W latach 70. i 80., kiedy wychowywało się pokolenie, które teraz przeprowadza brexit, męskie szkoły prywatne, takie jak Eton, Harrow, Winchester, St Paul’s czy Charterhouse, nauczały w tradycji imperialnej.
/>
Twierdzi pan, że istnieje związek między prywatnymi szkołami średnimi a brexitem?
Pomysł wyjścia z Unii Euro pejskiej po raz pierwszy pojawił się w pierwszej połowie lat 90., m.in. pod postacią Referendum Party. Założył ją niejaki James Goldsmith, pochodzący z bogatej, wpływowej rodziny, wykształcony w Eton. Jego partia przyciągnęła wielu podobnych mu ludzi. Historię brexitu można łatwo napisać bez wspomnienia o choćby jednej osobie wykształconej w szkole państwowej. Tymczasem parlament wcale tak nie wygląda. Tylko 17 proc. posłów Partii Pracy to ludzie wykształceni prywatnie, u torysów trochę więcej – 38 proc. W rządzie konserwatystów jest ich zwykle połowa. Dla porównania, w całym społeczeństwie ok. 7 proc. odebrało edukację prywatną. A brexit robią wyłącznie chłopcy z prywatnych szkół, którzy chcą, żeby Wielka Brytania była znów wielka.
Co to pragnienie ma wspólnego z prywatną edukacją?
W latach 70. i 80., kiedy wychowywało się pokolenie, które teraz przeprowadza brexit, męskie szkoły prywatne, takie jak Eton, Harrow, Winchester, St Paul’s czy Charterhouse, nauczały w tradycji imperialnej. Placówki te są zanurzone w historii kolonialnej – dawniej produkowały administratorów imperium brytyjskiego, np. wojskowych, podróżników. Przed kilkoma dekadami ich uczniowie na apelach bez przerwy słyszeli: „Oto, co osiągnęli wasi poprzednicy, którzy opuścili szkołę w latach 20. A co wy osiągniecie?”. Być może dzisiaj szkoły prywatne są nieco bardziej oświecone pod tym względem. Ale w latach 70. i 80. poczucie straty z powodu rozpadu imperium, który przypieczętował kryzys sueski w 1956 r., było bardzo silne. Nagle Wielka Brytania nie mogła się równać z największymi potęgami, takimi jak Ameryka, Chiny, a nawet Indie. Było to źródłem irytacji dla ludzi wykształconych w tradycji imperialnej.
Czy społeczeństwo podzielało te uczucia?
Wcześni brexiterzy – choć nazwa ta oczywiście jeszcze nie istniała – nie znaleźli posłuchu w społeczeństwie. Przeciwnie, w Wielkiej Brytanii czuliśmy raczej, że Wspólnota Europejska nam służy. Byliśmy w niej dość wpływowi, a nie było wiadomo, jacy bylibyśmy poza nią. Mieliśmy też duży rynek zbytu. Referendum Party przegrała z kretesem, nie uzyskała ani jednego miejsca w parlamencie. Później Nigel Farage odziedziczył Partię Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), założoną jeszcze pod inną nazwą. Przyciągała ona absolwentów szkół prywatnych – był nim zresztą sam Farage – którym bardzo brakowało walki. Nie mogli wziąć udziału w wojnach światowych, ale mogli sobie powalczyć z Europą.
Czy pana zdaniem istnieje profil psychologiczny typowego absolwenta szkoły prywatnej, który ma obecnie wpływ na brytyjską politykę?
Uważam, że tak. Oczywiście dzisiaj szkoły są nowocześniejsze, bardziej świadome tego, że dzieci muszą mieć też relacje z rodzinami; jest mniej szkół z internatem. Ale w czasach, o których mówimy, wielu chłopców było do nich posyłanych już w wieku siedmiu lat. Nowi uczniowie, jak łatwo sobie wyobrazić, przeżywali traumę, która pozostawiła trwały ślad w ich psychice. Stawali się nieczuli, tłumili uczucia, nie nabywali inteligencji emocjonalnej, ale mieli wielką potrzebę odniesienia sukcesu. Tak wygląda dzieciństwo w szkole z internatem – bez rodziny i miłości, gdzie jedynym sposobem na uzyskanie ciepła jest zasłużenie na dobrą ocenę albo pochwałę obcych ludzi.
Jak to się przejawia w życiu publicznym?
Na przykład ryzykanctwem dla własnego interesu. Kiedy w 2006 r. UKIP Farage’a zaczął zdobywać popularność, nie było narodowej potrzeby wyjścia z Europy. Ludziom było wszystko jedno, czy są rządzeni przez Brukselę czy Westminster. Tak było prawie do samego referendum, które wymyślono po to, żeby załatwić problemy w Partii Konserwatywnej. Obiecał je Cameron, typowy wychowanek Eton, odnoszący sukcesy i lubujący się w ryzyku. Najpierw przeprowadził referendum w sprawie niezależności Szkocji. Wygrał je ledwo, ledwo, ale jednak. I uznał, że znowu zaryzykuje. Sprawa wymknęła mu się jednak spod kontroli, ponieważ Boris Johnson postanowił wykorzystać tę okazję do własnych celów. Wykalkulował, że jeśli opowie się za brexitem, zostanie premierem. Też nie przypuszczał, że ludzie zagłosują za wyjściem z UE i sam wcale tego nie chciał – chciał tylko jako premier z pozycji eurosceptycznej negocjować umowę z Brukselą. A tu proszę.
Ale Cameron, również wychowanek szkoły prywatnej, był zwolennikiem Unii Europejskiej.
