Tegoroczna rocznica wyborów 4 czerwca 1989 r. była nieokrągła, ale wypadła w apogeum wyborczej kampanii prezydenckiej – warto więc zauważyć, co się wydarzyło.
Prezydent Andrzej Duda przypomniał, że tamtego dnia, jako licealista, biegał po Krakowie z ulotkami. Stwierdził wprawdzie przy okazji, że część elit chciała się układać z komunistami, lecz Polacy zagłosowali inaczej. To zbyt wielki skrót myślowy – elity, które stworzyły później Unię Demokratyczną, pracowały wtedy na rzecz zwycięstwa obozu Solidarności. Ważniejsze, że prezydent z PiS mówi nam, żebyśmy się cieszyli wynikiem kontraktowych wyborów. Jeszcze dalej poszedł premier Mateusz Morawiecki. W sejmowym wystąpieniu wymierzonym w opozycję przy okazji ubiegania się o wotum zaufania przypomniał, że tamte wybory bojkotował, a dziś zachowałby się inaczej. Czy to ma jakieś znaczenie?

Bliżej było do Michnika

Obserwując poprzednie lata, można było odnieść wrażenie, że PiS tradycji Solidarności – siadającej do Okrągłego Stołu i kandydującej w częściowo wolnych wyborach – niemal się wyrzekł. Że próbuje ją zamienić na spuściznę radykalnej Solidarności Walczącej, co z powodu niszowości tej organizacji pozostawia próżnię. Dwa lata temu Wiadomości TVP ogłaszały: „4 czerwca. Zdrada elit”. Niby chodziło również o upadek w trzy lata później rządu Jana Olszewskiego. Ale zadbano o odpowiednie skojarzenie tego drastycznego sformułowania z obydwoma zdarzeniami. Zresztą legenda rządu Olszewskiego, jedynej podobno ekipy „antykomunistycznej zmiany” przed rządami PiS, to część tej samej opowieści.
Najwyraźniej w roku wyborczym uznano, że opłaci się powrót do „szerszej” tradycji. Oczywiście, większość działaczy PiS starszego pokolenia w 1989 r. należała do głównego nurtu opozycji, a nie była związana z Kornelem Morawieckim. To prawda, że na Okrągły Stół cały czas boczy się Antoni Macierewicz czy dawni członkowie Grupy Roboczej Komisji Krajowej NSZZ „S” Andrzeja Gwiazdy. Ale w 2005 r. Lech i Jarosław Kaczyńscy choćby w wywiadzie rzece („O dwóch takich” Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby – red.) przedstawiali wyważoną, racjonalną wykładnię tamtych zdarzeń. Trzeba było robić Okrągły Stół, potem wchodzić w nie całkiem wolne wybory. Błędy popełniono później, nie idąc za zwycięstwem, pozwalając na konserwację elementów PRL – oto ich interpretacja. To były korzenie ówczesnego przyspieszenia oraz czynnik podziału solidarnościowego obozu.
Czy Kaczyńscy zmienili zdanie? Nie, Lech Kaczyński w 2009 r. zorganizował w Pałacu Prezydenckim konferencję na temat Okrągłego Stołu, mającą wykazać wszelkie komplikacje tamtego zdarzenia – wydarzenie zdominowali zwolennicy tezy o jego nieuchronności. Tyle że opowieść o tym, że trzeba było się układać, a potem rwać układy jako wymuszone, wydawała się zbyt skomplikowana dla wielu jego wiernych zwolenników. Skoro III RP to wielkie oszustwo i grabież majątku narodowego, jej korzenie musiały być przegniłe.
W efekcie po Smoleńsku Jarosław Kaczyński zachowywał milczenie, pozwalając propagandzistom swojego obozu opowiadać coraz głośniej o Okrągłym Stole i 4 czerwca w sposób karykaturalny. To paradoks, bo w takim razie w „zdradzie” musieliby uczestniczyć także bracia, obecni podczas negocjacji z komunistami i zawdzięczający wyborom senackie mandaty. Wcześniej, w sporach w „S”, bliżej im było do Adama Michnika niż do chrześcijańskich narodowców. W polskiej debacie nikt nie jest jednak konsekwentny. A jej coraz bardziej tabloidalny charakter pozwala nie wgłębiać się w szczegóły. W efekcie 4 czerwca był pomijany lub zbywany – przez premiera Morawieckiego chociażby – lekceważącymi ogólnikami. A tak naprawdę niknęła cała tradycja Solidarności.
Owszem, niby upominano się o sprawiedliwość w imieniu zwykłego członka Solidarności przeciw liderom, którzy go zdradzili. Ale trudno było celebrować przeszłość organizacji, w której tkwiło się z lewicowcami, kosmopolitami i jeszcze z „Bolkiem”, czyli z Lechem Wałęsą. Po 2015 r. nie widać większych prób wybrnięcia z tej sytuacji.

