Moje pokolenie potrafi cieszyć się byle czym. Mama do śmierci miała aluminiowy garnuszek, który podarowała jej jakaś kobieta, gdy wypędzali nas Niemcy. Pamiętam lata, gdy zwykła grypa zbierała śmiertelne żniwo. Dlatego jesteśmy twardsi
Wracając ze sklepu, Urszula Kielecka za każdym razem nadkłada drogi, by odwiedzić swojego 90-letniego kolegę. Przynosi mu pieczywo, czasem gazetę. Czuje, że powinna, skoro skończyła niedawno dopiero 78 lat. Robiła to od początku pandemii, nawet wtedy, gdy obowiązywały większe restrykcje dotyczące wychodzenia z domu. – Miałam przygotowaną wymówkę, że właśnie idę do apteki albo że skończyło mi się jedzenie. Gdy mijałam patrol, przyspieszałam kroku i usiłowałam sprawiać wrażenie, że idę w sprawie pilnej i niezbędnej – opowiada pani Urszula. Czy tak właśnie było? Zapewne nie. – Zamknąć się w domu to tak, jakbym umarła – mówi. I zapewnia, że z przyzwyczajeń nie zrezygnuje, choć lekarz wiele razy jej powtarzał, by nie wychodziła. W końcu rozłożył ręce: takich niesubordynowanych pacjentów ma więcej.
– Na sposób postrzegania dzisiejszych zdarzeń wpływa coś, co można nazwać efektem generacji. Ci, którzy urodzili się ponad 70 lat temu, mieli już do czynienia z potężnymi atakami grypy sezonowej, m.in. pandemii w 1957 r. oraz epidemii w 1968 r. Przeżyli stan wojenny i system, który zmuszał obywateli do podporządkowania się. Niesubordynacja starszego pokolenia wynika z myślenia, że wtedy też były zakazy i też byli ludzie, którzy je łamali – tłumaczy Piotr Szukalski, demograf i socjolog, profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Jak przekonuje, inaczej więc patrzą na pandemię osoby 80- czy 50-letnie, a inaczej 30-letnie. – Mój ojciec był pół wieku ode mnie starszy. Miałem wiele kontaktów z ludźmi urodzonymi ok. 1920 r. Przy rodzinnych spotkaniach i rozmowach o kryzysie lat 80. XX w. zadziwiał mnie ich optymizm. Z czasem zrozumiałem, że gdy oni wchodzili w dorosłe życie, stykali się z wojną. Późniejsze stanie w kolejkach i ograniczenia to były drobiazgi – dodaje ekspert.
Dziennik Gazeta Prawna

Stare nawyki wracają

– Jestem zdyscyplinowana, ale pozwalam sobie na małe bezczelności. Z przekory, bo nie podobają mi się absurdy tej sytuacji – broni się pani Urszula. I podaje przykład: jeszcze niedawno mieliśmy zamknięte parki, place zabaw nadal straszą czarną folią, a mimo to najmłodsze dzieci mają wracać do przedszkoli. Poza tym stoi grzecznie w kolejkach. Myje ręce na okrągło, dezynfekuje. Na zewnątrz zawsze nosi maseczkę. To nie wynika tylko ze starych nawyków zawodowych (jest emerytowaną pielęgniarką). Dba, by nie przywlec niczego do domu, bo mieszka z córką, która jest po operacji i choruje na cukrzycę. – Może to głupota, ale nie boję się wirusa. Pamiętam lata, gdy zwykła grypa zbierała śmiertelne żniwo. Jako dziecko słuchałam opowieści starszych o hiszpance, która dziesiątkowała ludzi w ubiegłym wieku – wyjaśnia pani Urszula. Przekonuje, że życie ją zahartowało: tata zginął w obozie, a tuż po wojnie trafiła do domu dziecka, zanim odnalazła ją mama. – Potem, żeby nas utrzymać, musiała ciężko pracować. Szybko uczyłam się samodzielności.
W pamięci pani Urszuli mocno odcisnęły się także lata 80. Żeby przetrwać, trzeba było kombinować. W stanie wojennym raz w tygodniu przyjeżdżał do miasta pan Wojtuś. Przywoził z gospodarstwa pół świniaka i można było się zapisać na swój udział. Do jej ciotki, która mieszkała kilka ulic dalej, przychodziła z kolei Królowa. Dlaczego „Królowa”? Bo zwykła powtarzać: Dla pani, Królowo, najlepszy kawałek cielęciny. – Ludzie sobie pomagali, bo w ciężkich czasach uruchamia się w nas solidarność. Gdy mieszkałam w Gdańsku, znałam panią Grabowską. Miała działkę, na której hodowała kapustę, ogórki. Później kisiła je i obdarowywała sąsiadów. Nie chciała, by ktoś wokół niej był głodny, bo pamiętała swój głód z obozu Bergen-Belsen – mówi pani Urszula. Jej zdaniem podobnie dzieje się teraz, solidarność międzypokoleniowa odżywa. – W moim bloku młodsi sąsiedzi zorganizowali akcję robienia zakupów starszym. Co trzeci dzień dzwonią z pytaniem, czy czegoś mi nie potrzeba.
