Człowiek jedyny z istot żyjących obdarzony jest mową” – pisze Arystoteles w „Polityce”, nie jako sypiący oczywistościami zoolog, ale jako teoretyk państwa. To mowa, jak twierdzi, daje nam moc nazywania tego, co sprawiedliwe – a więc czyni politykę możliwą.
Karolina Lewestam / Media / materialy prasowe
Szczególnie do serca wzięli sobie tę myśl amerykańscy prezydenci: nie ma drugiego kraju, w którym tak wielkie znaczenie miałyby ich przemówienia. Te inauguracyjne definiują polityczną grę na kolejne lata; te wygłaszane w ważnych momentach są dogłębnie badane przez politologów, literaturoznawców i historyków; te zagraniczne często zmieniają bieg światowych wydarzeń. Inni przywódcy mówią, stwierdzają, reagują, agitują, tłumaczą, określają swoje stanowisko, wygłaszają okolicznościowe mowy. Tylko w Ameryce naprawdę przemawiają, bo tam przemówienia są duszą demokratycznego organizmu, gatunkiem literackim samym w sobie. Sposobem, w jaki mebluje się metaforyczny krajobraz politycznej gry.
Przyjrzyjmy się temu, jak mówili prezydenci USA. A potem zastanówmy się: jak na tle tradycji takich mów wygląda Donald Trump? I jak wpisuje się w nią jego wczorajsze przemówienie w Warszawie?
Jeden z wielu
To, jak prezydenci USA mówią za granicą, jest pochodną ich stylu „na rynek wewnętrzny”. A tam ich retoryka ma zwykle dwa główne zadania. Pierwszym i oczywistym są deklaracje programowe: prezydent mówi, co zrobił, co zamierza zrobić i dlaczego.
Ale to ta druga funkcja przemówień czyni je tak wyjątkowymi. To funkcja quazi-religijna, rytuał łączący. Naród amerykański, od zawsze bardziej niż inne podzielony na rasy, kultury i religie, dumny z niemal radykalnej wolności przekonań i stylu życia, jakie zapewnia swoim obywatelom, musi dzięki prezydenckim przemowom na moment stać się jednością, poczuć wspólną emocję, zrozumieć samego siebie. Musi, mówiąc językiem Benedicta Andersona, na nowo sobie siebie wyobrazić. Jeśli Ameryka jest ideą, to właśnie podczas ważnych przemówień się ją wypowiada, konkretyzuje i umacnia; dostosowuje do czasu i politycznych wyzwań, testuje jej siłę i moc. Mówił o tym prezydent Bill Clinton w 1993 r.: „Gdy Ojcowie Założyciele odważnie ogłosili niezależność Ameryki światu, a nasze cele Najwyższemu, wiedzieli, że Ameryka, by przetrwać, musi się zmieniać; nie dla samej zmiany, ale po to, by zachować nasze ideały: życie, wolność, dążenie do szczęścia. Choć maszerujemy do muzyki naszych czasów, nasza misja jest ponadczasowa. I każde pokolenie Amerykanów musi na nowo zdefiniować, co to znaczy być Amerykaninem”.
Dlatego przemówienia prezydenckie od zawsze szukają sposobu na to, by na nowo opowiedzieć Amerykę jako jedność. To właśnie chciał zrobić Abraham Lincoln, gdy obejmując urząd w 1861 r., zwracał się do południowych stanów, mówiąc „Nie jesteśmy wrogami, ale przyjaciółmi. Nie możemy być wrogami; choć emocje nadwyrężyły nasze więzi, nie mogą ich zerwać”, i odwoływał się do „lepszych aniołów naszej natury”, które sprawią, że na nowo będzie grać pieśń wspólnoty. To samo robili niemal wszyscy prezydenci po nim, aż po Baracka Obamę, który w zwycięskiej mowie w 2008 r. przekonuje, że w tych wyborach „Amerykanie wysłali wiadomość światu, że nigdy nie byliśmy po prostu zbiorem jednostek, zbiorem niebieskich i czerwonych stanów. Jesteśmy, i zawsze będziemy, Stanami Zjednoczonymi Ameryki”. Donald Trump też dołączył do tego chóru, w mowie inauguracyjnej nawołując do solidarności, bo „gdy Ameryka jest jednością, jest totalnie nie do zatrzymania”.
