Władza jest nie do ruszenia, bo kontroluje wszystkie obszary państwa, a opozycja pozostała słaba, bez programu i liderów. Nie ma odwrotu od autorytaryzmu, o ile nie zawali się on sam. Przykład Armenii pokazał, że tego typu tezy w odniesieniu do państw niedemokratycznych może i są prawdziwe, ale tylko do czasu.
Najpierw rzut oka na sondaże. Według listopadowego badania Centrum Lewady politykę Władimira Putina popiera 66 proc. Rosjan, co pozostaje wynikiem imponującym, choć zarazem najgorszym od pięciu lat. Z ubiegłorocznego badania wynikało z kolei, że jedynie 12 proc. Rosjan uważa, iż lider antysystemowej opozycji Aleksiej Nawalny działa w interesie Rosji. Reszta doszukiwała się jego motywacji w knowaniach Zachodu, autolansie bądź instrumentalnym wykorzystywaniu przez którąś z frakcji obozu władzy.
Na Białorusi od czasu rozgromienia Niezależnego Instytutu Badań Politycznych i Społeczno-Gospodarczych (NISEPD) badań w ogóle się nie prowadzi, ale z ostatniego sondażu NISEPD (2015 r.) wynikało, że na Alaksandra Łukaszenkę chciało głosować 46 proc. Białorusinów, gdy jego główna rywalka Tacciana Karatkiewicz cieszyła się tylko 18-proc. poparciem. W wyborach prezydenckich – według oficjalnych danych – İlhama Aliyeva poparło 86 proc. Azerów (kwiecień 2018 r.), Nursułtana Nazarbajewa – 98 proc. Kazachów (2015 r.), Emomalego Rahmona – 84 proc. Tadżyków (2013 r.), a Shavkata Mirziyoyeva – 89 proc. Uzbeków (2016 r.).
W większości tych głosowań liczby zostały wzięte z sufitu, czego dowodzi analiza matematyczna wyników. Tym niemniej nigdzie w wymienionych krajach nie doszło do wielkich powyborczych protestów. Opozycja wszędzie jest słaba i podzielona. W dodatku wielu najbardziej perspektywicznych i charyzmatycznych liderów udało się na emigrację lub siedzi w więzieniach. Innymi słowy, reżimy nie powinny się niczego obawiać. A mimo to działają tak, jakby się obawiały. Represje są często niewspółmierne do zagrożenia stwarzanego przez opozycję, media i środowiska niezależne.
Dlaczego tak jest? Popatrzmy na Armenię. Półtora roku temu odbyły się tam wybory. Zgodnie z zapowiedziami 49 proc. głosów i 55 proc. mandatów wzięła rządząca od ponad dekady Republikańska Partia Armenii (HHK), która przez lata podporządkowała sobie wszystkie instytucje państwowe. Lider obozu władzy, prezydent Serż Sarkysjan, myślał już, jak zachować wpływy po zakończeniu drugiej kadencji. I wymyślił reformę konstytucji oddającą większość kompetencji premierowi, którym zamierzał wkrótce zostać. Z kontrakcją obywateli się nie liczył; HHK właśnie wygrała wybory, a Ormianie, jeśli już protestowali przeciwko sytuacji w kraju, to głównie poprzez emigrację.
W niedzielę przeprowadzono kolejne wybory. HHK w ogóle nie weszła do parlamentu; do pokonania 5-proc. progu zabrakło jej 0,3 p.proc. Republikanie wciąż mają własnego prezydenta, ale z uwagi na zmianę konstytucji, którą sami wymyślili, nie ma on prawie żadnych prerogatyw. Pełną pulę zgarnął Mój Krok Nikola Paszinjana, na którego zagłosowało 70 proc. wyborców. Paszinjan w 2017 r. był jednym z dwóch posłów, którym udało się zdobyć mandat poselski pod flagą Sojuszu Wyjścia. Opozycja była słaba, podzielona, nie miała programu ani ciekawych liderów. I choć poziom swobód obywatelskich był nad Sewanem znacznie większy niż w Kazachstanie czy na Białorusi, Republikanie byli pewni swego.
Rewolucje wybuchają często w najmniej spodziewanych momentach. Ormianie jakoś przeżyli postępujące biednienie społeczeństwa, kryzys gospodarczy, afery korupcyjne, oligarchizację życia politycznego, a nawet klęskę w krótkiej wojnie z Azerbejdżanem w Górskim Karabachu przed dwoma laty. Czarę goryczy przelał manewr ze zmianą konstytucji, który teoretycznie w ich życiu niczego nie zmieniał. Jak wcześniej rządził nimi prezydent Serż Sarkysjan, tak teraz miał nimi władać premier Serż Sarkysjan. A jednak Ormianie powiedzieli „bawakan!” (dość!), Paszinjan okazał się liderem na miarę momentu, a co było dalej, opisywaliśmy szczegółowo na łamach DGP.
Przewrażliwienie autokratów, którym zdarza się drastycznie karać za – zdawałoby się – niewinne i nieszkodliwe przejawy obywatelskiego nieposłuszeństwa, nie dziwi, bo nikt nie da im gwarancji, że któryś kolejny przejaw nie wywoła lawiny. Obserwowaliśmy to podczas rewolucji róż w Gruzji i rewolucji godności na Ukrainie, więc wiemy, że koniec w postaci 4,7 proc. w wyborach i tak jest najniższym wymiarem kary dla upadających władców. Nic nie jest dane raz na zawsze. Nawet w świecie autorytarnej stabilności.