Jeszcze kilka lat temu przed fetyszyzacją tematu zadłużenia publicznego ostrzegało niewielu ekonomistów. A ci, którzy to robili, siedzieli zazwyczaj głęboko ukryci w uniwersyteckich katakumbach. Z rzadka pojawiali się na międzynarodowych konferencjach, na których rozpoznawali się po książkach trzymanych w ręku – niczym członkowie tajnego sprzysiężenia.
Spotkał taki jeden drugiego, to do rana mogli gadać o tym, jak naiwna i opanowana przez neoliberalnych zwolenników „zdrowych finansów” jest opinia publiczna w większości zachodnich krajów. Wiem, bo niejednej takiej dyskusji się przysłuchiwałem. Problem był jednak zawsze taki sam: ja wiem, że dług to fetysz i ty to wiesz, ale jak do tego przekonać resztę społeczeństwa?
Dziś jest inaczej. Otwórzcie sobie choćby nowy numer magazynu „Foreign Policy”, a traficie na tekst ekonomistów Larry’ego Summersa i Jasona Furmana. Ten pierwszy był głównym ekonomistą demokratów w czasach prezydentury Billa Clintona, ale po krachu 2008 r. posypał głowę popiołem i przeprosił za „dziecięcą chorobę neoliberalizmu” – i dziś propaguje rzeczy, które dekadę temu zwalczał. Z kolei Jason Furman to jego protegowany, który doradzał prezydentowi Barackowi Obamie – optował za bezpiecznym centryzmem. Nie bądźmy jednak małostkowi, bo dziś Summers i Furman unisono mówią, że deficytu wydatków publicznych lękać się nie należy. A już na pewno nie wolno ciąć wydatków państwa pochopnie, bo to zawsze oznacza ograniczenia wydatków socjalnych. A ciąć nie wolno – twierdzą Summers i Furman – głównie dlatego, że ich dzisiejszy poziom nie wynika z rozdętego socjału. Tylko z bardzo małych przychodów państwa, które są wynikiem niskich podatków ustanowionych w epoce neoliberalnej.
Pozostało
80%
treści
Powiązane
Reklama