Komuniści w najczarniejszych snach nie przewidywali, że Amerykanie gotowi byli użyć broni jądrowej przeciwko Korei Północnej. A nie stało się tak tylko dlatego, że plany gen. MacArthura pokrzyżował prezydent Truman.
MAGAZYN DGP / DGP
Ani Guam, ani Hawaje, ani kontynentalne terytoria Ameryki nie mogą uniknąć bezlitosnego uderzenia” – w taki sposób Korea Północna zagroziła Stanom Zjednoczonym atakiem atomowym. Tymczasem wojska USA, wraz z armią Korei Południowej oraz siłami m.in. Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii, rozpoczęły właśnie coroczne manewry. Napięcie na Półwyspie Koreańskim nie maleje, a trudno sobie wyobrazić, by mogło być jeszcze większe. Od czasu przejęcia rządów Kim Dzong Un udowodnił, że potrafi grać va banque. Pozbył się konkurentów do władzy, likwidując starszych wiekiem krewnych z rodziny Kimów, nie oszczędzając nawet brata. W polityce zagranicznej postawił zaś na szantaż atomowy. Wedle raportu amerykańskiej agencji wywiadu wojskowego DIA, do którego dotarł „Washington Post”, Korea Północna może dysponować już nawet 60 głowicami nuklearnymi.
Nieobliczalny Kim Dzong Un zdobywa coraz więcej atutów, ale w swojej strategii nie uwzględnił jednego: że może się zderzyć z prezydentem USA, cieszącym się opinią równie nieobliczalnego polityka, co on sam. Reakcją Donalda Trumpa na szantaż ze strony Pjongjangu była zamieszczona na Twitterze zapowiedź, iż atak spotka się z „ogniem i wściekłością, jakich świat nigdy nie widział”. Na dodatek doktryna militarna USA, jaką przeforsował George W. Bush po ataku na WTC, zakładała, że Ameryka może jako pierwsza dokonać ataku nuklearnego, jeśli uzna to za konieczne. Co prawda Barack Obama nieco ją złagodził w 2010 r., wprowadzając zapis, iż zaatakowany kraj musi posiadać broń atomową. Ale co do Korei Północnej nie ma już w tej kwestii żadnych wątpliwości.
To nie przypadek więc, że w trwających manewrach bierze udział dowódca sił strategicznych USA gen. John Hyten. Ale decyzja o naciśnięciu czerwonego guzika pozostaje niezmiennie w rękach głowy państwa. Choć nie musi to być powodem do optymizmu, bo prezydent Donald Trump zdecydowanie nie przypomina Harry’ego Trumana, a jak już, to raczej porywczego gen. Douglasa MacArthura.
Niesforny prokonsul
24 grudnia 1950 r. na biurko Harry’ego Trumana trafiła pilna depesza z Tokio, która niemal przyprawiła go o zawał. Głównodowodzący sił interwencyjnych ONZ w Korei gen. Douglas MacArthur żądał, aby lotnictwo USA jak najszybciej zrzuciło na wroga 26 bomb atomowych. Cztery ataki miały być przeprowadzone na punkty koncentracji chińskiej armii w Korei, kolejne cztery – na główne bazy lotnicze wroga, wreszcie 18 bomb atomowych powinno zniszczyć główne ośrodki przemysłowe Państwa Środka. Dla prezydenta było jasne, że posiadający broń jądrową Związek Radziecki po czymś takim odpowiedziałby uderzeniem w Europie lub Korei. A to oznaczałoby III wojnę światową.
