Al-Nakba. Katastrofa. Od lat Palestyńczycy nazywali tak rocznicę powstania Izraela. W tym roku katastrofa przerodziła się w masakrę, która na chwilę przypomniała światu o konflikcie bliskowschodnim
Bilal był całym moim światem – rozpaczała Nisma na pogrzebie pierworodnego. – Bałam się, odkąd powiedział, że weźmie udział w protestach. Kiedy sytuacja nieco się uspokoiła 15 maja, poczułam ulgę. Miałam nadzieję, że już nic mu się nie stanie – wspominała sytuację ledwie sprzed kilkudziesięciu godzin.
Choć w poniedziałkowym proteście zginęło ponad 60 Palestyńczyków ze Strefy Gazy (wliczając tych, którzy zmarli w szpitalach od ran), choć na temat nowej fali przemocy wypowiedzieli się już wszyscy najważniejsi światowi przywódcy, a na forum ONZ doszło do awantury między przedstawicielami Izraela i Palestyny – napięcie w Strefie Gazy nie opada. – Wciąż nie potrafię uwierzyć, że Bilala już nie ma. Jakim mógł być on zagrożeniem dla Izraela? – lamentuje Nisma.
Ale jej złość nie jest skierowana wyłącznie przeciwko izraelskim żołnierzom. – Nie jestem przeciwna Wielkiemu Marszowi Powrotu (tak Palestyńczycy nazywają falę protestów, która zaczęła się z końcem marca i miała przypomnieć o wypędzeniu Palestyńczyków z ich domów na terytorium dzisiejszego Izraela – red.), lecz nie chcę, by nasze dzieci były zabijane. One dopiero zaczynają życie, a okupanci nie okażą im z tego powodu litości – komentowała pogrążona w żałobie matka.
Ale ten płacz nad ciałem dziecka to wołanie na puszczy. Palestyńczycy ze Strefy Gazy mają dosyć: od ponad dekady żyją w „największym więzieniu świata” – wąskim na 9 km i długim na 40 km pasie ziemi, zablokowanym od strony lądu, morza i powietrza. Ta dekada była dla nich kompletnie stracona, mieszkaniec Gazy jest dziś biedniejszy niż był w latach 90. A jednocześnie nie ma nawet promyka nadziei na wyjście z impasu: żadna ze stron konfliktu bliskowschodniego nie ma zamiaru nawet udawać chęci do wyjścia poza dzisiejsze status quo.
Ambasada
Nagrane orędzie prezydenta Donalda Trumpa przywieźli do Jerozolimy goście z USA. – Dziś kontynuujemy proces uznawania państwa Izrael. Otwieramy naszą ambasadę na historycznej i świętej ziemi miasta Jerozolima. I otwieramy na wiele lat przed tym, jak to było zaplanowane – obwieścił miejscowym dygnitarzom amerykański prezydent. – Stany Zjednoczone pozostają w pełni przywiązane do wypracowania trwałego porozumienia pokojowego – dorzucił.
Na ceremonię przyjechała z Waszyngtonu delegacja, można rzec, najwyższego szczebla: córka Ivanka, jej mąż – i najbliższy współpracownik lokatora Białego Domu – Jared Kushner oraz sekretarz skarbu Steven Mnuchin. Do zapewnienia im ochrony izraelskie władze skierowały ponad tysiąc funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa i zablokowały wąskie uliczki miasta. Bo placówka w Jerozolimie zwykłą ambasadą nie jest. Przez 70 lat istnienia Izraela do miasta przeniosły się przedstawicielstwa nielicznych państw – dyplomaci woleli Tel Awiw nie tylko ze względu na jego liberalniejszą atmosferę i spokój, ale też ze względów symbolicznych: otwarcie ambasady w Jerozolimie byłoby opowiedzeniem się po jednej ze stron konfliktu bliskowschodniego.
