Przez Biały Dom przewinęło się spore grono politycznych kanciarzy, lecz ten największy wcale nie nazywał się Donald Trump.
Magazyn DGP 16.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Donald Trump to oszust i blagier, który zostanie dyktatorem” – prorokował miliarder George Soros na początku tego roku podczas Forum Ekonomicznego w Davos. Prezydent konsekwentnie dewastujący to, co przez lata budował liberalny establishment, musi być dla Sorosa jak monstrum z sennych koszmarów. Wszystko przez podważenie powszechnej wiary w zbiór prawd i zasad, które kształtują obecne zachowania społeczne. Natomiast to, co zajmowało dotąd margines poglądów akceptowalnych, Trump wpycha na miejsce zarezerwowane dla tzw. mainstreamu. Konieczność walki z globalnym ociepleniem, surowy zakaz wartościowania ludzi ze względu na ich wyznanie czy przestrzeganie w każdych okolicznościach praw człowieka – to wszystko nowy prezydent z miejsca odrzuca. Regularnie oznajmia, że polityczna poprawność była oszustwem, służącym niewoleniu zwykłych obywateli, wzbudzając niekłamaną wściekłość socjety. Dzięki niej wygrał wybory, bo stanowiła dla rozczarowanych obywateli wiarygodny dowód na to, że nie jest człowiekiem establishmentu. Zaś w czasach pokryzysowych zawsze panuje największe zapotrzebowanie na takich właśnie polityków, ponieważ lud utracił zaufanie do dotychczasowej elity.
A jednak Soros powinien raczej się cieszyć, że ta fala wyniosła na sam szczyt tak dziwną personę. Wprawdzie urodzony z niego blagier, lecz ciągle potykający się o własne nogi, co regularnie punktują media. Marny z niego oszust, skoro tak wiele osób zauważa, że prezydent kłamał. Manipulacje bywają naprawdę skuteczne, jeśli pozostają niedostrzeżone, nawet gdy są większe od Empire State Building. Trump tego nie potrafi, więc trudno sądzić, by mógł ulepić nową Amerykę wedle własnego widzimisię. W tym względzie bardzo wiele mógłby się nauczyć od Franklina D. Roosevelta. Także i jego na sam szczyt wyniósł ekonomiczny krach. A gdy go osiągnął, wówczas zaczął łamać wszelkie obowiązujące reguły. Przy czym tak zręcznie, że oszustwa nie sprowadziły na niego powszechnej niechęci, lecz o mały włos, a uczyniłyby dyktatorem Stanów Zjednoczonych.
Człowiek godny zaufania
„Cały kraj jest z nim, właśnie dlatego, że on coś robi. Gdyby spalił Kapitol, wszyscy wiwatowalibyśmy, mówiąc, cóż, przynajmniej udało nam się jakoś wywołać pożar” – napisał po inauguracji prezydentury Roosevelta Will Rogers, humorysta „New York Timesa”. Choć ton był żartobliwy, to satyryk celnie uchwycił nastrój obywateli. Po trzech latach Wielkiego Kryzysu utracili oni zupełnie zaufanie do politycznych elit. Urzędujący prezydent Herbert Hoover w 1932 r. poniósł totalną klęskę wyborczą, zdobywając w Kolegium Elektorów zaledwie 59 głosów. Jego przeciwnik znany był przede wszystkim z tego, że tuż przed czterdziestką zachorował na polio, a mimo to potrafił pokonać słabości i zostać politykiem. Natomiast Franklin D. Roosevelt nie mógł się pochwalić większym doświadczeniem w życiu publicznym, bo jedynie przez niecałą kadencję sprawował urząd gubernatora stanu Nowy Jork, a Partia Demokratyczna bardzo niechętnie udzieliła mu swego poparcia. Pomimo tych słabości zebrał w wyborach aż 472 głosy elektorskie, co było nokautem dla urzędującego prezydenta, choć przecież ten robił bardzo wiele, żeby kraj przezwyciężył Wielki Kryzys. Skoro Hoover postawił na protekcjonizm handlowy i odciął rynek amerykański od europejskich towarów za pomocą taryf celnych, a także rozpoczął wielki program robót publicznych, to jego przeciwnik proponował coś zupełnie odwrotnego. Roosevelt podczas kampanii wyborczej oskarżył republikanów o zbyt wysokie wydatki z funduszy publicznych oraz nadmierne opodatkowanie ludzi. „Rząd wydaje najwięcej pieniędzy w czasie pokoju w całej historii” – ostrzegał, wskazując, że z powodu Wielkiego Kryzysu PKB kraju skurczyło się niemal o połowę i budżet federalny wpada w spiralę zadłużenia. Obiecał więc redukcję wydatków i podatków oraz zaniechanie centralnego sterowania gospodarką z Waszyngtonu.
