Pewnie każdemu z państwa nieraz zdarzyło się pomyśleć, że świat zwariował. Że rządzą nami ludzie niespełna rozumu. Rozróżnienie normalne/nienormalne wydaje się nieodłącznie związane z formowaniem się społeczeństw, a to, co uznawane jest za „normalne”, dużo mówi o ich tożsamości.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Pod kategorię „nienormalne” podpadają wszelkie choroby psychiczne, lecz także zachowania przez ogół nieakceptowane. Stanowimy prawo, aby sankcjonować te uczynki, które odbiegają od przyjętych norm. Dlatego osoba niewłaściwie się zachowująca jest karana. Choć o chorych psychicznie nie można powiedzieć, że w jakiś sposób zawinili, to jednak nie uznajemy ich za osoby spełniające nasze rozumienie normalności. Społeczeństwa Zachodu długo musiały się uczyć, by nie łączyć automatycznie choroby psychicznej z „nienormalnością” jako czymś złym. I nadal muszą się tego uczyć.
Stwierdzenie u kogoś „wariactwa” zazwyczaj łączymy ze stanem patologicznym, co prowadzi do wykluczenia takiej osoby ze wspólnoty „normalnych”. Wariat nie może przecież stanowić równorzędnego partnera w relacjach społecznych. Można go otoczyć opieką, ale najlepiej odizolować go od zdrowych.
Dysponując niepodważalnymi kryteriami pozwalającymi ocenić „normalność”, moglibyśmy stwierdzić, kto może być pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, a kto nie. Jednak – całe szczęście – nasze kryteria nie są pewne, choć nierzadko pretendują do tego. Nie możemy określić, że pan X jest w 78 proc. psychicznie zdrowy, a pani Y w 83 proc. Trudno byłoby ustalić kryteria pozwalające zaliczyć dane osoby do „normalnych” bez ryzyka pomyłki. Zarówno nasze kryteria normalności, jak i oceny dokonywane za ich pomocą nie są absolutnie pewne i obiektywne, podlegają interpretacji i reinterpretacji. Zmieniają się nie tylko wraz z rozwojem nauki, ale też wraz z przemianą społeczeństw (zmianą kultury, ekonomii czy polityki).
Owa „naturalność” cechująca rozróżnienie normalne/nienormalne pozwalająca określić, kogo można uznać za poczytalnego, przy jednoczesnej względności kryteriów staje się poręcznym narzędziem walki politycznej. Polityka to konflikt opierający się na rozróżnieniach „kto jest z nami, a kto przeciwko”. Aż się prosi, by użyć kategorii normalności: my wyrażamy pragnienia normalnych Polaków, oni chorych z nienawiści, my wprowadzamy zmiany, a opozycja szaleje.
Przypisywanie oponentom nie tylko złych intencji, ale i deficytów zdrowia psychicznego jest zjawiskiem częstym. Zarówno osoby oświecone, jak i konserwatywne łatwo ulegają pokusie uznania przeciwników za ludzi niespełna rozumu (przykłady można znaleźć w raporcie wydanym w 2016 r. przez RPO „Polska prasa o osobach z zaburzeniami psychicznymi. Analiza wybranych przykładów”). Tworzy się przy tym nierzadko metafory łączące pojęcia medyczne z politycznymi, które wskazują nie tyle na merytoryczną błędność określonej polityki, ile na jej „szaleństwo”, a zatem niemożliwość akceptacji przez rozumnych obywateli (np. „autyzm polityczny” odnosi się do „wsobności polityki zagranicznej”).
Mocna i wykluczająca dychotomia normalne/nienormalne przeniesiona do sfery debaty publicznej pozwala na pozornie łatwe poradzenie sobie z oponentem. Wskazanie na to, że nasz interlokutor nie tylko wyraża poglądy głupie czy niemądre, ale że sam jest niespełna rozumu, i sugerowanie wizyty u specjalisty zwalnia nas z wykazywania, iż poglądy przez niego głoszone są rzeczywiście „głupie i nienormalne”. Z wariatem się nie dyskutuje, jego trzeba leczyć. Normalność staje się w ten sposób bronią polityczną. A nawet więcej: ona jest z istoty polityczna. Stanowiska polityczne chcą się jawić nie tylko jako słuszne, ale też jako „normalne”, wyrastające ze zdrowego rozsądku, a ich przedstawiciele odwołują się do „normalnych ludzi”, „zdrowej części narodu”. W politycznym dyskursie aktorzy polityczni chcą jawić się właśnie jako wyraziciele pewnej Normy, a przeciwników ukazać jako pewną Dewiację poprzez wskazanie na ich „obsesje”, „niedostatki rozumu”, „paranoje”, „schizofrenię” itp.