Dziś, gdy obserwuje rozwój pandemii, nie myśli o sobie, tylko o innych. – Mam wrażenie, że w moim pokoleniu wiele osób tak działa. Jesteśmy starzy i – przepraszam, jeśli kogoś urażę – na coś umrzeć trzeba – przyznaje szczerze. Bardziej skupia się na tym, czy rodzina nie wpadnie w tarapaty, również finansowe, i czy wnuk nie straci pracy. I zastanawia się, jak mu pomóc.
– Solidarność międzypokoleniowa odnosi się do ludzi mieszkających blisko nas, w okolicy. Nie wiem, czy przełoży się na zmiany w skali makro, bo dyskryminacja ze względu na wiek istnieje od lat. Jednym z głównych czynników, które ją kształtują, jest brak kontaktu z ludźmi z innych pokoleń – poza rodziną – tłumaczy demograf. Przykład? Swoim studentom daje czasem do wypełnienia prosty test: prosi o wypisanie przymiotników opisujących osoby starsze. Padają różne, ale przeważają te o zabarwieniu pejoratywnym. Później prosi o opisanie własnych dziadków – tu odpowiedzi są bardziej pozytywne. Gdy pyta o powód, słyszy: oni są inni, wyjątkowi.
Wtóruje mu dr Helena Chmielewska-Szlajfer, socjolożka z Akademii Leona Koźmińskiego. – Podziwiam bohaterstwo dnia codziennego, pomaganie starszym, chorym. Czy to z nami zostanie, gdy COVID-19 odpuści? Wątpię – ucina ekspertka. – Niektórzy badacze społeczni lubią roztaczać wizję, że obecna pandemia to wydarzenie pokoleniowe. Podobnie jak śmierć papieża Jana Pawła II, która miała nas odmienić. Ale tak się nie stało, a na pewno nie w skali, jaką wróżono pierwotnie. Bo my jesteśmy dobrzy w zrywach, akcjach: powstańczych, solidarnościowych, społecznych. Walczymy, kochamy się miłością braterską, a potem wracamy na stare pozycje – tłumaczy dr Chmielewska-Szlajfer.
Pani Urszula nie myśli dziś o tym, że czegoś jej brakuje, nie irytują jej kolejki. Jak czegoś nie kupi, trudno, obejdzie się. Ceny rosną? Cóż, nie musi zawsze mieć wędliny na kanapce. Pamięta czasy, gdy cieszyło ją ciepłe palto na plecach. I pierwsze trampki, które kupiła jej mama – to nic, że dwa numery za duże. Była bardzo zadowolona, jak w Gdańsku Wrzeszczu pani Kowalska otworzyła prywatną bibliotekę. Za kilka złotych można było wypożyczać i czytać do woli. – Moje pokolenie potrafi cieszyć się byle czym. Nie zapomnę, że mama do śmierci miała aluminiowy garnuszek, który podarowała jej jakaś kobieta, gdy wypędzali nas Niemcy. To symbol. Podobnie jak łyżka, którą ciocia przywiozła ze sobą z Oświęcimia. Dlatego jesteśmy twardsi – opowiada. Dziś na hasło „kryzys” wracają stare nawyki – jej pokolenie zaciskanie pasa przećwiczyło już wielokrotnie. Jak w czasach inflacji na początku lat 90. Z mężem zbierali wtedy na wymarzony samochód i gdy byli już blisko celu, złotówka zaczęła szaleńczo tracić na wartości. Zarabiali miliony, a stać ich było tylko na chleb. Niczym po wojnie gromadzili w piwnicach zapasy mąki, cukru, świeczek, zapałek.
Zdaniem dr Chmielewskiej-Szlajfer pokolenia doświadczone życiowo są przede wszystkim świadome jednej ważnej rzeczy: kryzys był, a oni go przetrwali. – Starsze osoby mają lekko kombatanckie, optymistyczne nastawienie: nie takie rzeczy przeżyliśmy – podkreśla ekspertka.