W tym samym czasie nastąpiło cudowne ozdrowienie Roosevelta. Kiedy dziesięć lat wcześniej wirus polio zaatakował jego organizm, utracił władzę nad ciałem od pasa w dół. Przez kilka lat musiał intensywnie ćwiczyć, żeby to samo nie dotknęło jego rąk. Samodzielnie potrafił zrobić kilka kroków jedynie dzięki stalowym szynom usztywniającym nogi. Na co dzień poruszał się tylko przy użyciu wózka inwalidzkiego. Takim go pamiętano, gdy wraz z żoną Eleonorą założył fundację do walki z polio. Jednak, o ile ludzie darzą sympatią niepełnosprawnego biznesmena filantropa, to niekoniecznie chcą kalekiego przywódcy. Opuszczając limuzynę pod lokalem wyborczym, gdy kandydował na gubernatora stanu Nowy Jork, Roosevelt poprosił dziennikarzy, by nie filmowali i nie fotografowali momentu wysiadania. Ci posłuchali i tak zawiązał się niepisany pakt, przestrzegany przez media. Satyryk Hugh Gallagher, również ofiara polio, zanotował: „Wśród tysięcy politycznych rysunków i karykatur Roosevelta żaden nie pokazywał go jako upośledzonego fizycznie. W rzeczywistości na wielu z nich był człowiekiem akcji, biegnącym, skaczącym, działającym”. Od 1928 r. ambitny polityk dbał, żeby wyborcy nie dostrzegli jego kalectwa, dzięki czemu o nim zapominali. „Zadanie Roosevelta było trudniejsze ze względu na fakt, że jego stan zdrowia był trwały i widoczny. W konsekwencji stał się mistrzem kamuflażu (...). Na mocy dżentelmeńskiej umowy z dziennikarzami nie fotografowano go w wózku inwalidzkim lub w innych trudnych sytuacjach. Aparaty ortopedyczne, które nosił na nogach, ukrywał pod długimi pelerynami lub kocami. Ochrona osobista przygotowywała jego publiczne wystąpienia, konstruując przenośne rampy dla wózków i umieszczając uchwyty do rąk przy mównicach” – opisuje w książce „Polio. Historia pokonania choroby Heinego-Medina” David M. Oshinsky. Ciągłe mistyfikacje odniosły sukces i większość Amerykanów idących do urn wyborczych w 1932 r. zupełnie nie miała świadomości, że ich faworyt musi codziennie zmagać się z bolesną i bardzo absorbującą chorobą.