MacArthur od kilku lat przyprawiał Trumana o bóle głowy. Po kapitulacji Japonii 2 września 1945 r. prezydent mianował go głównodowodzącym Sojuszniczych Wojsk Okupacyjnych. Co okazało się w sumie znakomitym wyborem, bo Big Chief zmienił kraj nie do poznania. Przykładnie ukarał zbrodniarzy wojennych, z których prawie tysiąc powieszono. Wymienił ponad 200 tys. urzędników państwowych na osoby spoza elity władzy, rozparcelował wielkie latyfundia ziemskie, uwłaszczając 5 mln chłopskich rodzin. Narzucił Japonii konstytucję, którą napisał ze swoim sztabem. W krótkim czasie przetrącił kark feudalnym porządkom, tworząc od podstaw nowoczesne, demokratyczne państwo, na każdym kroku deklarujące pacyfizm. Jedyną pamiątką po dawnych czasach pozostał ubezwłasnowolniony cesarz Hirohito. Generał nie pozwolił go zdetronizować pomimo żądań Waszyngtonu. Już to powinno stanowić sygnał ostrzegawczy dla administracji Trumana. Jednak nikt nie kwapił się do otwartego krytykowania bohatera wojny na Pacyfiku, uwielbianego przez większość Amerykanów.
„Politycy podziwiali go i bali się zarazem, niechętnie stawiając czoła sile jego autorytetu” – pisze Peter Lowe w książce „Wojna koreańska”. Dzięki temu MacArthur przyznał sobie w Japonii władzę absolutną i chętnie ją sprawował. W Waszyngtonie zaczęto go nazywać prokonsulem, czyniąc aluzję do czasów rzymskiej republiki, gdy zwycięzcy wodzowie w imieniu Wiecznego Miasta rządzili podbitymi przez siebie prowincjami. Podwładni w Tokio woleli o szefie mówić szogun.
Tą sytuacją Truman poczuł się zaniepokojony po raz pierwszy w 1948 r. i to na tyle mocno, że postanowił poznać generała osobiście. Nigdy wcześniej nie miał ku temu okazji, bo MacArthur od lat przebywał na Dalekim Wschodzie, unikając bywania w stolicy. Prezydent posłał mu więc zaproszenie do Waszyngtonu. Ku zaskoczeniu Trumana, będącego zwierzchnikiem sił zbrojnych, generał odpisał, iż jest zbyt zajęty, by tracić czas na podróżowanie. To upokorzenie przywódca USA pozostawił bez konsekwencji, choć miał prawo przecież zdymisjonować niesubordynowanego dowódcę. Ale wówczas opinia publiczna mogłaby zapałać szczerym oburzeniem, zaś MacArthur ściągnięty do USA sprawiać dużo więcej kłopotów niż w Japonii.
Rozumowanie to było słuszne, ale tylko do czasu.
Powrót na front
Po zajęciu północnej części Półwyspu Koreańskiego w 1945 r. przez wojska ZSRR Stalin postanowił, że powstanie tam marionetkowe państwo rządzone przez komunistów. Jego przywódcą uczynił absolwenta szkoły oficerskiej NKWD Kim Ir Sena. Major Armii Czerwonej okazał się człowiekiem nie mniej ambitnym niż jego patron. Na początku 1950 r. udało mu się przekonać Stalina, że warto najechać Południe rządzone przez proamerykańskiego Li Syng Mana. Wedle Kim Ir Sena szybkie pokonanie Południa gwarantowało, że USA nie zareagują ze strachu przed wybuchem III wojny światowej.
Urzeczony tą wizją Stalin zadbał o dozbrojenie wojsk Północy. Te w czerwcu 1950 r. rozpoczęły ofensywę, kompletnie zaskakując Południe oraz Zachód. Ale Kreml zupełnie zlekceważył dwa czynniki. Po pierwsze – nie przewidziano, że za sprawą starań amerykańskiej dyplomacji Zgromadzenie Ogólne ONZ uchwali rezolucję zobowiązującą państwa członkowskie Narodów Zjednoczonych do „udzielenia Republice Korei pomocy, niezbędnej do odparcia zbrojnej napaści”. Zaś Rada Bezpieczeństwa, korzystając z nieobecności przedstawiciela ZSRR, podejmie decyzję o wysłaniu na półwysep sił interwencjach wystawionych przez 15 krajów. Po drugie – w Moskwie zapomniano, iż w Tokio nadal rezyduje gen. MacArthur, który z radością przyjął nominację na głównodowodzącego wojsk ONZ.
