Dziennik Gazeta Prawna
OPINIA
Jutrzejsza wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Charkowie będzie gaszeniem pożarów. I to obustronnym. Liczba zgromadzonych punktów spornych, gaf i zwykłych nieporozumień jest tak wielka, że z optymizmem można przyjąć sam fakt, że do tej wizyty w ogóle dojdzie.
Półtora miesiąca temu szef dyplomacji Witold Waszczykowski ogłaszał na antenie TVP Info pomysł stworzenia czarnej listy Ukraińców o antypolskim nastawieniu, którzy mieliby zostać objęci zakazem wjazdu do naszego kraju. Minister stwierdził wówczas, że ze względu na spór w sferze polityki pamięci będzie „się zastanawiał, czy rekomendować prezydentowi RP wizytę na Ukrainie”.
Oczywiście, nawet gdyby szef państwa w ogóle się zastanawiał, czy jechać do Charkowa, po tych słowach pojechać by musiał. Logika polityczna kazałaby mu zignorować próbę publicznego ustawiania przez członka rządu kalendarza prezydentowi. Tym niemniej znak zapytania, który Waszczykowski postawił wówczas w kontekście wizyty, jest tym samym znakiem zapytania, który pojawia się, gdy rozmawiamy o przyszłości relacji polsko-ukraińskich.
Jeśli to prawda, że wymiana premiera miała posłużyć poprawie wizerunku rządów PiS za granicą, to akurat na odcinku ukraińskim Mateusz Morawiecki wpadł w stare koleiny, jeszcze zanim formalnie został premierem. Podczas wywiadu dla telewizji Trwam zapytano go o kryzys uchodźczy w UE. – Przez przyjmowanie uchodźców ukraińskich pomagamy rozładować napięcia na wschodniej flance UE. Komisja Europejska jakby nie widziała, że na wschodzie Ukrainy jest wojna. Giną tam tysiące ludzi – odpowiedział.
Problem polega na tym, że mit o setkach tysięcy ukraińskich uchodźców kolportowała zarówno była premier Beata Szydło, jak i Witold Waszczykowski. Tymczasem status uchodźcy w ciągu pięciu lat otrzymało nad Wisłą nieco ponad 300 Ukraińców. To paradoks, że rząd, który najgłośniej w Europie krzyczy, że uciekający przed wojną w Syrii ludzie nie są żadnymi uchodźcami, tylko migrantami ekonomicznymi, sam – gdy widzi taką potrzebę polityczną – określa mianem uchodźców rzeczywistych migrantów ekonomicznych.
Słowa Morawieckiego o uchodźcach natychmiast ustawiły sposób, w jaki ukraińscy politycy będą go postrzegali. Jako premiera kontynuacji, a nie szansy na nowe otwarcie i zapomnienie o szorstkim sposobie prowadzenia polityki zagranicznej przez szefa MSZ. Zwłaszcza że wbrew spekulacjom Waszczykowski pozostaje ministrem, a grający w duecie z nim rolę nieco lepszego policjanta szef gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski pozostaje przy Krakowskim Przedmieściu.
Wszystko wskazuje na to, że wciąż będziemy się poruszać od jednego pożaru do drugiego. Czasem ktoś np. wyciągnie z kontekstu pół zdania z ponadgodzinnego wystąpienia Jana Parysa, jak to miało miejsce ostatnio z jego akademickimi rozważaniami, iż „to nie jest tak, że istnienie Ukrainy jest niezbędnym warunkiem istnienia wolnej Polski”. Bo choć szef gabinetu politycznego MSZ nie powinien sobie pozwalać na taką publicystyczną beztroskę, to abstrahowanie od reszty przekazu Parysa przez część mediów było czystą manipulacją i wystawieniem piłki kremlowskiej propagandzie, co ta natychmiast wykorzystała.
Relacje polsko-ukraińskie to jedno wielkie zarządzanie kryzysem. Ktoś coś chlapnie o milionie ukraińskich uchodźców, a ktoś inny zrówna UPA z Armią Krajową. Gdzieś z granatnika zostanie ostrzelany autobus, a gdzie indziej narodowcy napadną na procesję. Ktoś wykorzysta unijne procedury do wydania nieskutecznych zakazów wjazdowych, a ktoś inny odsłoni pomnik oskarżający drugą stronę o zbrodnię, co do której nie ma dowodów, by ją popełniła.
Pół biedy, że na razie takie bezmyślne przepychanki nie torpedują kooperacji w realnych obszarach jak współpraca wojskowa. Gorzej, gdyby zaczęły. Prezydent Duda spróbuje jutro temu zapobiec. I rozwiązać kwadraturę koła: jak stawiać Ukrainie twarde warunki graniczne w sferze polityki pamięci, by z jednej strony nie tworzyć operetki, a z drugiej nie zaszkodzić innym dziedzinom współpracy. Na razie obóz PiS tej kwadratury rozwiązać nie potrafi. ⒸⓅ