Łatwo jest przedstawić swój program, nie tak łatwo opowiedzieć wielości, w jaki sposób stanowi jedność. A ponieważ Arystoteles miał rację, że mowa jest polityczna ze względu na to, że rozróżnia między dobrem a złem, amerykański prezydent stoi zwykle przed niemożliwym zadaniem. Musi wykreślić dość jednoznaczną moralną mapę swojej polityki (wyznaczyć wrogów i przyjaciół, wyłuszczyć, choćby implicite, wartości zarządzające, opisać dobro i zło) dla publiczności, w której każdy ma, i mieć może, inne moralne przekonania. To trochę tak, jakby próbować napisać credo dla wszystkich zwierząt, które będzie pasować i zebrom, i wróblom, i komarom. Pewnym sposobem na tę kabałę jest wielka dawka patosu: tylko poprzez wielkie pojęcia, wzniosłe myśli i abstrakcyjne, górnolotne wyrażenia można zasypać przepaści między poszczególnymi moralnościami obywateli. Czego nie można dostarczyć w substancji, można nadrobić w emocji – stąd charakterystyczny dla amerykańskich przemówień styl wielkich słów, nieobecność humoru, ogólne stwierdzenia w rodzaju: „Dziś potwierdzamy nasze zobowiązanie, by urzeczywistniać obietnicę naszego Narodu poprzez szacunek, odwagę, współczucie i charakter” (George W. Bush, 2001).
Najskuteczniejsze jednak dla sukcesu opowieści unifikującej są dobrze dobrane metafory – a najbardziej centralną metaforą w sposób zrozumiały organizującą polityczno-moralną wizję Ameryki jest zawsze podróż.
W drodze
I tak Ameryka z niezliczonej ilości przemówień prezydenckich zawsze jest podróżą, podróżą większą niż suma poszczególnych losów; Amerykanie zaś to podróżnicy w tej wielkiej, ważnej podróży uczestniczący. Podróż jest podstawowym doświadczeniem, znanym wszystkim niezależnie od religii, koloru skóry czy pochodzenia. Dlatego w 1993 r. Bill Clinton mówił: „Długa, heroiczna podróż Ameryki musi trwać dalej”, a w 2017 r. dodawał: „Bo my wszyscy jesteśmy w tej samej podróży, jaką jest życie, i nasza podróż też się skończy. Ale podróż naszej Ameryki musi trwać”. George W. Bush zachęcał inne kraje w 2005 r.: „Wyrusz w tę podróż ku postępowi i sprawiedliwości, a Ameryka będzie szła z tobą”. Barack Obama, po reelekcji, mówił: „Dziś, w tych wyborach, wy, Amerykanie, przypomnieliście nam: mimo że nasza droga była trudna, a nasza podróż długa, pozbieraliśmy się (...) i nasze serca wiedzą, że dla Stanów Zjednoczonych Ameryki najlepsze dopiero nadejdzie”. To tylko niewielka próbka „podróżniczych” nawiązań, tak charakterystycznych dla amerykańskich przemówień, źródło których tkwi w Księdze Wyjścia, przez pryzmat której widzieli losy Ameryki purytanie.
Metafora podróży ma wiele retorycznych zalet. Po pierwsze wielu różnych ludzi może uczestniczyć w tej samej podróży – a więc, jako współpodróżnicy, jesteśmy e pluribus unum (jeden z wielu). Po drugie jest pojemna eschatologicznie, wyznacza początek, sytuuje nas w dziejowej trajektorii i obiecuje, że nasze trudy nie idą na marne, bowiem gdzieś w oddali majaczy cel. Po trzecie, jeśli Ameryka jest podróżą, to napotykane trudności – kryzysy, konflikty, bieda – nie są stałym wyposażeniem naszego świata, lecz jedynie przeszkodami w drodze do celu (pomyślcie, o ile gorzej byłoby myśleć o bezrobociu na przykład jako o „raku, który toczy społeczeństwa”). To nie tak, że odyseja jest prosta; Ronald Reagan w 1985 r. mówił: „Musimy przebyć jeszcze wiele gór. Ale nie spoczniemy, dopóki każdy Amerykanin nie będzie się cieszył pełnią wolności, godności i szans jako przyrodzonego sobie prawa”, a Obama dodawał w 2009 r.: „To nie jest podróż dla tych małego serca”. To nie tak, że cel jest blisko; jak podkreślał John F. Kennedy w 1961 r., mówiąc o dążeniu do pokoju: „To się nie skończy przez pierwsze sto dni. Nie stanie się też przez tysiąc dni ani w trakcie trwania tej administracji; być może nie stanie się to za naszego życia na tej planecie. Mimo to zacznijmy”. Ale dopóki Ameryka jest w podróży, wszyscy mogą mieć nadzieję na ziemię obiecaną, nawet gdy dla każdego z nich ziemia obiecana znaczy zupełnie co innego.