W tym czasie ostatnim skrawkiem Korei Południowej broniącym się przed agresorem były okolice miasta Pusan. Jednak w Waszyngtonie przeciągały się gorączkowe narady, jakie cele wyznaczyć siłom interwencyjnym. W rezolucji ONZ nie było mowy o wkroczeniu do Korei Północnej czy obaleniu Kim Ir Sena. „Co charakterystyczne, podczas gdy inni się wahali, jeden MacArthur nie miał wątpliwości” – pisze Max Hastings w monografii „Wojna koreańska”. To on poinformował zwierzchników z Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, że „celem wojny winno być nie tylko odparcie inwazji Kim Ir Sena, ale zniszczenie jego armii, do czego niezbędne może się okazać zajęcie Korei Północnej”. Kolegium uległo presji, choć w swojej dyrektywie zastrzegło, iż „pod żadnym pozorem pańskie siły nie mogą przekroczyć granicy koreańskiej z Mandżurią ani ZSRR, a także, z zasady, żadnych niekoreańskich sił lądowych nie należy wykorzystywać w prowincjach północno-wschodnich, graniczących ze Związkiem Sowieckim ani wzdłuż granicy z Mandżurią”.
Tę dyrektywę MacArthur, podobnie jak inne polecenia z Waszyngtonu, zignorował.
Prowokator
O swoim militarnym kunszcie MacArthur przypomniał Amerykanom w połowie września 1950 r. Koło miasta Inczon w środkowej części półwyspu armia USA przeprowadziła desant morski, a jednocześnie spod Pusan ruszyła ofensywa lądowa. Dwa zaskakujące uderzenia rozgromiły wojska Korei Północnej, których odwrót szybko przerodził się w ucieczkę. Wówczas w Waszyngtonie zapadła decyzja, że siły Stanów Zjednoczonych i ich zachodnich sojuszników nie powinny przekraczać 38 równoleżnika, żeby nie sprowokować interwencji Chin lub ZSRR. Na północy walczyć miała jedynie armia Południa. Dyrektywa trafiła do Big Chiefa, a z jego rąk wprost do kosza.
„Można go było tolerować albo zdymisjonować. Lecz jakże go zdymisjonować, nie niszcząc wizerunku i autorytetu nie tylko rządu Trumana, ale i Stanów Zjednoczonych? Nie był wyłącznie zwycięzcą na Pacyfiku z czasów II wojny światowej, ale i jedynym ojcem triumfu w Inczonie, bohaterem decydującym o losie wolnej Korei” – pisze Max Hastings. Wojska pod flagą ONZ parły więc nieprzerwanie ku granicznej rzece Yalu, za którą rozciągało się Państwo Środka. Co więcej, do Waszyngtonu dotarła wiadomość, że MacArthur poleciał na Tajwan, gdzie wraz ze swoją armią rezydował gen. Czang Kaj-szek. Przywódca Kuomintangu przegrał wojnę domową o panowanie nad Chinami z Mao Zedongiem i jedynie dzięki opiece USA trwał na wyspie. Generał rozmawiał z nim o możliwości przerzucenia jego sił na kontynent. To na pewno sprowokowałoby gwałtowną reakcję Pekinu, bojąc się więc przystąpienia Chin do wojny, sekretarz stanu USA Dean Acheson kategorycznie zabronił takiej operacji, w czym wsparł go prezydent. Po raz pierwszy MacArthur ustąpił, lecz wynikało to głównie z tego, iż po wielu poniesionych klęskach żołnierze Kuomintangu zupełnie stracili bojowego ducha. Ale i tak odgryzł się Achesonowi, pisząc memorandum adresowane do uczestników konwencji amerykańskich weteranów wojennych w Chicago. Oskarżył w nim administrację Trumana o prowadzenie wobec krajów komunistycznych zbyt miękkiej polityki zagranicznej.
