu i tożsamości z Richmond, stolicy dawnej Konfederacji, uważa, że rosnący sentyment do niej wynika z tego, że biali zatęsknili za czasami, kiedy mieli „społeczną przewagę”.
Kiedy w 2008 r. Barack Obama wygrał wybory prezydenckie, wydawało się, że Ameryka stała się społeczeństwem postrasowym ‒ w którym kolor skóry nie ma politycznego znaczenia. Ale to właśnie przez osiem lat prezydentury pierwszej afroamerykańskiej głowy państwa napięcia na tle rasowym wzrosły. Okazało się, że prezydent Afroamerykanin w każdej kwestii politycznej może kojarzyć się ludziom z podziałami wedle linii etnicznej.
Na przykład poparcie dla systemu ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare było o jedną piątą wyższe wśród niebiałych niż wśród białych. Odbiór działań rządu w zakresie gospodarki też się różnił w zależności od rasy. Nawet pies Obamy Bo, portugalski pies dowodny, był odbierany inaczej przez Afroamerykanów, a inaczej przez resztę. Biała Ameryka się do niego przekonała dopiero, kiedy się okazało, że prezydentowi sprezentował go senator Ted Kennedy, patriarcha słynnej politycznej familii z Massachusetts.
W efekcie wzrosły różnice w identyfikacji partyjnej: republikanie stali się partią przede wszystkim białych, a demokraci – pozostałych obywateli USA.
– Problem naprawdę sprowadza się do tego, że są ludzie, którzy mnie nie lubią i z automatu krytykują każdą polityczną propozycję mojego rządu, bo uważają, że prezydent USA nie powinien mieć ciemnego koloru skóry – mówił Obama magazynowi „New Yorker”.
Równocześnie Obama był najrzadziej wspominającym kwestie rasowe prezydentem od czasów Franklina Delano Roosevelta. Robił to rzadziej niż Kennedy i Johnson, za których kadencji miała miejsce rewolucja ruchu praw obywatelskich i stopniowe wygaszanie segregacji rasowej.
Stephanie Arduini uważa, że Obama był dla białej Ameryki ostatecznym dowodem na osłabienie jej wpływów i pozycji. W 2012 r. zdobył tylko 39 proc. głosów tego elektoratu, najmniej ze wszystkich powojennych demokratów z wyjątkiem Waltera Mondale’a w 1984 r. 40, a nawet 20 lat temu nie byłby w stanie wygrać wyborów, gdyby nie koalicja oparta o mniejszości etniczne.
Konflikty na tle rasowym wykorzystywała Rosja. Jej „trolling” przy okazji wyborów w 2016 r. opierał się w dużym stopniu na ich eksponowaniu i podsycaniu. Donald Trump stał się idolem i nadzieją białych, bo dawał im ‒ upokorzonym przez kolejne kryzysy ekonomiczne, zamykanie fabryk i rosnące nierówności ‒ szansę na odzyskanie miejsca w kolejce do „American Dream”.
Stąd też tak silny opór białych spoza metropolii przeciwko demonstrującym Afroamerykanom (i ich sojusznikom) z ruchu Black Live Matters. Wykorzystuje to Trump – jako urzędujący prezydent ubiegający się o reelekcję. Mówi o hordach chuliganów i grabieżców, którzy będą napadać na białe osiedla. Słowa o tym, że jest przywódcą „prawa i porządku”, działają na wyobraźnię jego wyborcy.