Nic dziwnego, że gdy tylko w grudniu ubiegłego roku Biały Dom ujawnił plany, zawrzało nie tylko w państwach muzułmańskich, które zorganizowały szczyt, by wyrazić – retoryczną jedynie – solidarność z Palestyną. Decyzję pryncypała próbował podważać nawet ówczesny szef Departamentu Stanu Rex Tillerson. Autor jednego z najdosadniejszych epitetów pod adresem prezydenta (miał go określić w mianem „p....o kretyna”) zastrzegał, że ambasada nie zostanie przeniesiona przynajmniej przez rok. – Konkretne granice izraelskiej suwerenności w Jerozolimie są przedmiotem finalnych uzgodnień negocjatorów – ucinał jeden z urzędników.
Nawet jeżeli decyzja Trumpa była przedwczesna i Biały Dom szukał przez chwilę sposobu, by się z niej wycofać, to rządzący Izraelem gabinet Benjamina Netanjahu wykorzystał okazję. – Palestyńczycy zrobiliby lepiej, gdyby pogodzili się z rzeczywistością i działali na rzecz pokoju. Koniec końców prawda zwycięży i wiele krajów uzna Jerozolimę za naszą stolicę, przenosząc tu swoje ambasady – zapowiadał pod koniec ubiegłego roku Netanjahu.
Choć nie wszyscy w Izraelu triumfowali. „Jeszcze nie było w historii dyplomacji porozumienia pokojowego uzyskanego przez mediatora, który potęguje nierównowagę w relacjach obu zainteresowanych stron – podsumowywał na łamach opozycyjnego »Haareca« komentator Steven Klein. – Trudno winić Trumpa za dobicie procesu pokojowego. Ale z pewnością odpowiada on za pogwałcenie przysięgi Hipokratesa: postarał się, żeby pacjent przypadkiem nie odżył”.
Marsz
Przywódcy Hamasu już w grudniu, kilkanaście godzin po wystąpieniu Trumpa, ogłosili trzecią intifadę. Pierwsza wybuchła w 1987 r.: rosnące napięcie w Strefie Gazy wykorzystali wojowniczo nastawieni duchowni i pierwsza generacja przywódców radykalnego Hamasu, wyrastająca na konkurencję dla Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jasera Arafata. Kilka kolejnych incydentów, w których ginęli Palestyńczycy tamtej jesieni, wystarczyło, by rozgorzało oddolne powstanie – choć z dzisiejszej perspektywy bardziej można by mówić o zamieszkach. Jednak w ciągu czterech lat ich trwania zginęło w 1162 Palestyńczyków (a kolejny tysiąc rodzimi bojówkarze zlinczowali za kolaborację z Izraelem). Po stronie izraelskiej zginęło prawdopodobnie ok. 160 osób.
Niecałą dekadę później drugą intifadę (nazywaną intifadą al-Aksa, od wzniesionego na jerozolimskim Wzgórzu Świątynnym meczetu Al-Aksa) zapoczątkował ówczesny lider izraelskiej prawicy i późniejszy szef rządu Ariel Szaron. Do wybuchu przemocy doszło zaledwie kilka miesięcy po załamaniu się negocjacji pokojowych w Camp David. Wystarczyło, że uważany wówczas za „jastrzębia” Szaron wyszedł na demonstracyjny spacer po terenie meczetu Al-Aksa – w otoczeniu delegacji polityków ze swojej partii Likud oraz licznego oddziału policyjnej prewencji. Fala zamieszek, jaka nastąpiła po tym incydencie, przerodziła się w czteroletni ciąg aktów przemocy, organizowanych przez Palestyńczyków zamachów, gwałtownych interwencji izraelskiej armii. Tym razem liczba ofiar była wyższa: zginęło ok. 3 tys. Palestyńczyków i około tysiąca Izraelczyków.