Wściekły Truman zażądał od sekretarza obrony USA Louisa Johnsona, by ten nakazał MacArthurowi odcięcie się od memorandum. Jednak Johnson tak długo sabotował polecenie, iż w końcu prezydent musiał sam napisać do generała, by ten łaskawie oświadczył, iż wycofuje się ze swoich słów. Wkrótce potem sekretarz obrony dostał dymisję, a jego miejsce zajął gen. George Marshall, znany ze swej niechęci do MacArthura. Bystrzy obserwatorzy życia politycznego zrozumieli, że Truman zaczął przygotowania do wojny z Big Chiefem. Choć jej wygranie zapowiadało się trudniej niż pokonanie komunistów w Korei.
Spotkanie ostatniej szansy
„Doszedłem do wniosku, że powinien on [MacArthur – aut.] poznać swojego naczelnego wodza, a ja winienem znać dowódcę sił zbrojnych na Dalekim Wschodzie” – zapisał w pamiętniku Truman, który za sprawą podjazdowych działań generała znalazł się z dnia na dzień w ogniu krytyki. Prezydenta atakowały prawicowa prasa i republikanie, oskarżając o uległość wobec komunistów. W tej sytuacji przywódca USA nie zdobył się na zdymisjonowanie głównodowodzącego sił ONZ, wolał szukać kompromisu. Do jak dalekich ustępstw był gotowy, najlepiej świadczyło to, iż zaproponował mu spotkanie nie w Waszyngtonie, lecz w połowie drogi – na Oceanie Spokojnym. Zaproszenie na wyspę Wake zirytowało adresata. „Generał uznał to za polityczną zagrywkę pod publiczkę ze strony prezydenta, która napełniła go głębokim niesmakiem” – twierdzi Hastings. Mimo to wybrał się na Wake 15 października 1950 r.
Następnego dnia na wyspie wylądował prezydencki samolot. Już na płycie lotniska MacArthur okazał prezydentowi swoje lekceważenie. Nie zasalutował, lecz jedynie uścisnął dłoń przywódcy USA. „Coś długo nie mogliśmy się spotkać” – zaczął rozmowę Truman. „Mam nadzieję, że następnym razem zejdzie nam krócej” – odparował krótko generał. Potem obaj rozmawiali w cztery oczy w baraku na skraju pasa startowego. Po godzinie przeszli do budynku, gdzie mieściła się administracja lotniska. Tam prezydent zaskoczył generała małą uroczystością, dekorując go medalem za Wybitną Służbę (Distinguished Service Medal). Jednak same rozmowy nie przyniosły niczego nowego. MacArthur zapewnił towarzyszących prezydentowi polityków, że do Bożego Narodzenia wojna zakończy się zwycięstwem. Na pytania o groźbę interwencji militarnej Chin i ZSRR odparł, iż dzięki amerykańskiej przewadze w powietrzu przyniosłaby ona wrogom „straszliwą rzeź”.
Spotkanie na wyspie Wake dało efekt dokładnie odwrotny do zamierzonego. „Delegacja z Waszyngtonu nie potrafiła wbić MacArthurowi do głowy, że jest zobowiązany wypełniać polecenia własnego rządu. Ulegli natomiast jego urokowi osobistemu, wyjątkowej pewności siebie, wszechwiedzy na temat przyszłości Dalekiego Wschodu” – twierdzi Hastings. Z kolei generał zanotował w pamiętniku, że „na tej konferencji uświadomiłem sobie, że w Waszyngtonie zachodzi dziwna, złowroga zmiana. Odszedł Franklin Roosevelt, facet z ikrą, który umiał mobilizować ludzi. Teraz wolą tam grać na zwłokę niż załatwiać sprawy do końca”. Spotkanie sprawiło, że zaczął gardzić prezydentem i całą administracją demokratów.