W politycznym dyskursie zdrowy łatwo łączy się z rozumnym, rozumny z prawdziwym, a prawdziwy ze słusznym. Dominujące w tym momencie stanowisko polityczne przedstawia się jako normę. A skoro coś jest normalne, to i naturalne. Polityczna hegemonia uzyskuje w ten sposób sankcję samej „natury”. Dysponując zatem przekonaniami, o których jesteśmy święcie przekonani, iż są wynikiem „normalnego posługiwania się rozumem” i odpowiadają „naturze rzeczy”, postrzegać możemy oponentów politycznych jako dotkniętych dysfunkcją poznawczą, nie do końca poprawnie posługujących się rozumem, a w konsekwencji jako nienormalnych. Zakładając oczywiście, że „normalne posługiwanie się rozumem” prowadzi zawsze do tego samego wyniku.
Łatwość, z jaką przenoszone są terminy związane ze zdrowiem psychicznym na sferę polityczną, świadczy o trudności z akceptacją pluralizmu, który opiera się m.in. na twierdzeniu, że różnorodne i wykluczające się poglądy mogą być tak samo rozumne. Ludzka rozumność jest ograniczona, a nasze rozumowania podlegają rozmaitym wpływom zewnętrznym (historycznym, społecznym, ekonomicznym...), dochodzimy więc do rozmaitych wniosków i konkluzji. Nasze poglądy polityczne formułowane są z określonego punktu widzenia, usytuowanego w określonym państwie, społeczeństwie, warstwie społecznej itp., a nie z punktu widzenia „czystego rozumu”. Dekretując, że oponent polityczny lub światopoglądowy jest wariatem, odmawiamy mu w istocie prawa do wyrażania poglądów. Idziemy w ten sposób na skróty: nie argumentujemy i nie przekonujemy, że określone poglądy są nieprawdziwe lub niesłuszne, ale że ich wypowiadanie jest szaleństwem (takim pomysłem działania na skróty jest postulat uzależnienia możliwości kandydowania na ważne stanowiska od badań psychiatrycznych ewentualnych kandydatów). W ten sposób nie przekonujemy, lecz wykluczamy, a reakcją na wykluczenie postrzegane jako agresja może być agresja ze strony wykluczanego. Wydaje się, że jednym z czynników wpływających na brutalizację dyskursu politycznego jest właśnie nieuznawanie poczytalności oponentów politycznych, postrzeganie ich jako dotkniętych deficytem rozumności, a więc wskazywanie, że nie są pełnowartościowymi osobami ludzkimi.
Jednakże nie tylko pluralizm jest zagrożony przez psychiatryzację polityki. Wskazanie na to, że polityk X jest wariatem, odwołuje się do skojarze nia, że „nienormalne” jest nieakceptowane, a zatem złe, bo „nienormalny” polityk przynosi swoim działaniem szkodę „normalnym” obywatelom. Łączenie normalności z czymś dobrym i pożądanym, a nienormalności z czymś złym i niepożądanym stygmatyzuje osoby dotknięte chorobami psychicznymi. Psychiatryzacja polityki uderza w postrzeganie osoby chorej psychicznie lub dotkniętej określonymi deficytami jako pełnoprawnego podmiotu. Podtrzymuje skojarzenie, że osoba „nienormalna” jest gorsza od „normalnych”. Może zasługuje na troskę, ale nie jest postrzegana jako pełnowartościowa osoba ludzka. Fakt, że ktoś nie jest taki sam jak my, że ma określone problemy, nie znaczy automatycznie, iż jest gorszy i nie może wyrażać swoich pragnień i poglądów. Niestety psychiatryzacja polityki sprzyja takiemu automatycznemu skojarzeniu. I szkodzi zarówno „normalnym”, bo wpływa na brutalizację dyskursu politycznego, jak i „chorym”, ponieważ podważa ich podmiotowość.
Niestety używanie terminów związanych ze zdrowiem psychicznym jest łatwe i znajduje oddźwięk u przekonanej do swych racji publiczności. Wątpliwe jest, że politycy i publicyści z nich zrezygnują. Zamykanie się w bańkach informacyjnych sprawia, że wzrasta skłonność do postrzegania innych jako wariatów. Spirala słownej agresji ławo się w ten sposób nakręca. Może jednak warto czasami zapytać nie tylko, czy świat zwariował, ale też czy my sami nie czynimy zła, łatwo odmawiając innym rozumności?