Pewne jak w banku
Swoje rządy Franklin D. Roosevelt rozpoczynał w momencie, kiedy Stany Zjednoczone znajdowały się w najgłębszym kryzysie. Wedle statystyk średni dochód Amerykanina w ciągu trzech lat spadł o 28 proc., a liczba bezrobotnych wzrosła z 1,6 mln do prawie 13 mln. Te liczby nie oddawały skali załamania ekonomicznego. Na mapie kraju znajdowały się takie miasta jak np. Toledo, gdzie 80 proc. dorosłych nie mogło znaleźć pracy, a przypadki śmierci z głodu przestano uznawać za coś nadzwyczajnego. Zresztą liczba dotkniętych głodem ludzi w USA szła w setki tysięcy. Najbardziej szokowało to, że kilka lat wcześniej żyli oni całkiem dostatnio i nigdy przedtem nie doświadczyli podobnej katastrofy. Tymczasem najgorsze jeszcze mogło się zdarzyć. Gospodarka łapała oddech i odnotowano pierwsze wzrosty produkcji, lecz chwiał się w posadach cały system bankowy. Z powodu lokalnych wybuchów paniki w 1932 r. upadło w Stanach Zjednoczonych 2 tys. banków. Nawet wygrana Roosevelta nie uspokoiła drobnych ciułaczy i każda plotka o trudnościach jakiejś placówki mogła sprawić, że większość klientów chciała nagle wypłacać oszczędności. Na pomysł, jak tłumić bankowe paniki, pierwszy wpadł gubernator Nevady Frederick Balzar. Wydał dekret nakazujący wszystkim pracownikom banków iść na urlopy w przypadku kryzysowej sytuacji. Po kilku dniach klientom wracał rozsądek, a wtedy bankowcy wznawiali pracę. Trik z „bank holiday” szybko zaczęli naśladować inni gubernatorzy, ratując wiele instytucji finansowych.
Jednak szafowanie urlopami nie przywracało ludziom zaufania do kluczowych dla gospodarki instytucji. Obejmując urząd prezydenta, na początku marca 1933 r., Roosevelt w inauguracyjnym przemówieniu powiedział znamienne słowa: „Nie mamy się czego bać, z wyjątkiem samego strachu”, dowodząc, że potrafi dostrzec, czego ludziom tak naprawdę potrzeba. A w tym momencie obywatele najbardziej potrzebowali pewności, że ktoś potrafi ich pieniądzom zagwarantować bezpieczeństwo. Cztery dni po przejęciu władzy 9 marca 1933 r. Roosevelt przepchnął w ekspresowym tempie przez Kongres „Emergency Banking Act”. Ten pakiet ustaw dawał mu nieograniczoną władzę nad prywatnymi bankami w całym kraju. Użył jej, aby natychmiast ogłosić „bank holiday”, obejmujący wszystkie banki w USA. Jednocześnie poinformował obywateli, że do nieczynnych placówek wejdą rządowi inspektorzy, żeby zbadać księgowość i ocenić, czy instytucja jest zagrożona upadłością. Pięć dni później w czasie radiowego wystąpienia ogłosił, że banki zostały podzielone na trzy kategorie. Klasę A nadano aż 12 tys. instytucji finansowych, uznając je za absolutnie bezpieczne. Miały one wznowić pracę następnego dnia, a dla wzmocnienia pozycji FED przekazywał im dodatkowo 1 mld dol. Kategorie B oraz C przydzielono ok. 5 tys. banków, uznanych za zagrożone. Przeszły one kilkutygodniowy proces restrukturyzacji. Blisko 2 tys. banków uznano za niezdolne do istnienia i zlikwidowano. Pierwszy w dziejach USA tydzień bez dostępu do jakichkolwiek usług bankowych Amerykanie przyjęli nadzwyczaj spokojnie. Uwierzyli bowiem, że wreszcie rząd przejął kontrolę nad sytuacją i są bezpieczni. A gdy wreszcie banki zostały otwarte w ciągu kolejnego tygodnia wpłacili do nich ponad 600 mln dol. nowych depozytów.
Stojący na krawędzi destrukcji amerykański system bankowy odzyskiwał werwę i zdolność do kredytowania przedsięwzięć gospodarczych. Dosłownie nikt nawet się nie zająknął, że w ciągu tygodniowej przerwy inspektorzy rządowi nie mieli absolutnie żadnych szans rzetelnie ocenić kondycję 18 tys. banków. Co Franklin D. Roosevelt doskonale widział. Liczbę instytucji, jakie mają upaść, określono odgórnie i całkowicie uznaniowo. Chodziło o to, żeby zbankrutowało dość, by obywatele uwierzyli w rzetelność kontroli, a jednocześnie na tyle mało, aby rynek finansowy zbytnio nie ucierpiał. Ekonomista Jim Powell w książce „How Roosevelt and His New Deal Prolonged the Great Depression” podkreśla, że nieco później rzetelnie przeprowadzony audyt banków w Kanadzie zakończył się tym, że nie upadał ani jeden. Jednak Roosevelt od początku zakładał, że to nie rzetelności w tych dniach Amerykanie potrzebowali najbardziej.