Wydrążony totem

Czy wypowiedzi Morawieckiego i Dudy to korekta, czy epizod, doraźna kontra wobec tego, co robi z rocznicą druga strona? Wątpię, aby doszło do trwalszych przewartościowań. Za dużo z tym zachodu. Wygodniejsze są stereotypy i hasła.
To znamienne, ale 4 czerwca Rafał Trzaskowski spotkał się ze zwolennikami w Gdańsku. On docenił tę datę. Rok temu to samo zrobił Donald Tusk (wytworzył przez chwilę miraż powrotu do krajowej polityki). Ale też przypomniał, tak jak teraz prezydent Warszawy, że dla „tej strony” ta rocznica jest ważna.
Tylko co celebrują? Największą wartością wyborów 4 czerwca jest to, że Polacy, ci odrzucający PRL, policzyli się, że została odczarowana klątwa sfałszowanych wyborów z 1947 r. A przecież opozycja nie była pewna tego odczarowania. Bała się, że zostanie odrzucona przez społeczeństwo, które tak „realistycznie”, w większości biernie, zareagowało na stan wojenny. Stało się inaczej. Okazaliśmy się, piszę to też o sobie, wierni aksjomatowi wolności, zewnętrznej i wewnętrznej, choć przez chwilę.
Potem jednak nastały manewry polityków solidarnościowej centrolewicy, aby za bardzo nie przygwoździć swoim zwycięstwem PZPR. Z naruszeniem prawa wystawiono w drugiej turze raz jeszcze osoby z odrzuconej przez wyborców listy krajowej. Pozbawiono nas częściowo poczucia triumfu. Rewolucja wygasła, nim się na dobre zaczęła. Spory wokół przyspieszenia, szybszego pozbywania się peerelowskich instytucji i kadr, nie mogły jej już wskrzesić. W tym sensie uwaga Dudy była odrobinę trafna. Niektórym rozmiary antykomunistycznego zwycięstwa 4 czerwca psuły kalkulacje i wyobrażenia przyszłości. Dziś PO z przyległościami czy liberalno-lewicowe media traktują więc Solidarność raczej jako synonim tego, co udało się osiągnąć potem. Przeciwstawiany ponurej wizji części prawicy traktującej III RP jako czarną plamę.
Podtrzymywana jest formuła „wspólnego zwycięstwa wszystkich”, nie dziwna, skoro skończyło się wzięciem na listy wyborcze Leszka Millera czy Włodzimierza Cimoszewicza. I zaproszeniem do wspólnych pochodów na rzecz demokracji broniącego stanu wojennego pułkownika Adama Mazguły. Ale ta formuła brzmi fałszywie. Skoro tak, to z czym wygraliśmy 4 czerwca? Na czym polegał przełom?
Te pytania pojawiają się od wielu lat. Skoro Michnik obwołał gen. Wojciecha Jaruzelskiego, przez osiem lat dyktatora kraju, zależnego od Moskwy, „polskim patriotą”, to odebrał nam ostatecznie poczucie spełnionej rewolucji. Nie chroni to jego zwolenników przed dziwacznymi łamańcami. Pisowska praktyka władzy bywa przez nich dziś porównywana do peerelowskiej. Chciałoby się spytać, w czym tamta była zła, skoro w 1989 r. jej twórcy spotkali się z Solidarnością w dziele wspólnego „zwycięstwa”. Do tego dochodzi rzucenie zaraz po 1989 r. przez tę część weteranów opozycji hasła: „Przeszłość się nie liczy”. „Gazeta Wyborcza” tak uporczywie walczyła z kombatanctwem, że w efekcie pozbawiła ukochanych liderów – Bronisława Geremka, Tadeusza Mazowieckiego czy Jacka Kuronia – legitymacji moralnej, spychając z roli twórców niepodległości na pozycje zwyczajnych polityków.
Oddzielny problem stanowiło porzucenie społecznego programu Solidarności na rzecz różnych wariantów ekonomicznego liberalizmu. Tu akurat nie jestem pryncypialny. Jeśli dziś Piotr Duda, szef obecnej „S”, odmawia Rafałowi Trzaskowskiemu prawa do korzystania z tradycji związku, to przypomnę, że było to pospolite ruszenie wszystkich, którzy odrzucali PRL. Motywacje mogły być różne, pamiętam stamtąd wielu wolnorynkowców i światopoglądowych wolnomyślicieli.
Pierwsza Solidarność była inkluzywna, otwarta niemal na każdego. Ja nawet nie twierdzę, że rezygnacja z rewolucji w 1989 r. miała same wady. Rewolucje potrafią spaczyć jej twórców. Może zaproszenie dawnych aparatczyków do „wspólnego domu” się broni, jako nadzieja na pokój społeczny. Tyle że robiono to w najbardziej ordynarny sposób, za cenę wyrozumiałości wobec zbrodni i tolerowania społecznych hierarchii oraz patologicznych praktyk z poprzedniego systemu. W tym ducha Solidarności było coraz mniej. A dziś staje się on jedynie wydrążonym totemem używanym tak nieszczerze, że korzystający z niego szybko się nim nudzą.