Palestyńskie powstania łączyło kilka elementów. Ich wybuch poprzedzały: impas procesu pokojowego, dojście do głosu „jastrzębi” po obu stronach oraz długi okres beznadziei potęgującej poczucie frustracji. Do tego jakieś symboliczne wydarzenie, które w niekończącym się ciągu gwałtownych incydentów mogłoby przejść kompletnie bez echa – a jednak stawało się iskrą przy beczce prochu. W ciągu ostatniej dekady takich iskier nie brakowało: w intifadę mogła przerodzić się każda z brutalnych interwencji izraelskiej armii w Strefie Gazy, bombardowania tuneli łączących Strefę z Egiptem czy śmierć któregoś z liderów Hamasu. A jednak do tego nie doszło, być może idea i symbolika intifady zwyczajnie się zgrały jako nieskuteczna strategia.
Ostatnio Palestyńczycy postawili więc na inną metodę, wzorując się na Martinie Lutherze Kingu czy Mahatmie Gandhim: zapowiedzieli Wielki Marsz Powrotu. Gdy na początku tego roku pojawił się pomysł na akcję, której kulminacją miały być pielgrzymki Palestyńczyków do miejscowości, z których dekady wcześniej wypędzono ich rodziny – od razu pojawiły się skojarzenia z „Marszem na Waszyngton” Kinga czy „Marszem solnym” Gandhiego. „Niespodziewany obrazek – opisywał na początku kwietnia korespondent »Middle East Monitor« sytuację na wschodniej granicy Strefy Gazy. – Dziesiątki tysięcy pokojowo zachowujących się i nieuzbrojonych cywilów gromadzi się zaledwie kilkaset metrów od izraelskich posterunków, gdzie zgodnie z ostrzeżeniami izraelskich mediów, w ramach przygotowań do rozpędzenia protestu rozlokowano już setkę snajperów”.
Idea padła w Strefie Gazy na podatny grunt. Na 750 tys. mieszkańców enklawy ok. 70 proc. to potomkowie Arabów wypędzonych ze swoich wiosek i miasteczek na terytorium dzisiejszego Izraela. Bilal, 18-letni syn Nismy, dzień przed śmiercią zapowiadał na Facebooku, że ruszy do Bir Seba – miasteczka na południu Izraela, z którego pochodzili jego dziadkowie.
Akcję zaplanowano na całe sześć tygodni. Jej apogeum miało przypaść 15 maja – w Al-Nakbę, w Izraelu w Święto Niepodległości. By podkreślić pokojowy charakter akcji, na granicę ściągnięto setki kobiet. Tyle że w przeciwieństwie do demonstracji Kinga i Gandhiego Wielki Marsz Powrotu raczej nigdy nie miał szansy powodzenia – nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł się spodziewać, że Izraelczycy otworzą granicę dla potomków wypędzonych przed kilkoma dekadami Arabów. W przeciwieństwie do tamtych protestów tylko nieliczne media śledziły palestyński happening: wbrew cytowanej wyżej relacji na granicy Strefy z Izraelem zgromadziło się – przynajmniej według szacunków brytyjskiej BBC – ok. 20 tys. osób. O kilkunastu śmiertelnych ofiarach awantur na posterunkach, jakie padły już w kwietniu, poinformowali tylko nieliczni. W sumie, wliczając w to zabitych w poniedziałkowej kulminacji przemocy, Wielki Marsz kosztował życie 111 osób, w tym ośmiomiesięczne niemowlę, które zatruło się gazem łzawiącym wystrzelonym w stronę demonstrantów.
Protest kończy się, jak setki wcześniejszych akcji podejmowanych przez Palestyńczyków: bez efektów i bez nadziei.
Więzienie
Wesal była niemalże rówieśnicą blokady Strefy Gazy. – Uważała, że śmierć będzie lepsza niż takie życie – wspominał Reem Abu Irmana swoją 14-letnią córkę, która zginęła w poniedziałek. – Za każdym razem, jak szła na demonstrację, modliła się, by zostać męczennicą – dorzucał. – Takie nastawienie, że nie mam nic do stracenia, wzmagają ciężkie warunki życia w Gazie – tłumaczyła specjalna wysłanniczka amerykańskiej telewizji publicznej PBS.