Owszem, ale wraz z kanclerzem skarbu George’em Osbornem przeprowadził bardzo niemrawą kampanię na rzecz Europy. Twierdzę, że jedną z przyczyn jej porażki było to, że wszyscy pochodzili z tego samego środowiska. Cameron i Boris razem uczyli się w Eton, znali się dobrze i mieli masę wspólnych znajomych w rządzie i poza nim. Osborne skończył Saint Paul’s, a potem obracał się na Oksfordzie w tym samym, męskim środowisku. Nagle mieli reprezentować dwa przeciwstawne poglądy, a przecież byli przede wszystkim kolegami, obowiązywały ich zatem niepisane zasady. Cameron sam powiedział, że kampania przed referendum była jak walka z jednym ramieniem związanym z tyłu, bo nie chciał urazić Borisa i innych torysów, z którymi dalej mieli być w tym samym rządzie, gdyby brexit się nie powiódł. Pewien komentator nazwał to nawet „bitwą na poduszki w prywatnej szkole”.
A jednak starali się, żeby Wielka Brytania pozostała w Europie.
Szkoda, że tak niemrawo. Po przegranej w referendum Cameron i Osborne w ciągu kilku miesięcy zrezygnowali ze swoich miejsc w parlamencie. Bycie posłem i reprezentowanie ludzi jest jedną z największych rzeczy, jakie można zrobić w tym kraju, ale dla nich to było nic. Przegrali swoją rozgrywkę, a więc wrócili do zarabiania wielkiej kasy. Cameron zabrał się za pisanie swoich wspomnień, na które dostał 800 tys. funtów zaliczki. Osborne przyjął sześć różnych ofert pracy, m.in. doradzanie funduszom hedgingowym. No i został redaktorem naczelnym londyńskiej gazety „The Evening Standard”, mimo że praktycznie nigdy w życiu nie był dziennikarzem. Podobno pracuje trzy dni w tygodniu, bo ma te wszystkie inne prace.
A inni absolwenci?
Spośród 50 chłopców w roczniku Camerona w Eton ani jeden nie poszedł do pracy w sektorze publicznym, nie licząc administracji państwowej. Nikt nie został lekarzem, policjantem, pracownikiem społecznym. Był jeden nauczyciel, który przez parę lat pracował w szkole państwowej, a potem i tak przeszedł do prywatnej. Ludzie ci nie mieli poczucia, że powinni włączyć się do szerszego społeczeństwa. Jedyne, co interesuje absolwentów tej szkoły, to rządzić krajem, zarabiać ogromne pieniądze albo pracować w mediach.
Szkoły z internatem dla małych dzieci to dla polskiego czytelnika pewnie dość egzotyczny pomysł. Czy nadal są tak popularne jak kilka dekad temu?
Dziś angielscy rodzice rzadziej wybierają opcję z internatem, ale wolne miejsca wypełniają dzieci z zagranicy. Niektóre żeńskie szkoły mają 50 proc. dziewcząt pochodzących z innych krajów. Posyłają je tam bogaci Chińczycy, Amerykanie, Rosjanie. Wielu książąt arabskich też uczyło się w brytyjskich szkołach prywatnych. Niektórzy się z tego cieszą, twierdząc, że to jest nasza miękka siła – ucząc elity innych państw, mamy na nie wpływ. Ale jest też druga strona medalu – oni również mają wpływ na nas, co może nie być takie dobre.
Szczerze mówiąc, w Polsce nawet nie bardzo jest ważne, który polityk gdzie chodził do szkoły średniej albo gdzie studiował.
Bardzo wam zazdroszczę. Tak powinno być w świecie, w którym wierzy się w system. U nas każdy bez przerwy się zastanawia, gdzie kto był wykształcony. Nawet bardziej teraz niż 20 lat temu, ponieważ mamy powrót konserwatyzmu. Jest jeszcze jeden nieprzyjemny skutek tych szkół. Jeśli ma się placówkę, do której chodzą dzieci z okolicy, ludzi to zbliża i buduje zaufanie. Ale kiedy dzieci są wysyłane daleko poza społeczność, w której mieszkają, do pałaców za wielkimi bramami, a potem wracają po 15 latach, żeby nami rządzić, możemy się zastanawiać: z jakiej racji? Co oni o nas wiedzą?
A mimo to politycy dalej posyłają swoje dzieci do szkół prywatnych?
Każdy premier tego kraju albo był w niej wykształcony, albo przynajmniej wysłał tam swoje dzieci. Dwa wyjątki to Gordon Brown i Edward Heath – ten ostatni tylko dlatego, że nie miał potomstwa. David Cameron i Tony Blair, choć sami wyedukowani prywatnie, wysłali swoje dzieci do placówki państwowej. Ale słyszałem, że teraz Cameron, kiedy już nie jest premierem, chce przenieść swoje do szkoły prywatnej. Za każdym razem, kiedy mówi się o ograniczeniu wpływu prywatnych placówek na nasz kraj, okazuje się, że politykom na tym jednak nie zależy. A w takim społeczeństwie jak nasze blokują one mobilność społeczną i utrwalają odwieczne podziały. Jedne dzieci dostają wszystko przez sam fakt, że rodzice zapiszą je do prywatnej szkoły, inne, choćby nie wiadomo co robiły, i tak są skazane na niepowodzenie.
Jak pan widzi przyszłość prywatnej edukacji?
Ostatnio w Partii Pracy zaczęła się mocna kampania na rzecz zakazania takich szkół. Uważam, że to zbyt radykalne i skończy się porażką. Byłbym raczej za tym, żeby stworzyć im – jak powiedziała nasza premier o imigrantach – „nieprzyjazne środowisko”, np. pod względem podatkowym, czy wprowadzić ograniczenia, ilu absolwentów prywatnych szkół mogą przyjmować elitarne uniwersytety albo ilu może być posłami.