Nie wszystko złoto
„Sądzę, że teraz czas na piwo” – oznajmił prezydent podczas niedzielnego obiadu. Minął mu właśnie drugi tydzień od przeprowadzki do Białego Domu i problem z upadającymi bankami miał już niemal z głowy. Teraz chciał zmierzyć się z problemem fatalnego samopoczucia Amerykanów. Na co dzień musieli się zmagać z plagą bezrobocia, przestępczością i nawet nie mogli się legalnie upić. Wprowadzona na początku lat 20. prohibicja przyniosła wspaniałe czasy gangsterom, zarabiającym krocie na przemycie i dystrybucji alkoholu. Roosevelt, korzystając ze stanu oszołomienia, w jakim znajdował się Kongres, postanowił znieść prohibicję do końca tygodnia. Faktycznie w czwartek obie izby zgodziły się anulować rzeczoną ustawę. Dzięki czemu już w następną niedzielę prezydent mógł całkowicie legalnie zamówić piwo do obiadu.
Roosevelt nie był zupełnie bezinteresowny w tym, że ofiarował Amerykanom możliwość legalnego zagłuszania bólu istnienia kolejnymi drinkami. Szykował bowiem w następnym tygodniu dość przykrą niespodziankę. Bez uprzedzenia 5 kwietnia 1933 r. przypomniał o uchwalonej w 1917 r. ustawie wojennej „Trading with the Enemy” („O handlu z wrogiem”) i na jej podstawie zdelegalizował w USA posiadanie przez prywatne osoby złotych monet. Stanowiło to początek czasowego zawieszenia obowiązywania standardu złota. Z jego powodu dolar okazywał się zbyt mocną walutą, co czyniło towary wyprodukowane w USA bardzo drogimi. Na dokładkę kraje europejskie masowo wymieniały w Fed dolary na kruszec i Stany Zjednoczone sukcesywnie traciły swoje rezerwy złota. Dzięki nowatorskiemu zastosowaniu zapomnianej ustawy do połowy miesiąca odebrano obywatelom monety warte ok. 400 mln dol. Następnie 19 kwietnia Roosevelt oficjalnie ogłosił, że Stany Zjednoczone zawieszają standard złota. „To pójście w stronę komunizmu, faszyzmu, socjalizmu, wszechwładzy państwa, gospodarki planowej” – skomentował poczynania swojego następcy Herbert Hoover. Zupełnie nie doceniając przebiegłości przykutego do wózka inwalidy. Dalszy ciąg operacji przebiegał na kilku płaszczyznach. Roosevelt z premedytacją doprowadził do załamania zwołanej pośpiesznie w Londynie międzynarodowej konferencji mocarstw. Zamiast porozumienia w sprawie odtworzenia międzynarodowego systemu walutowego opartego na złocie spotkanie zakończyło się kompletnym fiaskiem.
Tymczasem w Ameryce prezydent scedował na siebie zarządzanie kursem złota wobec dolara. Określał go każdego ranka, kiedy jeszcze leżąc w łóżku, przyjmował ministra skarbu Henry’ego Morgenthaua. „Planowaliśmy podnieść cenę o 19 do 22 centów (za uncję złota – przyp. aut.). Roosevelt obrzucił mnie wzrokiem i zaproponował wzrost o 21 centów. To szczęśliwa liczba – powiedział ze śmiechem – ponieważ jest to trzy razy siedem” – wspominał Morgenthau. Codzienne manipulowanie kursem waluty przez prezydenta USA doprowadzało do palpitacji serca szefów banków centralnych na całym świecie. Pewnego dnia Morgenthau przyniósł pryncypałowi depeszę od gubernator Banku Anglii Montagu Normana, który błagał o zaniechanie szkodliwej praktyki, ostrzegając przed zdestabilizowaniem światowych finansów. „Spojrzeliśmy na siebie z prezydentem, wyobrażając sobie zagranicznych bankierów, którym wszystkie włosy unoszą się na głowie ze strachu. Zacząłem się śmiać. FDR (Franklin D. Roosevelt – przyp. aut.) ryczał ze śmiechu” – zanotował Henry Morgenthau.