Strefa Gazy zamieniła się w więzienie w 2007 r. w wyniku splotu dramatycznych – i całkowicie do przewidzenia – wydarzeń. Ówczesny prezydent USA George W. Bush przez kilka wcześniejszych lat forsował własny plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Jednym z jego elementów było zorganizowanie w Autonomii Palestyńskiej pierwszych w historii demokratycznych wyborów: krok z jednej strony bezprecedensowy i świadczący o pewnej dojrzałości Palestyńczyków do kształtowania własnej sytuacji, a z drugiej strony olbrzymi wizerunkowy sukces dla niezbyt już popularnej ekipy Busha.
Ale Biały Dom nie przewidział jednego: że Palestyńczycy – zwłaszcza ze Strefy – gremialnie zagłosują na Hamas. Analitycy teoretycznie ostrzegali, że mieszkańcy Gazy i Zachodniego Brzegu są zmęczeni korupcją toczącą Organizację Wyzwolenia Palestyny, znaną dziś jako Fatah, że mają dosyć mało charyzmatycznego następcy Jasera Arafata, Mahmuda Abbasa. Ale to nie miało większego znaczenia wobec planów Waszyngtonu – dziennikarze śledczy, którzy po latach rekonstruowali ówczesne zabiegi Amerykanów, na każdym kroku natykali się na ślady presji Białego Domu na przeprowadzenie głosowania.
I stało się. W styczniu 2006 r. Hamas wygrał wybory w cuglach, zdobywając 74 miejsca w 132-osobowym palestyńskim parlamencie. Abbas zaczął niełatwą kohabitację z wywodzącym się z Hamasu premierem Ismailem Haniją. Praktycznie od pierwszych dni po podliczeniu głosów na linii Waszyngton – Ramallah zaczęły się dyskusje, jak odsunąć Hamas od władzy. Tyle że bieg wypadków uprzedził wszelkie plany spiskowców: rychło napięcie między Hamasem a Fatahem sięgnęło zenitu. W Strefie Gazy wybuchła sterowana przez Hamas rebelia, a w ślad za nią Izrael wprowadził blokadę enklawy z wszystkich stron. Dziurawe było jedynie 12 km granicy między Strefą a Egiptem – to pod tym skrawkiem terytorium Palestyńczycy od lat drążą tunele, którymi Hamas ściąga broń, a zwykli mieszkańcy towary, których Izrael nie wpuszczał do Strefy – od materaców, łóżek po auta. Ale i ten lufcik na świat regularnie się zamyka: do 2011 r. Hosni Mubarak tolerował szmugiel na granicy, robiąc obławy na przemytników tylko na żądanie Izraela. Okienko uchyliło się szerzej za krótkich rządów Bractwa Muzułmańskiego w Kairze – w końcu Hamas to palestyńskie odgałęzienie tego ruchu. Ale odkąd Egiptem ponownie rządzą wojskowi kierowani przez gen. Abd al-Fattaha as-Sisiego, ruch na granicy (czy właściwie pod nią) całkowicie zamarł.
W efekcie ten skrawek Bliskiego Wschodu jest miejscem, w którym prąd pojawia się na trzy godziny dziennie. Kto chce posiedzieć wieczorem przy świetle, musi zainwestować w przemycony generator na ropę lub akumulator albo rozpalić ognisko. Zresztą na generatory czy kuchenki gazowe stać nielicznych. Nie ma wody bieżącej. Bywa że miejscowi kierowcy używają do napędzania silników nielicznych aut zużytego oleju spożywczego z budek z falafelami. Oficjalne bezrobocie sięga 40 proc., wśród młodych – 64 proc., nieoficjalne może być znacznie wyższe, z kolei pozwolenia na pracę poza granicami enklawy to rzadkość. Jedzenie pochodzi z przydomowych ogródków i hodowli.
