W zeszły piątek zdawało się, że Jarosław Gowin pokonał Jarosława Kaczyńskiego, blokując pomysł organizowania wyborów prezydenckich w apogeum epidemii. Prawicowa większość chwilowo zrezygnowała z forsowania ustawy o całkowicie korespondencyjnym głosowaniu. Nasuwała się myśl: oni już z tym projektem nie zdążą. Senat ma przecież zamiar przetrzymać go miesiąc.
W poniedziałek Gowin został zmieciony logiką prawicowej maszynerii. Ustąpił z rządu. Ogłosił, że namaszcza na wicepremiera minister Jadwigę Emilewicz. Ba, choć sam nie miał zamiaru poprzeć projektu o korespondencyjnym głosowaniu, „rekomendował kolegom jego poparcie”, co było logicznym nonsensem. Ale Gowin chciał pokazać, że choć koledzy z Porozumienia odmawiają wsparcia jego oporu, dzieje się to za jego przyzwoleniem.
Choć formalnie zachował przewodnictwo partii, jest dziś bliski politycznej śmierci. Posłów Porozumienia przekupiono albo przestraszono. Większość z nich to beneficjenci obecnego układu rządowego – jako wiceministrowie i wysocy urzędnicy. Ich podmiotowość ma niezbyt wygórowaną cenę. W kuluarach rozsiewano co prawda wieści, że posłowie Porozumienia liczą, że opozycja poprze poprawkę do konstytucji przedłużającą kadencję Andrzeja Dudy o dwa lata. Ale tego nikt nie traktuje poważnie, choćby z powodu braku czasu.