„Razem, z waszą pomocą i łaską Bożą, nie ustaniemy w naszej podróży naprzód i przypomnimy światu, dlaczego to jest najwspanialszy naród na Ziemi” – zakończył przemówienie inauguracyjne Obama. I tu metafora podróży łączy się z inną ideą, zawsze obecną w przemówieniach amerykańskich prezydentów, a mianowicie przekonaniem o wyjątkowości Ameryki. Nic tak nie spaja współpodróżników jak przekonanie, że są lepsi od innych. Ronald Reagan w 1981 r. stwierdził, że Amerykanie „walczyli więcej, zapłacili większą cenę za swą wolność i zrobili więcej dla wspomożenia ludzkiej godności niż jakikolwiek lud w historii”. Clinton w 1993 r. mówił: „Nasza demokracja budzi zazdrość świata”. „W żadnym innym kraju na świecie nie jest możliwa moja historia” – twierdził Obama. Ameryka z przemówień to także przewodnik duchowy wolnego świata, moralny arbiter polityki międzynarodowej i niestrudzony krzewiciel ideałów demokracji. Purytańskie przekonanie, że Ameryka jest krajem wybranym przez Boga, który odnowi moralnie świat, wciąż brzmi w prezydenckich przemówieniach, niekiedy w swojej nieboskiej, ale ekonomiczno-politycznej wersji, i wciąż służy scalaniu narodu.
Tak zwykle wyglądają przemówienia prezydenckie w USA: nie tylko komunikują program, ale wzbudzają w narodzie poczucie jedności, ożywiają abstrakcyjne ideały, próbują wyznaczyć moralną marszrutę polityczną, na nowo stwarzają amerykańską jedność. Specyficzne zestawienie słów takich jak „wolność” czy „godność” z anegdotami o losach pojedynczych ludzi rodzą specyficzny gatunek liberalnego patosu, któremu nie sposób się oprzeć.
Za granicą
Jest kilka różnić w sposobie, w jakim przemawiają prezydenci USA w Ameryce i jak mówią, odwiedzając inne kraje. Po pierwsze ich głębokie narracje są osnute nie na programie, ale na kwestiach wzajemnych stosunków. Po drugie, jak dowodzi Jason Gilmore w pracy „Translating American Exceptionalism: Comparing Presidential Discourse About the United States at Home and Abroad”, teza o amerykańskiej wyjątkowości za granicą podlega, oczywiście z retorycznego punktu widzenia, rewizji. Gilmore przytacza słowa Obamy z przemówienia w 2012 r., w którym prezydent opowiada o niespotykanej sile Ameryki, przekonuje, że ma ona „najlepsze wojsko na świecie”, „najmocniejszą ekonomię i klasę średnią, jakie świat kiedykolwiek widział”, „najlepszych pracowników na świecie”, i twierdzi, że „Ameryka zawsze wygra”. Dwa miesiące wcześniej przemawiał w Australii, gdzie owa „wyjątkowość” magicznie rozciągnęła się na sojusznika i nagle to USA i Australia, razem, miały „wyjątkową odpowiedzialność, by być liderem”. Nie można być tak całkiem wyjątkowym, gdy chce się być wysłuchanym przez „normalsa” – a przynajmniej trzeba go także wciągnąć na moment na piedestał wyjątkowości.
Dlatego George W. Bush mówił w 2001 r. w Warszawie: „Jesteśmy połączeni z polską kulturą i dziedzictwem, pokrewieństwem i wspólnotą wartości. Niektóre z wymagających największej odwagi wydarzeń XX w. miały miejsce w tym narodzie”. A skoro dotyka nas splendor Ameryki, nagle jesteśmy częścią jej wyjątkowej podróży: „Ta wspólnota wartości – kontynuował Bush – woła nas ku nowym zadaniom. Ci, którzy najwięcej zyskali na poświęceniu wolności i otwartości, mają obowiązek pomóc innym, którzy chcą się odnaleźć na tej samej drodze”. Obama w 2014 r. mówił na placu Zamkowym: „Wreszcie, jako wolne kraje, łączymy się razem, nie tylko po to, by zadbać o własne bezpieczeństwo, ale by wspierać wolność u innych”.
Bohater podróży za granicą się zmienia – teraz są nim USA i jesteśmy my, gospodarze, złączeni razem w moralnej wspólnocie – ale charakter podróży pozostaje ten sam. To wciąż błogosławiona przez opatrzność droga ku dalszej emancypacji, wolności, godności, celom wystarczająco abstrakcyjnym, byśmy faktycznie czuli się jednością.