Dwa dni później wojska amerykańskie wkroczyły do Pjongjangu. Wówczas sojuszniczy rząd premiera Clementa Attlee zaproponował zatrzymanie ofensywy i utworzenie strefy buforowej oddzielającej siły ONZ od granicy chińskiej. „Jak słychać Brytyjczycy chcą ugłaskać chińskich komunistów, oddając im kawałek Korei Północnej. Dla takiego postępku można znaleźć historyczny precedens w Monachium 29 września 1938 r.” – napisał zjadliwie MacArthur w liście do Departamentu Stanu. I nie czekając na instrukcje z Waszyngtonu, nakazał kontynuowanie natarcia.
Nadciągają Chińczycy
Przebywający w Chinach indyjski dziennikarz Sardar K. Panikkar od momentu rozpoczęcia interwencji sił ONZ odnotowywał rosnące zdenerwowanie Pekinu. Chińska Republika Ludowa nie utrzymywał kontaktów z Waszyngtonem, lecz Mao Zedong bardzo chciał, aby i w USA usłyszano o niezadowoleniu Państwa Środka z tego, że do jego granic zbliżają się amerykańscy żołnierze. W końcu Mao zaczął otwarcie zapowiadać, iż jeśli znajdująca się w Korei 8 Armia USA zanadto zapędzi się na północ, uzna to za wypowiedzenie wojny. Panikkar w rozmowie z szefem sztabu chińskiej armii gen. Nieh Dzung-czenem zadał pytanie: „A jeśli Amerykanie użyją broni atomowej?”. Usłyszał w odpowiedzi: „I co z tego? Najwyżej zabiją parę milionów ludzi. Bez poświęceń nie da się zachować niepodległości narodu”. Ponoć generał na chwilkę się zamyślił, by dodać: „W końcu Chiny żyją z małych gospodarstw rolnych. Co im zaszkodzą bomby atomowe”.
Równie niefrasobliwy gen. MacArthur doprowadził siły ONZ do granicznej rzeki Yalu. Do pierwszych potyczek z jednostkami chińskimi doszło 25 października. Choć wielka ofensywa Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej ruszyła dopiero 28 listopada. Tego dnia, tuż po godz. 6 rano, Truman zwołał personel Białego Domu i zbolałym głosem oznajmił: „Generał Bradley zadzwonił do mnie rano i przekazał straszną wieść od gen. MacArthura – Chińczycy weszli na całego”.
Przeciwko wyczerpanym trzymiesięczną ofensywą wojskom amerykańskim, wspieranym głównie przez Brytyjczyków, wróg rzucił ponad 400 tys. żołnierzy. Związek Radziecki wsparł chińskie siły lądowe 240 odrzutowymi myśliwcami MiG-15, za sterami których siedzieli rosyjscy piloci. To pozwoliło przełamać amerykańską dominację w powietrzu. Wkrótce siły ONZ bezładnie wycofywały się na południe, zaś MacArthur żądał od Waszyngtonu przysłania posiłków.
Jednak Waszyngton sparaliżowała obawa, iż ZSRR zaatakuje Europę Zachodnią. W raportach Departamentu Stanu pisano, że kontrofensywę mógł nakazać sam Stalin, jako element szerszego planu. Niespecjalnie wierzono w samodzielność Mao Zedonga, lecz aby nie dawać pretekstu do wszczęcia III wojny światowej, Truman kategorycznie zabronił lotnictwu USA bombardowania terytorium Chin. „Zawsze twierdziliśmy, że atak na pluton żołnierzy Stanów Zjednoczonych oznacza wojnę. Czy ktoś w to teraz uwierzy, skoro nie odpowiadamy na chińską napaść” – cierpko skomentował tę decyzję gen. Omar Bradley.
Popularność Trumana w USA sięgała dna. Według badań Instytutu Gallupa w połowie grudnia 1950 r. prezydenta popierało zaledwie 20 proc. pytanych. Gdy tuż przed Bożym Narodzeniem Chińczycy wkraczali do Seulu, gen. MacArthur dobił zwierzchnika żądaniem zrzucenia 26 bomb atomowych. „By osiągnąć ten cel, jego kwatera główna rozpętała kampanię propagandową szerzącą katastroficzny pesymizm. Zawyżano w niej liczbę Chińczyków, rzekomo przysłanych do Korei bądź mogących tam trafić. Uporczywie podawano w wątpliwość, czy wojska ONZ zdołają zwycięsko stawić czoło nieprzyjacielowi” – opisuje Hastings.