Klaustrofobia w skali kraju

Doktor hab. Błażej Brzostek, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że międzypokoleniowe różnice w podejściu do ciężkich czasów są czymś zwyczajnym. Zaznacza, że historia się nie powtarza – powtarzają się tylko ludzkie zachowania i reakcje na zdarzenia. – Walka z koronawirusem nie przypomina żadnej sytuacji z przeszłości. Ludzie lubią przewidywalność: postaw, sytuacji. Niepokój wzbudza dziś to, że nie wiadomo, jak się ta walka potoczy, na jakie ograniczenia i jak długo będziemy musieli się godzić. W niektórych rodzi się bunt i uczucie niechęci wobec władzy. Podobnie w przeszłości były odbierane niepopularne decyzje – ocenia historyk.
Anna Wilewska, rocznik 1964. – Mam wśród znajomych wielu lekarzy. Dzięki temu jestem w jednej z grup na Facebooku, w której pulmonolodzy ostrzegali przed COVID-19, jeszcze zanim wirus dotarł do Polski – opowiada. Korzystała z udzielanych tam informacji przed tym, jak Ministerstwo Zdrowia wydało oficjalne zalecenia. Płyny do dezynfekcji i mydła antybakteryjne pojawiły się w jej domu w lutym, podobnie rękawiczki. Do centrów handlowych przestała chodzić jeszcze w styczniu. W pewnym momencie sama narzuciła sobie ograniczenia na kontakty z innymi ludźmi, żeby nikogo nie narażać, zwłaszcza że ma bliskich, którzy chorują na nowotwory i nie zniosłaby myśli, że mogłaby ich zinfekować.
Anna nie ukrywa, że izolacja jest uciążliwa, ale bez przesady. Do tej pory spora część jej życia toczyła się poza domem. Sobotnie wypady na sushi do ulubionej knajpy z siostrą, zakupy, kino, teatr. Teraz, zaopatrzona w żelazne zapasy produktów z długim terminem przydatności, przypomniała sobie, jak ugotować makaron al dente czy usmażyć kotlety. – Otwieram okno, włączam muzykę, tak na full, jak nastolatka. Śpiewam, tańczę, krzyczę. Pozwalam sobie na więcej – opowiada. Nie martwi się o utrzymanie etatu, bo już od dawna go nie ma. Jest wolnym strzelcem w branży reklamowej. Wyrobiło to w niej przekonanie, że zawodowo jest kowalem własnego losu. – Moje pokolenie boi się, że straci zdobycze okresu posttransformacyjnego, w tym przywilej bycia w ogólnoświatowym obiegu. Tego, że granice pozostaną zamknięte na dłużej. Że w imię walki z COVID-19 władza wprowadzi rozwiązania, które w innych okolicznościach by nie przeszły. Klaustrofobię czujemy nie na poziomie domu, ale kraju.
Choć twierdzi, że jest z natury przekorna, to pandemiczne ograniczenia znosi ze spokojem, tłumacząc sobie, że to siła wyższa. – Gorzej, gdyby to był problem lokalny, z którym nie mierzy się tylko nasz rząd i nasza ochrona zdrowia. Wówczas mogłabym nie poradzić sobie z własną złością – podkreśla. Ma za sobą trudne doświadczenia z chorobą i śmiercią taty, z którymi musiała zmagać się sama. Dziś pewnym pocieszeniem jest to, że ona, sąsiadka, siostra, przyjaciółka odczuwają te same lęki i mogą się nimi dzielić.
Zdaniem prof. Szukalskiego da się wyodrębnić dwa rodzaje posłuszeństwa wobec pandemii. Jeden wynika z wiary w słowo objawione, drugi z przekonania o racjonalności zasad, których warto przestrzegać. – Mam nadzieję, że narasta w nas zdroworozsądkowa karność, zrodzona z przekonania, że lepiej rozumiemy otaczający świat. A także, że bardziej przemawiają do nas fakty, a nie to, kto nam je przekazuje – zaznacza.

To wchodzi w krew

– Każdy kryzys rozbija oswojoną codzienność, budzi trwogę wobec przyszłości. Kolejna kwestia dotyczy tego, jak rządzący gospodarują strachem. Przekonywanie, uspokajanie i wywoływanie niepokoju w odpowiednich momentach, dla osiągnięcia efektu, to gra na emocjach, wykorzystywana od lat – mówi dr hab. Błażej Brzostek. Według niego dziś trudniej kontrolować nasze emocje, niż to było w czasie poprzednich kryzysów. Władza jeszcze w latach 80. miała dwa kanały telewizyjne, kilka stacji radiowych, prasę. Ale istniały jeszcze plotki oraz pogłoski, które w PRL ostro zwalczano. Dziś nie mają takiego znaczenia, choćby ze względu na popularność i mechanizm funkcjonowania mediów społecznościowych.
