Propozycja korekty granic między Serbią i Kosowem wywołała nerwowe reakcje. Nasz kontynent nie ma dobrych doświadczeń z takimi ruchami, które mogłyby obudzić wiele separatyzmów.
Chociaż niedawne spotkanie przywódców Serbii i Kosowa w austriackim Alpbach zostało przyjęte początkowo z dużym optymizmem, to dzisiaj nad historycznym porozumieniem, które zakończyłoby spór dwóch zwaśnionych krajów, pojawia się coraz więcej znaków zapytania. Rozmowa serbskiego prezydenta Aleksandra Vučicia z jego kosowskim odpowiednikiem Hashimem Thaçim poszła w sobotę na tyle dobrze, że obaj zdecydowali się wystąpić na wspólnej konferencji prasowej. Politycy oświadczyli na niej zgodnie, że porozumienie normalizujące wzajemne relacje może wiązać się z przesunięciem granic. Thaçi próbował przekonywać europejskich partnerów, by nie bali się tego, bo – jak mówił – Serbia i Kosowo nie są pierwszymi ani ostatnimi państwami dokonującymi takiej korekty. Według Vučicia prawdziwym problemem nie byłaby zmiana granic, lecz obudzenie zahibernowanego dzisiaj sporu z Kosowem. Dlatego ten pozostający w uśpieniu konflikt należy rozwiązać za wszelką cenę – podkreślał serbski przywódca.
Zmiany granic nie wykluczył unijny komisarz odpowiadający za politykę sąsiedztwa Johannes Hahn, który uznał spotkanie w Alpbach za historyczny moment. Mówiąc, że bez porozumienia droga Serbii i Kosowa do UE pozostaje zamknięta, wezwał państwa europejskie do zaakceptowania ugody. Ale nawet optymistycznie nastawiony do korekty granic Hahn ostrzegał przed zdestabilizowaniem regionu. Zresztą entuzjazm unijnego komisarza nie znalazł wielkiego zrozumienia w Europie, gdzie pojawiły się obawy, że korekta granic pomiędzy Serbią i Kosowem może stać się groźnym precedensem.
Rozważane są różne czarne scenariusze. Mogłaby powstać pokusa dokonania secesji Republiki Serbskiej funkcjonującej w ramach Bośni i Hercegowiny, a zamieszkałej w większości przez Serbów. Podobne ambicje mogą pojawić się na terenach zamieszkałych przez Chorwatów, a wchodzących w skład drugiego członu tego państwa. Niewykluczone, że korekta serbskich i kosowskich granic obudziłaby też marzenia Albańczyków o „Wielkiej Albanii” jednoczącej cały naród w jednym państwie. To oznaczałoby niemałe kłopoty, bo obok Kosowa, gdzie Albańczycy stanowią obecnie ponad 90 proc. ludności, duża mniejszość albańska zamieszkuje Macedonię.
Dyskutowanemu przez Belgrad i Prisztinę rozwiązaniu sprzeciwiają się Niemcy. Kanclerz Angela Merkel niedawno oświadczyła stanowczo, że nie będzie żadnej korekty granic na Bałkanach i że trzeba to powtarzać za każdym razem. Ale dla Waszyngtonu nie byłoby to już problemem. Doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa John Bolton mówił, że Stany Zjednoczone nie będą miały nic przeciwko, jeśli porozumienie pomiędzy Kosowem a Serbią będzie oznaczać zmianę granic.
Widać wyraźnie, że kwestia ta budzi większe kontrowersje w Europie niż za oceanem. Powodów jest kilka. Przede wszystkim doświadczenia pokazują, że zmiana granic państw w Europie nigdy nie prowadziła do niczego dobrego. W historii kontynentu podobne pomysły zawsze stawały się zarzewiem konfliktu, co w nieodległej przeszłości dotkliwie odczuły same Bałkany Zachodnie, gdy rozpadła się Jugosławia. Zrodzonego w wyniku długoletniej wojny Kosowa do tej pory nie uznaje pięć spośród 28 unijnych państw. Hiszpania, Cypr, Słowacja, Grecja i Rumunia obawiają się, że jednostronne proklamowanie niepodległości Kosowa od Serbii w 2008 r. może być niebezpieczne w obliczu separatyzmów na ich własnym terytorium. Przykład ten powrócił zresztą niedługo potem, gdy w 2014 r. Rosja dokonała aneksji Krymu. Władze rosyjskie powoływały się na kazus Kosowa, by uzasadnić oderwanie autonomicznej republiki Krymu od Ukrainy, następnie ogłoszenie jej niepodległości i przyłączenie do Federacji Rosyjskiej. Moskwa pominęła jednak milczeniem czystki etniczne, do jakich doszło na terytorium Kosowa w czasie wojny. O odłączeniu się Kosowa od Serbii przesądziły właśnie zbrodnie i brak możliwości ułożenia relacji mniejszości albańskiej z władzami serbskimi. To przekonanie legło u podstaw wykładni, którą zachodnie państwa przyjęły, uznając niepodległość byłej serbskiej prowincji.
Ugoda pomiędzy Serbią a Kosowem otworzyłaby obu krajom drogę do integracji w ramach zachodnich struktur, co nie byłoby na rękę Rosji. Paradoksalnie jednak Kreml, który nie uznaje niepodległości Kosowa i tradycyjnie udziela wsparcia Belgradowi, deklaruje, że poprze porozumienie, niezależnie od jego kształtu. Bloomberg zauważa, że wymiana terytorialna pomiędzy Serbią a Kosowem mogłaby być potencjalnie korzystnym dla Moskwy wynikiem rozmów, bo w ten sposób Rosja zyskałaby legitymację dla forsowania podobnych rozwiązań przy zamrożonych konfliktach w Mołdawii, Gruzji i na Ukrainie. To jednak mógłby być jeszcze jeden powód do zmartwień dla Zachodu.
Ale propozycja korekty granic pomiędzy Kosowem a Serbią ma też swoich zwolenników. Wskazują oni, że to najłatwiejsze rozwiązanie, które dzisiaj są w stanie zaakceptować obie strony. Porozumienie oznaczałoby historyczny moment, w którym Serbia uznałaby niepodległość Kosowa i skończyłaby się międzynarodowa izolacja tego państwa. Tymczasem bez ugody integracja obu krajów z Zachodem utknie w martwym punkcie, na czym straci również Unia Europejska. Serbski prezydent, odnosząc się do krytyki tego pomysłu, zapewniał, że jest on zgodny z wolą Serbów i Albańczyków. Vučić dał w ten sposób do zrozumienia, że oni sami wiedzą lepiej, co będzie dla nich dobre.
Chociaż żadna ze stron na razie nie podała szczegółów wymiany terytorialnej, najpewniej w pierwszej kolejności do Serbii włączone zostałyby gminy położone na północ od rzeki Ibar, które są zamieszkiwane w większości przez Serbów. Kwestia statusu tych gmin jest od lat zarzewiem sporu pomiędzy Belgradem a Prisztiną. Do Kosowa z kolei mogłaby zostać włączona znajdująca się obecnie po serbskiej stronie granicy Dolina Preszewa zamieszkała przez 50 tys. Albańczyków.