Czy Bóg może stworzyć kamień, którego nie będzie w stanie podnieść? Właśnie to pytanie było esencją rozważań prawnych na temat istoty suwerenności, gdy Wielka Brytania wchodziła do Wspólnot Europejskich. Królewski sąd orzekł, że skoro parlament dobrowolnie – na życzenie obywateli – zdecydował się oddać część uprawnień na rzecz organizacji ponadnarodowej, to również w dowolnym momencie, gdy obywatele sobie tego zażyczą, może zdanie zmienić. To się właśnie dzieje.
Magazyn DGP 31.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
Tyle że przez 47 lat obecności Wielkiej Brytanii w europejskich strukturach już bardzo wiele wody upłynęło w Tamizie. Procesy globalizacyjne na niespotykaną wcześniej skalę zmniejszyły świat. Migracje oraz rozwój technologii cyfrowych potęgują wrażenie chaosu. Imperium amerykańskie dostaje zadyszki, Chińczycy już nie tylko trzymają się mocno. W tym rozedrganym świecie każda akcja rodzi reakcję: globalizacja zrodziła tendencje antyglobalistyczne.
Czy można wyjść z czegoś, jeśli w tym czymś w pełni się nie było? Właśnie tak, z ironicznym dystansem Brytyjczycy komentują bolesne rozsta(wa)nie z UE. W tak skomplikowanej relacji rozwód z orzekaniem o winie (którego wydają się domagać urażeni euroentuzjaści z kontynentu) nie jest możliwy. Jak zatem sensownie ułożyć separację?
W Londynie panuje przekonanie, że w gruncie rzeczy chodzi o wynegocjowanie odpowiedniej umowy handlowej. Ale Wielkiej Brytanii nie można porównywać z krajami, które takie traktaty z Brukselą podpisały. Po pierwsze jest bliżej niż Kanada czy Argentyna, obie strony nie mają też czasu na podpisywanie wielu umów bilateralnych, jak robi to Szwajcaria. Trzeba też pamiętać o tym, że nie chodzi wyłącznie o uregulowanie importu towarów, lecz też przepływu ludzi, którzy tworzą usługi i pomnażają kapitał, oraz jednego z najcenniejszych zasobów w dzisiejszej gospodarce – danych.
Pozornie Unia jest w uprzywilejowanej pozycji. Ma za sobą potężną machinę biurokratyczną i wszelkie podstawy, by chronić wspólny rynek. Ale ta machina może okazać się zbyt ociężała, a Brytyjczycy sprytniejsi w ochronie własnych interesów. Widać już, że tandem Boris Johnson – Dominic Cummings usiłuje wrócić do dawnej imperialnej gry na wielu fortepianach. Z zainteresowaniem przyglądają się Bałkanom, nawet Turcji, następuje nowe otwarcie w stosunkach z USA. Tymczasem siła Unii jest w gruncie rzeczy jej słabością, bo eurokraci nie rozumieją mocy płynącej z kapitału zakumulowanego na Wyspach, zwłaszcza w City. A pieniądze dają niezależność, w tym intelektualną. Z kolei niepodległość myśli współwystępuje z dużą wyobraźnią i umiejętnością kwestionowania zastanych założeń oraz utrwalonych paradygmatów.
Całe niezrozumienie rzeczy albo odrębność „systemów myślowych” widać w sytuacji, gdy polscy konsultanci pytają kolegów z Londynu: „What do you think about Brexit?”. Reagują zdziwieniem, słysząc odpowiedź, którą uznają za wymijającą: albo jest to spokojna analiza dotycząca pęknięcia na linii Londyn – reszta kraju, albo że brexit to wyzwanie polityczne wywołujące zbędny chaos. A spodziewali się przecież ubolewania nad ułomnością demokracji, rozpadającą się Wspólnotą, wzbierającą falę populizmu.
