Chińczycy liczyli, że może i z nimi Stany pójdą na ustępstwa. Waszyngton deklaruje jednak, że przed szczytem G20 negocjacji z Pekinem nie będzie.
W sobotę rząd Donalda Trumpa zawarł porozumienie z władzami Meksyku, na mocy którego Waszyngton nie wprowadzi zapowiadanych, zaporowych ceł na importowane stamtąd produkty. Stawka miała wzrosnąć z pięciu do 25 proc. Ta polityka kija i marchewki miała wymusić na południowym sąsiedzie USA współpracę w walce z nielegalną imigracją. Przez granicę obydwu krajów do Stanów przedostają się masowo nie tylko Meksykanie, ale przede wszystkim obywatele Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru. Straszenie wojną handlową okazało się skuteczne. W piątek minister spraw zagranicznych państwa zagrożonego potencjalnie zabójczymi dla jego gospodarki cłami Marcelo Ebrard spotkał się z wiceprezydentem USA Mikiem Pence’em i zgodził się na amerykańskie warunki we wspólnym zabezpieczaniu granicy. Według ustaleń dziennika „Wall Street Journal” 6 tys. funkcjonariuszy Gwardii Narodowej Stanów Zjednoczonych zostanie przerzuconych na pograniczny obszar między Meksykiem i Gwatemalą. W ramach porozumienia amerykańskie władze rozszerzą moc prawną protokołów ochrony migracji, które gwarantują możliwość odesłania imigranta lub uchodźcy do Meksyku na czas rozpatrywania jego wniosku azylowego. Procedura ta trwa zwykle od sześciu miesięcy do kilku lat. Waszyngton zgodził się tymczasem popracować nad jej przyspieszeniem, ale szczegółów tego, jak to zrobi, nie podano.
Trzeba przypomnieć, że w grudniu na południowej granicy USA miał miejsce kryzys humanitarny. Ponad 5 tys. członków karawany migrantów ze wspomnianych trzech państw środkowej Ameryki chciało się dostać do USA, ale działania władz zmusiły ich do koczowania w nieludzkich warunkach przez wiele miesięcy na granicy. To zasługa uciążliwych procedur azylowych oraz antyimigracyjnej retoryki i polityki Donalda Trumpa. Stanowisko USA wobec tej sytuacji nie ma precedensu. Kiedy karawana zbliżała się do granicy, Trump rozkazał Pentagonowi wysłać tam żołnierzy i zobowiązał do „użycia śmiercionośnej siły” wobec bezbronnych ludzi. Prezydent nazywa migrantów „bad hombres” (złymi ludźmi), twierdził że w ich szeregach są przestępcy, a cała inicjatywa jest dla niego próbą inwazji na Amerykę. Tymczasem w konwoju znalazło się wiele kobiet i rodzin z małymi dziećmi. Dotąd główną metodą dostania się do USA było nielegalne przekroczenie granicy, oddanie się w ręce władz, oświadczenie, iż jest się uchodźcą z przyczyn politycznych, i oczekiwanie na sfinalizowanie procedury azylowej. Teraz rząd amerykański robi wszystko, by tych ludzi wystraszyć i przepędzić.
Zawarta umowa jest dość krucha, a Donald Trump – jak zwykle za pomocą Twittera – ostrzega, że cała odpowiedzialność leży teraz na Meksyku i że w każdej chwili kwestia ceł może powrócić. Ekonomiści są jednak raczej zgodni, że przyniosłoby to straty obydwu stronom sporu. Meksykanie zaczną szukać innych rynków zbytu. Szacuje się też, że przeciętna amerykańska rodzina straciłaby na tym niemal tysiąc dolarów rocznie.
– Bardzo złudne jest myślenie, że to pobudziłoby rynek pracy w USA. Amerykańskie firmy prędzej by się zdecydowały na outsourcowanie produkcji w krajach, gdzie praca jest tańsza – uważa Kimberly Clausing, ekonomistka z Reed College.
Meksykańsko-amerykańskiemu porozumieniu, dzięki któremu uniknięto wojny handlowej, bacznie przyglądają się Chińczycy, którzy sami borykają się z drakońskimi cłami nałożonymi przez rząd Trumpa na ich produkcję. Pojawiła się wręcz nadzieja, że Waszyngton i na tej arenie handlowej wojny będzie zmierzał do kompromisu. Ale minister finansów USA Steve Mnuchin powiedział, że przed szczytem G20, zaplanowanym na koniec czerwca w Osace, administracja Trumpa nie planuje żadnych rozmów z Pekinem na temat ewentualnej zmiany podejścia do taryf.
I taka jest też strategia prezydenta USA przed japońską konferencją. Trump chce wykorzystać polityczną przewagę, póki ją ma, do wymuszenia na Chińczykach ustępstw. Z głową państwa zgadza się były prezes banku inwestycyjnego Goldman Sachs Lloyd Blankfein, dotąd wyborca i sponsor Partii Demokratycznej, ale też gorący zwolennik wolnego rynku i przeciwnik wszelakiego protekcjonizmu. Stwierdził, że cła mogą być efektywnym narzędziem negocjacyjnym. „Mówienie, że nam szkodzą, jest niewłaściwe. Chińczycy opierają się na handlu i na taryfach tracą. Kiedy cła na ich produkcję zaczną doskwierać ich pracownikom i kadrze zarządzającej, otworzy się przestrzeń do kompromisu” – napisał na Twitterze. I dodał, że o ile amerykański konsument może przez jakiś czas cierpieć, płacąc więcej za różne produkty, o tyle będzie bardziej skłonny przerzucić się na rodzime towary, co tylko wzmocni gospodarkę w obliczu coraz trudniejszej rywalizacji z Pekinem.
W konflikt rządów Chin i Ameryki klinem wbija się Google. A wszystko to w związku z tym, że pojawiły się konkrety na temat planów Huaweia związanych z autorskim systemem operacyjnym, który trafi do smartfonów kontrowersyjnego dla amerykańskich władz chińskiego producenta. A firma z Mountain View wciąż walczy o możliwość dostarczania producentowi swojego oprogramowania. Szef Huawei Technologies Consumer Business Group zapowiedział prezentację platformy jesienią 2019 r. Wyszukiwarkowy gigant ma więc naciskać na rząd USA, by móc dalej współpracować z Huaweiem, o czym napisał w weekend dziennik „Financial Times”. Informuje on też, że Android zmodyfikowany przez chińską firmę może być bardziej podatny na ataki z zewnątrz, nie tylko ze strony Chin, lecz także innych krajów. Najlepszym rozwiązaniem ma być więc odgórne dbanie o bezpieczeństwo platformy przez Google’a. Firma w tym celu musi mieć jednak możliwość współpracy z Huaweiem.
Google naciska na rząd Stanów, bo chce współpracować nadal z Huaweiem