Natalia Jaworska, 36-latka, pasjonuje się historią, uwielbia zagłębiać się w starą prasę. I z tej lektury wie jedno: zarówno dziś, jak i w przeszłości, gdy społeczeństwa doświadczały kryzysów, ludzie mają podobny mętlik w głowie. – Przed II wojną światową wydawano pismo satyryczne „Mucha”. Bohaterką wielu rysunków była tam kobieta z nagą czaszką zamiast twarzy, w falbaniastej sukni. Tak ilustrowano grypę hiszpankę, która przetoczyła się przez świat 100 lat temu. W tym czasie inny periodyk, „Gwiazdka Cieszyńska”, donosił o fantastycznych drażach mentolowych, które łagodziły objawy choroby. A „Kurier Poznański” szukał winnych rosnącej liczby zakażonych, pomstując na krótkowzroczność władzy, która nie dopuszczała kobiet na studia medyczne, co skutkowało brakiem lekarzy – opowiada Natalia.
Jej generalna zasada na czas pandemii: unikać kłopotów. – Zakładam maseczkę, choć kompletnie nie jestem do niej przekonana. To przez brak spójności przekazu: raz słyszałam, że noszenie jej nie ma sensu. Teraz mówi się, że ma. Zakładam ją, żeby nie wchodzić w dyskusje z patrolem policji – wyjaśnia.
Nie obawia się zbytnio o zdrowie, lecz o to, co potem. Niedawno odświeżyła sobie książkę „Doktryna szoku” kanadyjskiej dziennikarki Naomi Klein. Publikacja miała premierę w 2007 r., ale tezy o tym, jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne, nie tracą na aktualności. – Oby epidemia nie stała się pretekstem do zmian, od których nie będzie odwrotu – przestrzega Natalia. I przyznaje, że te obawy są częstym tematem jej rozmów ze znajomymi. – Myślę, że minął szok i zaczęliśmy się w nowej sytuacji urządzać. Na początku rzuciliśmy się, ja również, na sklepy. Kupowałam mąkę, makaron, puszki, papier toaletowy. Okoliczne sklepy w marcu świeciły pustkami. Ale teraz półki znów są pełne. Niedobory zdarzają się lokalnie – opowiada. – Na razie jestem w uprzywilejowanej sytuacji. Etat w państwowej instytucji daje względną gwarancje bezpieczeństwa. Co innego znajomi pracujący w wolnych zawodach, którzy niedawno kupili mieszkanie na kredyt, doczekali się dzieci. Wśród nich nastroje są gorsze.
Natalia przyznaje też, że dziś ratuje ją to, co dotąd uważała za poważną wadę charakteru: jest skrajną introwertyczką. – Nie potrzebuję tłumu, by czuć się dobrze. Nie marzę o kosmetyczce, fryzjerze. Lubię swoje stare ciuchy. A przede wszystkim moi najlepsi znajomi mieszkają na drugim końcu świata: w Tajlandii, Australii. Dziś rozmawiam z nimi przez internet nawet częściej niż kiedyś – mówi. Dodaje jednak, że nie jest typową przedstawicielką swojego pokolenia. Widzi, że jej znajomi są bardziej skłonni do ryzyka – np. szukają informacji o salonach urody w szarej strefie.
Ma również wrażenie, że jej drobne dziwactwa znajdują dziś lepsze usprawiedliwienie. Kiedyś musiała szukać wymówki, aby w słoneczny dzień, zamiast wyjść z domu, siedzieć wpatrzona w ekran monitora. Teraz muzea, biblioteki otworzyły swoje archiwa online. O ofercie filmów i seriali nie wspominając. Pracuje zdalnie, a jako kierowniczka naukowego projektu badawczego określa godziny, w których kontaktuje się z zespołem. – Zawsze miałam problemy z dotarciem rano do biura, dlatego spotkania urządzamy bliżej południa. Nikt się nie skarży, a ja później pracuję do nocy. Wolę taki rytm – przyznaje Natalia. – Tego, czego się obawiam, to aby obecne życie zanadto nie weszło mi w krew.
Ale zdaniem prof. Szukalskiego kryzysy i społeczne traumy głęboko wpływają co najwyżej na ludzi u progu dorosłości. – Mogą zmienić dzisiejszych nastolatków i 20-latków, jednak czy tak się stanie, dowiemy się za 10, 20 lat. Być może zachowywanie większego dystansu przestrzennego w rozmowach z obcymi im już zostanie.