Donald Trump podtrzymuje surowe stanowisko wobec protestujących. I traci poparcie.
Osiem dni po śmierci George’a Floyda demonstracje rozlały się na całe Stany Zjednoczone. Przeciwko przemocy i rasizmowi protestowali mieszkańcy kilkudziesięciu miast ‒ od Florydy po Hawaje. Największe grupy protestujących wyszły na ulice w Minneapolis, Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale ludzie gromadzili się też m.in. w Anchorage na Alasce, gdzie swój sprzeciw wobec rasizmu manifestowało kilkaset osób. Donald Trump rozważa wyprowadzenie wojska na ulice.
Równolegle we wtorek miały miejsce prawybory w wielu stanach i Amerykanie, także ci identyfikujący się z prawicą, wybrali kandydatów, którzy gwarantują społeczną zmianę w kwestiach rasowych. W Iowa w wewnętrznym republikańskim plebiscycie z kretesem przegrał kongresmen Steve King, który nie ukrywał tego, że jest białym supremacjonistą. Kierownictwo klubu parlamentarnego republikanów pozbawiało go za to jakiś czas temu ważnych stanowisk w komisjach Izby Reprezentantów. W miasteczku Ferguson w Missouri, będącym biednym afroamerykańskim przedmieściem St. Louis, gdzie w 2014 r. doszło do krwawych protestów po tym, gdy funkcjonariusz lokalnej policji zabił czarnoskórego nastolatka Michaela Browna, wczoraj wybrano Ellę Jones na stanowisko burmistrza, pierwszą Afroamerykankę w lokalnej historii.
Tymczasem w Filadelfii, mieście, gdzie narodziła się amerykańska konstytucja, władze postanowiły usunąć pomnik Franka Rizzo, byłego komendanta lokalnej policji i burmistrza w latach 1972‒1980. Jego postać do dziś budzi kontrowersje ze względu na to, że gdy rządził, powszechnie tolerowano w policji stosowanie tortur.
Obecne protesty w Stanach Zjednoczonych sprowokowało zabójstwo Floyda przez policjanta z Minneapolis. Na wierzch wychodzą przede wszystkim postulaty równości rasowej, ale tak naprawdę cała Ameryka jest bliska buntu ze względu na dramatyczną sytuację ekonomiczną wywołaną latami rosnących nierówności społecznych, wzmocnioną teraz przez zamknięcie gospodarki z powodu pandemii. Pracę straciło 40 mln osób. Dziesiątkom milionów w oczy zagląda głód. Cierpią oczywiście Afroamerykanie w wielkich miastach, ale i rolnicy z Iowa produkujący soję, którzy padli ofiarą wojen celnych. A ludzie mogą się zdenerwować jeszcze bardziej, bo republikanie z Kongresu chcą zablokować kolejną transzę bezpośredniej pomocy dla bezrobotnych z powodu COVID-19. Chodzi o czek na 1,2 tys. dol., który przez ostatnie miesiące dostawał każdy, kto nie mógł związać końca z końcem.
Donald Trump zdaje się nie rozumieć skali problemu i wzmacnia narrację rasową, głównie pośrednio, odwołując się do polityki „zero tolerancji”, która przez ostatnie trzy dekady kojarzy się głównie z przemocą służb wobec czarnoskórych Amerykanów. Prezydent poprzez deklaracje, że stoi na straży „prawa i porządku” i wyprowadzi na ulice „wściekłe psy”, czyli wojsko, oraz że będzie się domagać od Sądu Najwyższego uznania palenia flagi za przestępstwo (wedle obecnych przepisów taki czyn jest dozwolony w ramach wolności słowa), w istocie daje do zrozumienia, że nie chce zmian. To głosami białych Amerykanów z Wisconsin, Michigan i Pensylwanii, czyli tzw. Pasa Rdzy (stanów „zardzewiałych” odkąd wyniosła się z nich do Azji i Ameryki Łacińskiej produkcja) wygrał wybory w 2016 r.
Otwartym pozostaje pytanie, czy taka postawa opłaci mu się w toczącej się właśnie kampanii wyborczej. Istnieje wzorzec historyczny, do którego Trump może się odnosić i liczyć na powodzenie. To wybory prezydenckie w 1968 r., które odbyły się także w cieniu wielkich napięć rasowych, kilka miesięcy po zabójstwie przywódcy pokojowo nastawionych ruchów emancypacyjnych pastora Martina Luthera Kinga oraz nadziei lewicowego skrzydła demokratów senatora Roberta F. Kennedy’ego. Elekcję wygrał jednak republikanin Richard Nixon, który też przedstawiał się jako prezydent „prawa i porządku” oraz obrońca wartości starej dobrej Ameryki. I jednoczył wokół siebie biały elektorat, podbierając demokratom dotychczas na nich głosujących białych protestanckich pracowników fizycznych. Trump może teraz zechcieć zagrać va banque i uwodzić starszych, centrowych wyborców, którzy w pierwszej kolejności chcą spokoju na ulicach.
Jednak prezydent może się w swoich kalkulacjach mylić, na co zwrócił uwagę ostatnio ceniony historyk Rick Perlstein, który zajmuje się badaniem amerykańskiej prawicy i powojennych ruchów konserwatywnych. Po pierwsze, Trump nie powinien zakładać, że kiedy na ulice wychodzą ludzie, aby protestować, a ponad połowa Amerykanów jest wściekła na sytuację w kraju, to obywatele automatycznie winią najbardziej radykalne przejawy niepokojów. Historia mówi, że elektorat w takiej sytuacji wini akurat tego, kto jest u władzy. „Ludzie mają tendencję do karania polityków z establishmentu, którzy wykorzystują napięcia społeczne do politycznego zysku” ‒ uważa Perlstein. W 1968 r. prezydentem był demokrata Lyndon Johnson i elektorat ukarał demokratów. W 2020 r. prezydentem jest... republikanin Donald Trump.
Perlstein nie ukrywa też, że Nixon był o wiele zdolniejszym, zdolnym do budowania doraźnych i trwałych koalicji politykiem, niż obecna głowa państwa. Przede wszystkim nie popełniał błędów w komunikowaniu się ze społeczeństwem i nie używał języka, w którym można by się doszukać rasistowskich uprzedzeń. W zwinny sposób Nixon mówił w kampanii, że odwołuje się do potrzeb i sumienia „milczącej większości”. A pod to można było podczepić każdego, kto chciał spokoju na ulicach. Jednocześnie nie nazywał ludzi walczących o prawa obywatelskie terrorystami, a tak o części obecnie protestujących wypowiedział się parę razy Trump.
Trzeba jeszcze przypomnieć, że Nixon wygrał wybory ledwie 700 tys. głosów z 70 mln oddanych, kiedy jednocześnie Partia Demokratyczna była głęboko podzielona i reprezentowało ją dwóch kandydatów: rasistowski gubernator Alabamy George Wallace i liberalny wiceprezydent Hubert Humphrey. W tym roku demokraci są zjednoczeni wokół Joego Bidena.