Stworzenie realnie funkcjonującego państwa będzie znacznie trudniejsze niż ogłoszenie secesji. Jutro kataloński parlament może proklamować niepodległość regionu. Ale nawet jeśli deputowani zbiorą się bez przeszkód, to ta niepodległość będzie raczej deklaratywna niż faktyczna.
Jeszcze sporo czasu upłynie, nim Katalonia zacznie funkcjonować w pełni samodzielnie.
Początkowo deputowani mieli się zebrać w poniedziałek, ale sesję anulował hiszpański sąd konstytucyjny. Na wtorek nie jest planowane posiedzenie, lecz jedynie wystąpienie szefa katalońskich władz Carlesa Puigdemonta przed parlamentarzystami, czego nie można zablokować na drodze sądowej. Stąd też pojawiające się przypuszczenia, że deputowani wykorzystają tę sytuację do ogłoszenia niezależności.
Według premiera Hiszpanii Mariana Rajoya takie oświadczenie nie będzie miało żadnego efektu.
– Rząd zrobi wszystko, żeby jakakolwiek deklaracja niepodległości do niczego nie doprowadziła – oświadczył w wywiadzie udzielonym dziennikowi „El País”.
Hiszpański premier nie wykluczył odwołania się do art. 155 konstytucji, który pozwala rządowi na zawieszenie autonomii regionów, i poinformował, że do czasu rozwiązania kryzysu zamierza pozostawić w Katalonii dodatkowe jednostki policji, które zostały tam skierowane przed referendum 1 października.
Tymczasem poprzednik Puigdemonta Artur Mas ostrzegł, że proklamowanie niepodległości nie jest rozwiązaniem, bo Katalonia nie jest jeszcze na nią w pełni gotowa.
– Wywalczyliśmy sobie prawo do bycia niepodległym państwem. Pytanie teraz brzmi, jak wykorzystamy to prawo, więc oczywiście decyzje muszą zostać podjęte. Trzeba je jednak podjąć, mając na uwadze to, że nie chodzi o samo proklamowanie niepodległości, lecz o to, by faktycznie być niepodległym krajem. Ważne jest, żeby taka deklaracja stworzyła naprawdę niezależny kraj, a do tego potrzebne są pewne rzeczy, których wciąż nie mamy – powiedział Mas w weekendowym wywiadzie dla dziennika „Financial Times”.
Sporo w tych słowach racji, bo wprawdzie Katalonia cieszy się sporym zakresem autonomii, a na pierwszy rzut oka może się wydawać, że ma wszelkie atrybuty państwowości (np. władze, flagę, ustalone granice), to nie jest tak, że może z dnia na dzień przejąć wszystkie sprawy. Kompetencje władz regionalnych reguluje statut o autonomii z 2006 r., który jest rozszerzoną wersją wcześniejszego takiego dokumentu z 1979 r. Statut wyszczególnia, w których dziedzinach władze regionalne (Generalitat de Catalunya) mają wyłączność, w których kompetencjami muszą się dzielić z rządem centralnym, a które zależą od decyzji tych ostatnich. Władze w Barcelonie zajmują się edukacją, ochroną zdrowia, kulturą, ochroną środowiska, komunikacją, transportem oraz wymiarem sprawiedliwości i bezpieczeństwem publicznym.
Katalonia ma własną formację policyjną – Mossos d’Esquadra i własne quasi-ambasady, zagraniczne przedstawicielstwa polityczno-gospodarcze (jedno z nich jest w Polsce). To wszystko są dobre podstawy do budowy niezależnego państwa, ale tylko podstawy. Bo lista instytucji, które trzeba by stworzyć od zera, też jest długa – armia, straż graniczna, służby specjalne, bank centralny, służba dyplomatyczna, służby celne i podatkowe.
Katalonia musiałaby także stworzyć własny system prawny i aplikować o członkostwo w dziesiątkach organizacji międzynarodowych.
Oczywiście nie byłaby pierwsza w takiej sytuacji, bo z tymi samymi wyzwaniami mierzyły się państwa powstałe w wyniku rozpadu Jugosławii i Związku Sowieckiego, ale też nie ma wątpliwości, że powołanie do życia wspomnianych instytucji będzie wymagało czasu i pieniędzy.
Zwolennicy secesji mogą wprawdzie argumentować, że środki na to znajdą się dzięki temu, iż Katalonia przestanie dokładać do hiszpańskiego budżetu (w 2014 r. było to według danych Madrytu 10 mld euro; Katalończycy uważają, że więcej), ale nawet jeśli to przyjąć, nie rozwiązuje to czasochłonności tego procesu.
Poza tym w przypadku Katalonii dochodzi dodatkowy czynnik. W razie secesji z dnia na dzień znalazłaby się ona poza Unią Europejską, co oznaczałoby, że katalońskie towary podlegałyby opłatom celnym, a to z kolei zmniejszyłoby dochody. Nie wiadomo też, jaka waluta by obowiązywała (teoretycznie Katalonia mogłaby nadal używać euro, ale bez członkostwa w unii walutowej, na takiej zasadzie jak to robią Czarnogóra i Kosowo, lecz nie wzbudzałaby tym zaufania rynków finansowych). Nie mówiąc już o problemie podstawowym, jakim byłby brak uznania międzynarodowego.
Jak dotąd gotowość uznania Katalonii zasugerował tylko prezydent upadającej Wenezueli. A trzeba jeszcze pamiętać, że Hiszpania w początkowym okresie będzie robiła wszystko co możliwe, by utrudnić życie zbuntowanemu regionowi, np. blokując jego członkostwo we wszystkich możliwych organizacjach. O tych wszystkich potencjalnych problemach zwolennicy niepodległości trochę zapominają.