Donald Trump i jego słowa
Profesor nauk politycznych Elvin T. Lim w książce „The Anti-Intellectual Presidency: the Decline of Presidential Rhetoric from George Washington to George W. Bush” dowodzi, że język amerykańskich przemówień stopniowo się pogarsza: wypełnia się coraz większymi banałami, patologizuje się za pomocą coraz bardziej pustych obrazów, obniża komunikacyjną moc. Lim wskazuje na czasy Roosevelta jako na moment, gdy techniczny, logiczniejszy i bardziej rzetelny język zaczął się upraszczać i uogólniać, próbując trafić do coraz szerszych kręgów społeczeństwa. Jego spostrzeżenia potwierdzają się, gdy poddać prezydenckie mowy testowi determinującemu poziom potencjalnego czytelnika: niegdyś mowy były na poziomie uniwersyteckim, dziś rozumieją je siódmoklasiści. Nawet oratorskie popisy Obamy były pisane językiem prostym, pełnym anegdot i przykładów, z wykluczeniem zdań podrzędnie złożonych. „Jest pokusa, by myśleć o tym jako o zgłupieniu władzy – mówił magazynowi „The Atlantic” Jeff Shesol, historyk, który pisał mowy dla Billa Clintona. – Ale tak naprawdę to znak demokratyzacji. W dawnej republice prezydenci mogli zakładać, że mówią do mężczyzn takich jak oni: wyedukowanych, nastawionych obywatelsko właścicieli ziemskich. Bo tylko tacy mieli prawo głosu”.
Jeśli tak, to sądząc po strukturach zdań Donalda Trumpa, demokratyzacja postępuje bez przeszkód. Wszyscy pamiętamy, jak Trump dowodził, że ma „najlepsze słowa” – i jeśli brać pod uwagę „demokratyczność” jego wypowiedzi, zapewne ma rację. „Odzyskamy waszą pracę. Odzyskamy nasze granice. Zwrócimy wam majątek. I odzyskamy nasze marzenia” – trudno o zestaw krótszych i prostszych zdań niż jego mowa inauguracyjna.
Ale to nie prostota stanowi o wyjątkowości przemówień Trumpa, ale całkowita zmiana metafory organizującej. Trump jako pierwszy porzucił podróż na rzecz oblężenia. Mówiąc pierwszego dnia prezydentury, że: „Rzeź Ameryki kończy się dziś”, zamienił odyseję ku ziemi obiecanej na obronę walącego się Jeruzalem.
W Warszawie, tak jak inni amerykańscy prezydenci, Trump dowodził wspólnoty naszych wartości. Podkreślał, że Polska jest integralną i ważną częścią zachodniej cywilizacji, a także iż: „Nasze kraje łączy specjalna więź, więź między narodami, które walczyły i krwawiły za wolność”. Ale inaczej niż jego poprzednicy, nie zapraszał nas do dalszej podróży. Opowiadał za to, że nasza wspólna cywilizacja jest oblężona, z jednej strony przez siły, które chcą wymazać tożsamość narodową, z drugiej przez terroryzm radykalnego islamu. Nie wzywał nas, by iść naprzód, by kontynuować cywilizacyjną podróż, ale by się bronić, by nie stracić tego, co mamy.
Taki obraz zmienia nadzieję na strach, a ciekawość na dumę. Oblężenie zawęża perspektywę do tego, co dzieje się w tej chwili, i nie pozwala spojrzeć daleko w przyszłość – gdy trzeba zrzucać wrogów z murów miasta, nie można dążyć do gwiazd. To przetrwanie staje się celem, zaatakowany Odys bowiem zapomina o Itace i myśli tylko o tym, by się nie wykrwawić.
Jakie będą konsekwencje tej zmiany w metaforycznej organizacji inspiracji amerykańskiej? Nie wiem, ale jedno jest pewne: zamieniamy daleki horyzont na bliski ciału lęk. Dlatego słuchając Trumpa, przypomniałam sobie słowa innego prezydenta USA, Franklina D. Roosevelta: „Jedyną rzeczą, której powinniśmy się bać, jest sam strach”.
To nie prostota stanowi o wyjątkowości przemówień Trumpa, ale całkowita zmiana metafory organizującej. Jako pierwszy porzucił podróż na rzecz oblężenia. Mówiąc pierwszego dnia: „Rzeź Ameryki kończy się dziś”, zamienił odyseję ku ziemi obiecanej na obronę walącego się Jeruzalem