Deklarowana przez obie strony gotowość do rozmów nie zmienia faktu, że między nimi wciąż są zasadnicze różnice.
Historyczne spotkanie Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem może się jednak odbyć – i to w pierwotnie ustalonym terminie i miejscu. O ile w ciągu najbliższych dwóch tygodni żaden z przywódców ponownie nie zmieni zdania.
„Nasza amerykańska delegacja przybyła do Korei Północnej w celu przygotowań do szczytu pomiędzy Kim Dzong Unem a mną. Naprawdę wierzę, że Korea Północna ma znakomity potencjał i pewnego dnia będzie gospodarczo i finansowo wielkim narodem. Kim Dzong Un zgadza się w tym ze mną. To się stanie” – napisał w niedzielę wieczorem na Twitterze Donald Trump. To jeszcze nie jest oficjalne potwierdzenie, że singapurskie spotkanie wraca na agendę, ale też jego perspektywy wyglądają znacznie lepiej niż pod koniec zeszłego tygodnia.
Tak naprawdę wątpliwości co do tego, czy uzgodniony już szczyt dojdzie do skutku, zaczęły się wcześniej. W połowie maja Pjongjang odwołał spotkanie na wysokim szczeblu z delegacją z Seulu z powodu amerykańsko-południowokoreańskich ćwiczeń wojskowych. Na dobre atmosfera się popsuła w połowie minionego tygodnia, gdy Choe Son Hui, wiceminister spraw zagranicznych Korei Północnej, nazwał słowa wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a o zastosowaniu libijskiego modelu głupimi i ignoranckimi. W odpowiedzi na to Trump odwołał swój udział w szczycie.
Analogie do Libii faktycznie nie były zbyt rozsądne. Kim Dzong Un obawia się, że ukrytym celem Waszyngtonu jest skłonienie go do dobrowolnej rezygnacji z broni atomowej, a potem obalenie go, jak stało się to z Muammarem Kaddafim. Co ciekawe, północnokoreańska reakcja na decyzję amerykańskiego prezydenta była zaskakująco koncyliacyjna. Zamiast zwyczajowych gróźb zniszczenia Ameryki bronią jądrową, reżim wyraził rozczarowanie, ale i dalszą gotowość do rozmów.
O tym, że Pjongjang przestraszył się możliwych konsekwencji braku szczytu z Trumpem, świadczy też naprędce zorganizowane spotkanie Kim Dzong Una z prezydentem Korei Południowej Moon Jae Inem, o które zabiegał ten pierwszy. Ich spotkanie pod koniec kwietnia było dopiero trzecim w historii bezpośrednim kontaktem przywódców obu Korei od czasu powstania dwóch państw w 1948 r. Teraz okazało się, że szczyt można zorganizować bez kilkutygodniowych przygotowań. Od czasu rozmowy telefonicznej do spotkania na żywo upłynęło niewiele ponad 24 godziny.
Odwołanie przez Trumpa szczytu w Singapurze zmartwiło także południowokoreańskiego prezydenta, więc nie stawiał on Kimowi żadnych warunków. – Najważniejsze w ostatnim międzykoreańskim szczycie jest to, że obaj przywódcy mogą łatwo nawiązać ze sobą kontakt i bez skomplikowanych procedur uzgodnić spotkanie, by przedyskutować pilne kwestie – oświadczył wczoraj Moon. Dodał przy okazji, że kolejne międzykoreańskie spotkania na wysokim szczeblu mogą się odbyć jeszcze przed szczytem w Singapurze, a on sam może również wziąć udział w rozmowach z Kimem i Trumpem.
Podejmowane przez wszystkie strony próby odkręcenia sytuacji i przywrócenia szczytu nie zmieniają jednak dwóch kwestii. Po pierwsze, Pjongjang i Waszyngton odmiennie rozumieją termin „denuklearyzacja”. Po drugie, nie ma jasności co do intencji północnokoreańskiego reżimu. – Wysłanie doświadczonej i profesjonalnej delegacji jest sygnałem, że administracja Trumpa poważnie podchodzi do szczegółów porozumienia. Ale nawet najbardziej doświadczeni i przygotowani członkowie delegacji nie będą w stanie zmienić fundamentalnej rozbieżności między Stanami Zjednoczonymi a Koreą Północną w kwestii jej statusu jako mocarstwa nuklearnego – uważa Abraham Denmark, ekspert od Azji Wschodniej z waszyngtońskiego Wilson Center.
Administracja Trumpa chce, by Korea Północna całkowicie wyrzekła się broni jądrowej w zamian za gwarancję bezpieczeństwa i pomoc gospodarczą. Pjongjang mówił o wstrzymaniu programu jądrowego, co nie jest równoznaczne ze zniszczeniem już istniejących głowic i rakiet, a na dodatek używa wyłącznie terminu „denuklearyzacja Półwyspu Koreańskiego”, co sugeruje, że domaga się wycofania amerykańskiej ochrony nuklearnej, którą jest objęta Korea Południowa, oraz oddziałów US Army z południowej części półwyspu. Nawet gdyby te warunki zostały spełnione – co jest mało prawdopodobne – pozostaje pytanie, czy Pjongjang dotrzymałby swojej części umowy. Poprzednie próby zawarcia porozumień z reżimem każą patrzeć na to z dużą dozą sceptycyzmu.