„Pozostaje emigracja. Albo wstąpienie do Hamasu lub Islamskiego Dżihadu i poświęcenie życia na walkę z Izraelem, przynajmniej ma się jakiś cel w życiu. Można też zostać w domu, zabijając nudę paleniem sziszy albo i czegoś mocniejszego, w oczekiwaniu, że coś się zmieni. Życie i umieranie znaczy tu mniej więcej to samo” – opisywał życiowe perspektywy młodych z Gazy „The New York Times”.
Trudno się zatem oprzeć wrażeniu, że w enklawie tyka bomba zegarowa.
Katastrofa
I lepiej nie będzie, choćby nawet z Palestyńczykami solidaryzowali się retorycznie wszyscy przywódcy świata muzułmańskiego i kilku zachodnich. Bo gra o Palestynę toczy się gdzie indziej.
W kwietniu w wielodniowe tournée po Stanach Zjednoczonych wyruszył saudyjski następca tronu Mohammed bin Salman. 30-letni książę w ostatnich latach stał się bliskim przyjacielem Jareda Kushnera, zięcia Trumpa i jego i doradcy, podobno głównego architekta bliskowschodniej polityki Białego Domu. Jeśli wierzyć amerykańskim gazetom, następca tronu miał się za Atlantykiem spotkać zarówno z Kushnerem, jak i z przedstawicielami organizacji proizraelskich, obiecując im m.in. daleko idące wsparcie dla zażegnania konfliktu bliskowschodniego.
Jednak plan Rijadu dałoby się streścić lapidarnym: trzeba zaakceptować żądania Izraela. Tak przynajmniej twierdzą palestyńscy informatorzy wtajemniczeni w kulisy spotkania Mohammeda bin Salmana z prezydentem Autonomii Mahmudem Abbasem. Doszło do niego ledwie dwa tygodnie po ogłoszeniu przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy. 83-letni Abbas miał usłyszeć, że Palestyńczycy nie mają szans na oderwanie swojego kawałka Jerozolimy (wschodniej części miasta) i że nie ma mowy o powrocie palestyńskich uchodźców do miejsc, z których wypędzono ich przodków – zatem dwa kluczowe postulaty Arabów właśnie przechodzą do historii.
Magazyn 18.05. / GazetaPrawna.pl
Nic nie ilustruje lepiej kryzysu palestyńskiego przywództwa. Pod względem wizji i charyzmy Abbas zawsze blado wypadał przy Arafacie. Ale w jednym był skuteczny: torpedowaniu wszelkich rywali w wyścigu o władzę. Spora grupa potencjalnych umiarkowanych liderów Autonomii Palestyńskiej musiała sobie szukać zajęcia poza polityką, bo ilekroć zaczynali się wychylać, kończyli na politycznej emeryturze. To samo po stronie Hamasu – impet, z jakim cywilizujący się szybko radykałowie wzięli władzę w 2006 r., szybko się skończył. Hamas opanował Strefę Gazy, ale niewiele więcej. Izrael skutecznie uniemożliwia radykałom przenikanie na swoje terytorium, kilkakrotnie pacyfikował ich infrastrukturę w enklawie, militarne możliwości Hamasu są dziś skromne w stosunku do tego, co mieli do dyspozycji w poprzedniej dekadzie. Sponsorzy się odwracają: mniejsza o Saudyjczyków – Syria pogrążyła się w wojnie domowej, egipscy wojskowi widzą w Hamasie Bractwo Muzułmańskie (a więc zagrożenie), Iran na razie nie zaryzykuje otwartego konfliktu z Zachodem.
Poczucie beznadziei w Strefie będzie się zatem tylko pogłębiać. Trzecia intifada, jeżeli rzeczywiście wybuchnie, będzie się jednak różnić od poprzednich. Choć w 1987 i 2000 r. powstania wybuchły wskutek nagromadzonej frustracji, to jednak w śmiałych kalkulacjach miały zmusić Izrael do ustępstw. Dzisiaj nikt nie ma złudzeń, że Izraela nie da się do niczego zmusić. Trzecia intifada będzie powstaniem opartym na beznadziei i zmierzającym w pustkę.