Zwycięstwo Jaira Bolsonaro w wyborach prezydenckich to kolejny przejaw wzbierającej fali populizmu w Ameryce Łacińskiej i słabnącej roli lewicy na kontynencie
Bolsonaro jest czasem nazywany „Trumpem z tropików”, a o „trumpifikacji” polityki w Ameryce Łacińskiej pisali już politolodzy. Omar Encarnación na łamach „Foreign Policy” za przykład zjawiska podawał innych konserwatywnych polityków, którzy niedawno zdobyli władzę w Argentynie i Chile. Pierwsze podobieństwo do Trumpa: podobnie jak lokator Białego Domu, wywodzą się z biznesu i są ludźmi majętnymi.
Prezydent tego pierwszego kraju Mauricio Macri nie tylko pochodzi z zamożnej rodziny – jego ojciec Fransisco zbił fortunę w branży budowlanej – ale również sam parał się działalnością biznesową, zanim wszedł do polityki. Najważniejszy urząd w Chile pełni zaś Sebastián Piñera, który z majątkiem wycenianym na prawie 3 mld dol. jest jednym z najbogatszych polityków na świecie. Podobnie jak Trump, obaj liderzy wzięli też na celownik nielegalną migrację, chociaż żaden na razie nie zaproponował budowy granicznego muru (w Argentynie ten postulat wysuwają za to inni politycy).
Bolsonaro nie może się pochwalić takim majątkiem jak koledzy z Argentyny i Chile, ale ubogi nie jest. Na co dzień mieszka w Barra te Tijuca, bogatej części Rio de Janeiro. Znacznie częściej za to sięga po retorykę z repertuaru lokatora Białego Domu; z tego względu przylgnęła do niego etykieta populisty, jak raczej nie określa się ani Macriego, ani Piñery.
Prezydent elekt trapiącą kraj falę przemocy chce rozwiązać, dając szersze uprawnienia policji i luzując przepisy regulujące posiadanie broni. Imigrantów oskarża o przestępczość i roznoszenie chorób. Podobnie jak Trump, w nowej administracji chce się otoczyć generałami – ma im przypaść parę tek, a jeden jest jego kandydatem na wiceprezydenta. Ministrem finansów prawdopodobnie uczyni ortodoksyjnego zwolennika wolnego rynku, przedstawiciela tzw. szkoły chicagowskiej.
Oczywiście sukcesu Bolsonaro nie można wytłumaczyć jedynie ostrymi słowami na wyborczym szlaku. Tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze, było zmęczenie Brazylijczyków rządami lewicy, którą w ciągu ostatnich lat zatopiły korupcyjne skandale. W ich wyniku prezydent Dilmę Rouseff parlament odwołał z urzędu, a jej poprzednik Lula da Silva trafił do więzienia (z tego powodu musiał również odwołać swój udział w obecnych wyborach prezydenckich).
Lewicą zmęczyli się wyborcy nie tylko w Brazylii, o czym świadczą sukcesy Macriego i Piñery. A przecież nie tak dawno praktycznie cały kontynent był rządzony przez polityków o lewicowej proweniencji – zjawisko, które politolodzy określili mianem „różowej fali”, a którego symbolicznym początkiem było przejęciu władzy przez Hugo Cháveza w 1999 r. Politycy ci, korzystając z dobrej koniunktury gospodarczej na świecie – a konkretnie z gigantycznego zapotrzebowania Chin na surowce – mogli zafundować w swoich krajach programy socjalne, które wyciągnęły z biedy miliony.
Kiedy jednak chiński smok nasycił apetyt, gospodarki Ameryki Południowej straciły impet. Brazylię załamanie koniunktury dotknęło szczególnie – kraj wpadł w długotrwałą recesję, a PKB skurczyło się o kilka procent. Skandale korupcyjne dodatkowo użyźniły grunt pod zwycięstwo prawicowego kandydata – zwłaszcza niestroniącego od ostrej retoryki.
I chociaż różowa fala w Ameryce Łacińskiej opadła, nie oznacza to końca lewicy na kontynencie. W lipcu bowiem wybory w Meksyku wygrał kandydat nie tylko lewicowy, ale także określany mianem populisty.
Andrés Manuel López Obrador składał w kampanii podobne jak Bolsonaro obietnice, a więc walkę z korupcją i przestępczością. Recepty na tę drugą upatruje jednak nie w wypowiedzeniu kartelom totalnej wojny, ale m.in. w amnestii dla drobnych przestępców, która ma pozwolić im znaleźć inne zajęcie. Obrador sięga jednak po władzę w kraju, w którym totalna wojna kartelom została już raz wypowiedziana. W 2006 r. krótko po objęciu rządów prezydent Felipe Calderón wysłał za narkotykowymi bossami wojsko; skończyło się to konfliktem, w którym ucierpiało wielu cywili.
Obrador chce także prowadzić politykę bardziej sprawiedliwego podziału narodowego bogactwa. To także różni go od Bolsonaro, który za sterami gospodarki brazylijskiej chce posadzić liberała – chociaż podczas kampanii o ekonomii wolał się nie wypowiadać, trudno więc powiedzieć, jakie są jego prawdziwe poglądy.
Warto także zauważyć, że za prawicowego (chociaż miękkiego) populistę uważa się również wybranego w sierpniowych wyborach prezydenta Kolumbii Ivána Duque. Sukces polityka oznacza też, że Kolumbia jest kolejnym krajem w Ameryce Południowej, w którym ostatnio władzę oddała lewica – pomimo tego, że poprzedni prezydent Juan Manuel Santos doprowadził do podpisania rozejmu z partyzantami z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii, kończąc w ten sposób trapiący kraj od dekad konflikt. Santos otrzymał za to w 2016 r. Pokojową Nagrodę Nobla.