Wróg osobisty
Atomowy atak miał być preludium do rozpoczęcia realizacji dalekosiężnych planów Douglasa MacArthura. Wraz z prawem dostępu do broni atomowej domagał się on, żeby na front koreański przerzucić z Tajwanu wojska Czang Kaj-szeka. Po tym, jak eksplozje nuklearne spaliłyby większość sił wroga, chciał wraz z chińskimi nacjonalistami wkroczyć do Państwa Środka, by odbić je z rąk komunistów. Tymczasem generała czekało rozczarowanie. Kolegium Połączonych Szefów Sztabów 29 grudnia 1950 r. zdecydowało, że do Korei nie będą przerzucane nowe jednostki. Zgodnie z wolą prezydenta nakazało ono też unikać działań mogących wywołać kolejną wojnę światową. Natychmiast też wycofano większość bombowców strategicznych z obszaru Pacyfiku.
Wściekły MacArthur dzień później usiłował zmusić dowództwo marynarki do zablokowania chińskich portów, lotnictwo do rozpoczęcia bombardowań ośrodków przemysłowych w Państwie Środka i – co najgorsze – zwrócił się o posiłki do Czang Kaj-szeka. Otwarcie podważając tym zwierzchność kolegium. „Wszyscy się go baliśmy. Biorąc pod uwagę, kim był kiedyś”– wspominał szef planowania w Pentagonie gen. Charles Bolte. Mimo to Kolegium Połączonych Szefów Sztabów zablokowało poczynania generała. Również sytuacja na froncie przestała sprzyjać MacArthurowi. Pośpiesznie przerzucony do Korei gen. Matthew Ridgway objął dowództwo nad 8 Armią i udało mu się w końcu zatrzymać chińską ofensywę. I co najważniejsze – uznawał on zwierzchność Waszyngtonu, a nie MacArthura. Przez następny miesiąc trwała sytuacja patowa – Big Chief tkwił w Tokio, tocząc podjazdową wojnę z administracją prezydenta.
Również w Korei front zamarł aż do połowy lutego, kiedy to Ridgway poprowadził zwycięską kontrofensywę, odbijając w połowie marca Seul. Jego sukcesy podkopywały pozycję MacArthura, którego czekała kolejna bolesna niespodzianka. Prezydent Truman 20 marca 1951 r. poinformował sojuszników, iż podejmie kroki zmierzające do rozpoczęcia rokowań pokojowych. To było zbyt wiele dla MacArthura. „Nieprzyjacielowi należy teraz boleśnie uświadomić, że jeśli Narody Zjednoczone przestaną zachowywać się z dotychczasowym umiarkowaniem, ograniczając wojnę do obszaru Korei, i rozszerzą operacje wojskowe na tereny wybrzeża oraz baz wewnątrz kraju, czerwone Chiny stanął na krawędzi rychłej katastrofy militarnej” – napisał w swoim oświadczeniu.
Trzy tygodnie później, 5 kwietnia 1951 r., na forum Izby Reprezentantów odczytano list, jaki MacArthur przesłał do lidera partii republikańskiej w Kongresie Josepha W. Martina. „Jeśli przegramy wojnę z komunistami w Azji, upadek Europy będzie nieunikniony, wygrajmy ją, a Europa prawdopodobnie uniknie wojny, zachowując wolność. Jak Pan zauważył, musimy wygrać. Nie mamy alternatywy” – apelował. W amerykańskiej prasie zawrzało od spekulacji. Cicha wojna generała z prezydentem przestała być tajemnicą.