„Jeden z obserwatorów, komentując ten zadziwiający zwrot wydarzeń, zauważył, że z dwóch ludzi idących ulicą na początku 1933 r. – z których jeden miał złotą monetą w kieszeni, a drugi butelkę whisky pod płaszczem – człowiek z monetą był uczciwym obywatelem, ten z whisky zaś przestępcą. Rok później sprawa wyglądała dokładnie odwrotnie” – opisuje Lawrence W. Reed w monografii „Wielkie mity Wielkiego Kryzysu”. Prezydent dobrze bawił się do stycznia 1934 r., aż zdewaluował kurs dolara względem złota o 69 proc., czyniąc amerykańską walutę bardzo tanią. Po czym pozwolił, by Fed powrócił do parytetu złota. Po trzech latach deflacji ceny w USA zaczęły rosnąć, podobnie jak produkcja przemysłowa, o co przecież w tym wszystkim chodziło.
Młot na kapitalistów
Gdy drastyczna dewaluacja dolara trwała, Roosevelt – za podszeptem dwóch zespołów doradców ekonomicznych – zdecydował, że musi zademonstrować obywatelom, jak zdecydowanie walczy z kryzysem. Wśród pakietu ustaw programu „New Deal” („Nowy Ład”), jaki trafił w czerwcu 1933 r. do Kongresu, znalazł się „National Industrial Recovery Act” („Ustawa o uzdrowieniu krajowego przemysłu”). Powoływała ona do życia rządową agencję NRA (National Recovery Administration). Na czele urzędu od uzdrawiania gospodarki prezydent postawił weterana z czasów I wojny światowej gen. Hugh Johnsona, nazywanego przez podwładnych „Żelazne Portki” (a to dlatego że godzinami siedział za biurkiem). Wprawdzie osoby znające generała ostrzegały prezydenta, że to fanatyczny biurokrata, zdolny do ciągłego generowania na piśmie kolejnych rozkazów, lecz Roosevelt pozostał głuchy na ostrzeżenia. Przecież właśnie kogoś takiego potrzebował, by obywatele dostrzegli, jak ciężko pracuje rząd. „Żelazne Portki” Johnson z wielką gorliwością oddał się nowemu zadaniu, wypuszczając z szybkością karabinu maszynowego wciąż nowe przepisy regulujące zasady pracy w przedsiębiorstwach różnych branż. Poczynając od liczby dopuszczalnych godzin pracy, po wysokość stawek oraz cen towarów. Dzielny żołnierz w pół roku stworzył ponad 500 kodeksów. „Istniały kodeksy regulujące produkcję środków wzmacniających włosy, smyczy dla psów, a nawet komedii muzycznych. Krawiec z New Jersey, Jack Magid, został aresztowany i osadzony w więzieniu za »zbrodnię« polegającą na uprasowaniu garnituru za 35, nie zaś za 40 centów, jak przewidywał »kodeks krawiectwa« NRA” – przedstawia Lawrence W. Reed.
Generał Johnson szybko zauważył, że ludzie starają się omijać niewygodne prawo. Stworzył więc lotne brygady inspektorów, kontrolujące zakłady pracy. „Mogli wejść do fabryki, odprawić właściciela, ustawić w szeregu jego pracowników, poddać ich krótkiemu przesłuchaniu i natychmiast przejąć należące do niego księgi rachunkowe. Nocna praca była zakazana. Obchodzono warsztaty więc nocą, sprawdzając, czy nikt w nich nie pracuje” – opisuje Lawrence W. Reed.