A może nie jest potrzebna

Wielu zwolenników prawicy wyrzekło się wspólnej Solidarności, skoro jej produktem miała być znienawidzona III RP. Wielu przeciwników PiS szanuje atrapę, w jaką ją sami zmienili pokrętnymi uzasadnieniami. Nie chodzi już o to, czy 4 czerwca powinien być świętem państwowym. Chodzi o to, że tamta tradycja bliska jest zapaści, jeśli nie śmierci. Czasem wraca się do niej w popkulturze, jak choćby w świetnym filmie Waldemara Krzystka „80 milionów”. Ale ludzie coraz bardziej się jej wstydzą.
A może nie jest potrzebna, nawet jako symbol dla zagranicy? Tak mówią młodzi, czasem pod nazwiskami, że wspomnę chociażby publicystów Nowej Konfederacji. Nierozumiejących, po co wspominanie roznoszenia ulotek pod groźbą pałowania, skoro solidarnościowe elity i tak nie sprostały wyzwaniom. Aczkolwiek zawiodły na różne sposoby. Jedne grzesząc nadmiernym dogmatyzmem, inne – cynizmem, przystosowaniem, karierowiczostwem.
To argument do użycia przeciwko dowolnej tradycji. W której zasługi rychło zmieniają się w błędy, a najczęściej sąsiadują z nimi. Ciągłość, duchowy fundament, zawsze się przydaje i nie rezygnowałbym z szukania go w ciągu ostatnich 40 lat. Na historii Solidarności możemy uczyć nowe pokolenia obywatelskiej odwagi i to wydaje mi się bardzo potrzebne. Ale też możemy przestrzegać je przed tym, co się nie udało. Najlepiej by robić to wspólnie. W gronie co najmniej tak pojemnym jak 10-milionowy związek (pytanie, jak by się w tym odnaleźli ci, co do dziś bronią tradycji PRL). Na to jednak szanse są znikome. Polaryzacja, plemienna wojna dotyczą też najnowszej historii.
Ale jeśli nie, to przecież poszukiwania z przeciwstawnych, nawet najbardziej skontrastowanych pozycji, też mogą prowadzić do ciekawych wniosków. I na temat natury Polaków, i kształtu naszego społeczeństwa. Pod warunkiem że każda ze stron próbowałaby dostrzec, jak bardzo zmieniła swoje postrzeganie Solidarności w kreślenie karykaturalnych obrazków i załatwianie doraźnych porachunków.
Na historii Solidarności możemy uczyć nowe pokolenia obywatelskiej odwagi, i to wydaje mi się bardzo potrzebne. Ale też możemy przestrzegać przed tym, co się nie udało. Najlepiej by robić to wspólnie. W gronie co najmniej tak pojemnym jak 10-milionowy związek. Na to jednak szanse są znikome