Koniec bohatera
Wojskowy otwarcie podważający władzę prezydenta – to pachniało zamachem stanu. Dzień po odczytaniu listu w Kongresie Truman zwołał współpracowników na naradę. Wszyscy opowiedzieli się za jak najszybszą dymisją MacArthura. Był piątek i prezydent postanowił, że poprosi o opinię Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Na jego posiedzeniu gen. Bradley przekonał innych, że usunięcie głównodowodzącego sił ONZ jest koniecznością. Radzono jednak z tym poczekać do 12 kwietnia.
Tymczasem informacja wyciekła poza Pentagon i o końcu MacArthura artykuł przygotowywała gazeta „Chicago Tribune”. O czym z kolei dowiedział się Biały Dom – prezydent musiał działać. Przed świtem 11 kwietnia 1951 r. posłano dalekopisem do Tokio dymisję wodza. Jednocześnie Truman przygotowywał się do porannej konferencji. „Z prawdziwą przykrością doszedłem do wniosku, że generał armii Douglas MacArthur nie jest w stanie w pełni popierać rząd Stanów Zjednoczonych” – zaczął poranne wystąpienie. Mimo że prezydent odwoływał się do fundamentalnych zasad amerykańskiej demokracji, i tak większość obywateli uznawała jego decyzję za haniebną. Zwłaszcza że generał – wbrew obawom Waszyngtonu – wsiadł na pokład wojskowego samolotu i wrócił do ojczyzny.
„Jego powrotowi do Ameryki towarzyszyły sceny, które przeszły do narodowej legendy: pochody z serpentynami i konfetti, przemówienie w Kongresie, przesłuchania w Senacie” – opisuje Hastings. „Jeśli już jesteśmy zmuszeni do wojny, to nie ma innego wyjścia, jak tylko zastosować wszelkie dostępne środki, aby szybko doprowadzić do jej końca” – mówił w Kongresie MacArthur. A gdy pożegnał się słowami: „Starzy żołnierze nie umierają, oni po prostu bledną” – wielu kongresmenów się rozpłakało. W maju 1951 r. dwie senackie komisje (wojskowa i spraw zagranicznych) uwolniły generała od wszelkich zarzutów. Magazyn „Time” wybrał go nawet na człowieka roku.
Wyglądało na to, że w ostatecznym rozrachunku to Truman przegra. Zwłaszcza że Big Chief nie ukrywał, iż chce wziąć udział w wyborach prezydenckich jako kandydat republikanów. Jednak znów los mu nie sprzyjał. Wyczerpani walkami komuniści z Północy w czerwcu 1951 r. zaproponowali negocjacje pokojowe. Wprawdzie na ostateczne zakończenie walk musiano poczekać jeszcze dwa lata, lecz obie strony konfliktu zrezygnowały z wielkich ofensyw.
W tym czasie opinia publiczna dowiedziała się, że MacArthur planował zniszczenie komunistycznych Chin przy użyciu broni atomowej. Wprawdzie zwykli obywatele nadal go uwielbiali, lecz wcale nie mieli ochoty na III wojnę światową. Uświadomiony o tym generał w końcu sam zrezygnował z kariery politycznej, a republikanie na swojego kandydata do Białego Domu wybrali znanego z umiarkowania gen. Dwighta Eisenhowera.
„Każda decyzja, którą podejmowałem w związku z konfliktem w Korei, miała jedno na celu: niedopuszczenie do III wojny światowej i straszliwych zniszczeń, jakie spowodowałaby w cywilizowanym świecie. Oznaczało to, że nie wolno nam było zrobić czegokolwiek, co dostarczyłoby Kremlowi pretekstu i pogrążyłoby wolne narody w wojnie generalnej na pełną skalę” – zapisał w pamiętniku prezydent Truman. Jego oponent gen. Douglas MacArthur w rozmowie z dziennikarzem Bobem Constantinem w 1954 r. wyznał: „Mogłem wygrać wojnę w Korei w ciągu dziesięciu dni. I moje zwycięstwo mogło zmienić bieg dziejów. Trzydzieści do pięćdziesięciu bomb atomowych byłoby aż nadto”.