Pod koniec 1933 r. do NRA dołączyła kolejna rządowa agencja CWA (Civil Works Administration). Instytucją, walczącą z bezrobociem, zawiadywał zaufany człowiek prezydenta – Harry Hopkins. Jego rola sprowadzała się do oferowania za federalne pieniądze czasowego zatrudnienia bezrobotnym Amerykanom. Szefostwo CWA okazywało w tej dziedzinie wielką inwencję twórczą i agencja m.in.: „wynajmowała aktorów, by dawali darmowe występy, zaś bibliotekarzy, by katalogowali archiwa. Co więcej, płaciła naukowcom za studiowanie historii agrafki, wynajęła stu waszyngtońskich pracowników, by uzbrojeni patrolowali ulice w celu odstraszania szpaków od budynków publicznych, a także umieściła na publicznej liście płac mężczyzn do ścigania w wietrzne dni chwastów rozsiewanych przez wiatr” – wylicza Reed. Po kilku miesiącach działania CWA Harry Hopkins oświadczył dziennikarzom: „Zatrudniam cztery miliony pracowników, ale – na litość boską – nie pytajcie mnie, czym oni się zajmują”. Po czym program ulepszono i Harry Hopkins stanął na czele nowej rządowej agencji WPA (Works Progress Administration) zapewniającą pracę dla 8,5 mln ludzi.
Dyktator Ameryki
„Szerokie masy odzyskały wiarę i nadzieję” – pisał na początku 1934 r. wpływowy dziennikarz Walter Lippmann. Notabene zajmujący się badaniem, jak media mogą manipulować opinią publiczną, oraz doradzaniem prezydentowi Rooseveltowi. Faktycznie ogromna nadaktywność rządowej administracji sprawiła, że obywatele uwierzyli, że przezwyciężenie kryzysu jest w zasięgu ręki. Potwierdzały to dane ekonomiczne. W ciągu następnego roku bezrobocie spadło z 25 do 14 proc., a produkcja przemysłowa wzrosła aż o 60 proc. Jednak ręczne sterowanie gospodarką za pomocą agencji rządowych zaczęło przynosić coraz więcej skutków ubocznych. Generał Johnson tak się rozochocił w produkowaniu nowych zarządzeń i wymuszaniu ich realizacji, przy użyciu metod wzorowanych na poczynaniach Mussoliniego, że w 1934 r. Roosevelt musiał go usunąć. Nadmierne regulacje i zapewnienie robót publicznych milionom ludzi przez WPA wymuszało podniesienie podatków. Na początku prezydentury najwyższą stawkę podatku dochodowego wywindowano na 79 proc. dla zarobku powyżej 100 tys. dol. rocznie. Potem Roosevelt podbił ją do niewyobrażalnych dziś 90 proc. Tymczasem po ożywieniu w 1935 r. gospodarka ponownie weszła w zastój, zmieniający się w recesję. Popularny publicysta o libertariańskich poglądach Albert Jay Nock nazwał wówczas działania prezydenta: „ogólnokrajową, zarządzoną przez państwo mobilizacją próżnej bufonady i bezcelowego zamieszania”. Na jaw wychodziło coraz więcej dotykających „Nowy Ład” patologii.
„W Kentucky pracownicy WPA skatalogowali 350 różnych sposobów gotowania szpinaku. Agencja zatrudniała 6 tys. »aktorów«, chociaż narodowy związek aktorów utrzymywał, że liczy zaledwie 4,5 tys. członków. Setki pracowników WPA kierowano do zbierania wpłat na rzecz kampanii wyborczych kandydatów Partii Demokratycznej” – notuje Reed. Taki stan rzeczy budził coraz większy opór. W maju 1935 r. Sąd Najwyższy jednogłośnie uznał „National Industrial Recovery Act” za niezgodny z konstytucją. W tym samym czasie dyrektor Biura Budżetu Federalnego Lewis W. Douglas podał się do dymisji. Po czym na Uniwersytecie Harvarda wygłosił płomienną mowę, w której ostrzegał Amerykanów przed dyktatorskimi zapędami swego byłego szefa.