Między sobą angielskie elity zdają się zaskakująco zgodne. Skoro decyzja zapadała, to należy podejść do sprawy zadaniowo. Zastanowić się, czy i jak można na tej sytuacji zarobić. Albo choćby nie stracić. Ale żeby takie myślenie mogło być możliwe, trzeba emocje odłożyć na bok. Nikt więc nie zadaje sobie już pytań: jak doszło do brexitu? Jest tu i teraz. I w takiej rzeczywistości trzeba pracować.
Pragmatyzm tego podejścia można częściowo tłumaczyć logiką trading nation. Społeczeństwa zakorzenione w tradycji handlu morskiego oraz doświadczone ciągłym przepływem ludzi i kapitału wytworzyły na przestrzeni wielu pokoleń klasę średnią niezależną ekonomicznie od arystokracji. Zaś ta ostatnia – dzięki latyfundiom oraz zyskom z handlu – przestała być uległa monarchii. Właśnie ta wielopoziomowa niezależność rozbiła system feudalny, który charakteryzuje się podległością wobec wyższych stanów i rang. Często połączoną z pogardą w stosunku do niżej sytuowanych. Interesowne, hierarchiczne relacje pionowe zostały wyparte przez model sieciowy: kulturę niezależnych podmiotów, z której przy okazji może powstać interes, wspólny zysk czy choćby niematerialna korzyść. Kupieckość to też zimna kalkulacja. Oświeceniowy kult rozumu w opozycji do romantycznych rozterek.
Powyższe rozważania mogą być trudne do przyjęcia dla polskiego czytelnika. W kraju, dla którego szaleńcza pogoń za Zachodem stała się narodowym sportem, opuszczanie Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię komentowane zazwyczaj jest przez pryzmat dwóch kompleksów.
Pierwszy – typowy dla liberalnego leminga. „Ach, wszędzie populiści! W USA – Trump, w Anglii – brexitowcy, a u nas – PiS. Zrobiliśmy wspaniałą, na obraz i podobieństwo najlepszych, transformację gospodarczą. 15 lat temu przyjęli nas do niemal rodzinnej wspólnoty. Lepiej siedźmy cicho, żeby się nie zorientowali, iż nie pasujemy do nich i nas nie wyrzucili. Świat się zmienia, a Unia... Cóż, jak to rodzina”.
Drugi: typowy dla roszczeniowców. „Dawać euro! Tyle razy nas zdradziliście, że nam się należy! Za rok 1939, powstanie, Jałtę! Wracamy. Pełni dumy, urażonej godności. Może damy się przeprosić. Jak to? Nie dostaniemy odszkodowań za lata cierpienia i bycia Chrystusem Narodów? Jak śmiecie nam po tym wszystkim krytykować? Teraz my wam pokażemy! Brytyjczycy wychodzą, bo mają już dość eurokołchozu i niemieckiego dyktatu. Wiedzą, co robią. Unia się sypie, macie za swoje!”.
W obu podejściach tkwi głęboko zakorzeniony kompleks niższości. Podległość. Brak akceptacji tego, że nigdy nie byliśmy i nie będziemy częścią mentalnego Zachodu. Ale nie jesteśmy też Wschodem ze względu na niechęć do karności i kolektywizmu. Tak jak człowiek poszukujący własnej tożsamości jest narażony na impulsy z zewnątrz, łatwo go wytrącić z równowagi, tak zarówno leming, jak i roszczeniowiec są zewnętrznie sterowni.
Obaj tkwią w założeniu, że ktoś rozwiąże nasze problemy za nas. Jeśli nie Unia, to Trump. Obu mgła emocji – pozytywnych, toksycznych – przysłania racjonalny osąd. Niestety oba fantomy nie mają własnej „agendy” ani pomysłu na siebie. A brak samodzielności oznacza, że ktoś musi myśleć za nas. W takich realiach o sensownej, spokojnej i długofalowej polityce rozmawiać nie sposób.
Jak wyleczyć się z tych kompleksów? Wskrzesić pragmatycznego ducha narodu, który w DNA ma zarówno długie lata niewoli, jak i bycia imperium? Wystarczy zacząć pragmatyczną dyskusję: kim jesteśmy i czego chcemy? W obecnych realiach i przy określonych zasobach. I jak możemy zarobić na brexicie?