Rooseveltowi zaczynał się palić grunt pod stopami. Prezydent odczekał kilka dni, a następnie zwołał konferencję prasową. Dziennikarzy przyjął w fotelu przy biurku. Na jego blacie leżał stos telegramów od oburzonych decyzją sędziów obywateli. Roosevelt pokazał dziennikarzom głos dany przez suwerena, po czym oświadczył, że: „Decyzja Sądu Najwyższego uniemożliwia wszelkie kolektywne działania mające na celu niesienie pomocy wszystkim grupom społecznym”. To, co zdecydowali sędziwie, nazwał: „Horse and buggy decision”. Tym zwrotem w mowie potocznej określało się poglądy osób wiekowych, co na język polski można przełożyć, jako: „ględzenie starych pryków”. Jak sięgano pamięcią, żaden prezydent USA nie odnosił się tak do Sądu Najwyższego. A nie był to koniec niespodzianek. Roosevelt szybko przeszedł do widowiskowej ofensywy.
Zdelegalizowaną przez Sąd Najwyższy ustawę zastąpił „National Labor Relations Act” („Ustawa o krajowych stosunkach pracy”), dając związkom zawodowym prawo nie tylko reprezentowania wszystkich pracowników, ale też współdecydowania o funkcjonowaniu przedsiębiorstw. Czym mocno ograniczył uprawnienia pracodawców. Tak prezydent kreował się na obrońcę ludu przed establishmentem. Ukoronowaniem tej krucjaty miało być przejęcie Sądu Najwyższego przez nominatów głowy państwa. Plan operacji przedstawiał się banalnie prosto. Z polecenia Roosevelta przygotowano projekt ustawy powiększającej liczbę sędziów w Sądzie Najwyższym z 9 do 15. Ku zaskoczeniu prezydenta ten jedyny raz zdominowany przez demokratów Kongres nie zagłosował po jego myśli i po burzliwej debacie zablokował reformę. Działo się to w 1937 r., kiedy recesja się pogłębiła i bezrobocie znów wzrosło do 20 proc. Mimo to popularność prezydenta wcale nie malała. Kiedy Rooseveltowi brakowało już efektownych trików, to zawsze zostawały jeszcze zdolności aktorskie. „Gdy przemawiał przez radio, już samą barwą głosu i tonem niewymuszonej gawędy trafiał do serc milionów słuchaczy. Podczas wystąpień bezpośrednich mimiką, uśmiechem, przystępną formą przemówienia, akcentowaniem ważniejszych haseł, wplatanie rubasznych żartów i dowcipów zyskuje bliski kontakt z wpatrzonymi weń, wsłuchanymi masami” – opisuje Alfred Liebfeld w biografii „Franklin Delano Roosevelt”.

Ale nawet talent do uwodzenia wyborców mógł nie wystarczyć. Pod koniec drugiej kadencji sekretarz skarbu Henry Morgenthau notował ze smutkiem: „Zakosztowaliśmy wydawania pieniędzy. Wydajemy więcej niż kiedykolwiek przedtem i to nie działa”. Stany Zjednoczone nie potrafiły wyjść z recesji. Jego pryncypał chciał więc podnieść podatek dla najlepiej zarabiających do 99,5 proc., by zyskać środki na nowe miejsca pracy w WPA, budząc tym przerażenie ekonomistów. „Po ośmiu latach funkcjonowania tej administracji stwierdzam, że mamy dokładnie takie samo bezrobocie, jakie było, kiedyśmy zaczynali i w dodatku ogromny dług” – sarkał Morgenthau. Prezydentura Franklina D. Roosevelta zmierzała więc w stronę zakończenia kariery politycznej wstydliwym blamażem, gdy wydarzył się cud i w Europie wybuchła wojna. Co otwierało dla amerykańskiego przemysłu oraz banków fantastyczne perspektywy. Chwytając okazję daną przez los, prezydent złamał niepisaną zasadę, obowiązującą od czasów George’a Washingtona. Zamiast zakończyć urzędowanie po dwóch kadencjach, zmusił Partię Demokratyczną, podczas konwencji w Chicago, by znów wysunęła jego kandydaturę. Wówczas to solennie obiecał, że: „Amerykańscy chłopcy nie zostaną wysłani na żadną obcą wojnę”. Jak zawsze zapominając wspomnieć o wyjątkach, które przewidywał od tej reguły.