Donald Trump na wspólnym posiedzeniu obu izb Kongresu we wtorek opowiedział senatorom i członkom Izby Reprezentantów, co zamierza robić przez najbliższe trzy miesiące. Od objęcia urzędu 20 stycznia prezydent podpisał w sumie 28 rozporządzeń wykonawczych, memorandów oraz proklamacji, ale wskutek tego nie osiągnął dotąd absolutnie nic.
Można to było przewidzieć, zanim zasiadł do sygnowania dekretów, bo takie rzeczy, jak budowa muru na granicy z Meksykiem, reforma prawa podatkowego czy celnego, wymagają decyzji władzy ustawodawczej. Teraz po raz pierwszy Trump miał opowiedzieć, jak sobie wyobraża współpracę z Kongresem przy realizacji najbardziej osobliwych punktów swojego programu. Choć w zasadzie nic konkretnego nie powiedział.
Jego przemówienie było uświęceniem trumpowskiego stylu. Pojawiła się w nim tradycyjna hipokryzja, bo zdaniem prezydenta, odkąd został on zaprzysiężony, Stany Zjednoczone zmieniły się już na lepsze i minął czas – jak to nazwał – „trywialnych wojenek”. Pomysł na tworzenie specjalnego biura do spraw ochrony ludzi pokrzywdzonych przez imigrantów dopełnia wizję Ameryki tylko dla Amerykanów. A retoryka „my kontra oni” zapowiada, że krucjata nowojorskiego miliardera potrwa dalej. On sam zdaje się nie rozumieć, że nie jest już gwiazdą reality show, popkulturowym symbolem prosperity lat 80. ani nawet liderem ludowej rewolty przeciwko establishmentowi, ale głową państwa.
Z wystąpień poprzednich prezydentów wynika, że w USA istnieje okołokonstytucyjny konwenans mówiący o tym, jak powinna wyglądać pierwsza mowa skierowana do Kongresu. Prezydent musi wspomnieć o chlubnej historii USA. Ma obowiązek wyrazić szacunek dla konstytucyjnej zasady trójpodziału władz i przyrzec współpracę z równorzędną mu władzą, jaką jest Kongres. Powinien skupić się na sprawach wewnętrznych, szczególnie na zagadnieniach ekonomicznych i swoich planach wobec gospodarki. Nie może używać słów konfrontacyjnych wobec opozycji, nawet jeśli w kampanii mocno krytykował politykę przeciwnika. I wreszcie dobrze by było, gdyby odwołał się do wrażliwości społecznej i haseł kojarzonych z lewicą, niezależnie od tego, czy sam identyfikuje się jako konserwatysta.
Te konwencjonalne cechy charakteryzowały nawet przemówienia wygłaszane w dramatycznych okolicznościach, np. Lyndona Johnsona pięć dni po zabójstwie Johna Kennedy’ego czy Geralda Forda pięć dni po rezygnacji Richarda Nixona wskutek afery Watergate. Ronald Reagan, przemawiając do Kongresu w 1981 r., nakreślił ponurą wizję kraju nękanego przez inflację i historycznie wysokie bezrobocie, mówił o remediach w postaci obniżki podatków dla najbogatszych, ale jednocześnie przypominał o konieczności powrotu programu społecznego z czasów JFK i Johnsona, znanego jako „The Great Society”. 12 lat później Bill Clinton też wspominał o większych obciążeniach fiskalnych dla milionerów, by w ten sposób zredukować biedę. Wiele miejsca poświęcił reformie służby zdrowia, która – o czym mało kto pamięta – była ważnym tematem dla jego poprzednika George , a Busha seniora. Ten republikański prezydent planował jej realizację w trakcie swojej drugiej kadencji, jednak przegrał wybory z Clintonem. Donald Trump nie wypełnił do końca żadnego ze wspomnianych wcześniej obowiązkowych punktów orędzia.
Można już postawić konkretną tezę: Trump nie jest zainteresowany rządzeniem. Dzień przed wygłoszeniem orędzia podzielił się z dziennikarzami refleksją, że nie zdawał sobie sprawy, iż reforma systemu ubezpieczeń zdrowotnych to aż tak skomplikowana sprawa. Wydaje się też celowo nie obsadzać kilku ważnych stanowisk w administracji, niczym burmistrz małego miasteczka, który dowodząc, jak bardzo jest wszechwładny w sprawach personalnych i że od niego zależą ludzkie losy, mobbuje wspólnotę mieszkańców. A prawda jest taka, że jest zbyt leniwy, by przeprowadzić porządną rekrutację i znaleźć kompetentnych ludzi do zarządzania mocarstwem. „New York Times” napisał niedawno, powołując się na źródła w Białym Domu, że kiedy ludzie z jego zaplecza na niego naciskają, by w każdej ważkiej sprawie przygotowywał dokładny plan i zabezpieczał tyły, na wypadek gdyby republikańskie zaplecze w Kongresie miało się zbuntować, Trump odpowiada: „Ja tu jestem prezydentem i ja wydaję polecenia”.
Wszyscy się spodziewali, że gospodarz Białego Domu naszkicuje przed Kongresem, jak ma wyglądać wymiana systemu ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare na nowocześniejszy i bardziej przyjazny model. Tymczasem Trump ograniczył się do ogólnej konkluzji, że pomoże obywatelom w kupowaniu polis od prywatnych agencji. W sprawie polityki fiskalnej zachował się tak samo. Powiedział tylko, że jego ludzie pracują nad historycznym planem obniżenia podatków. Odniósł się też do liberalizacji handlu międzynarodowego. Stwierdził, że w przyszłości takie umowy powinny być sprawiedliwe.
I tyle. Z prezydenckiego orędzia nie dowiedzieliśmy się absolutnie niczego, czego nie wiedzielibyśmy wcześniej. Nie wiemy nic na temat tego, jakimi środkami będzie realizować swoją górnolotną politykę. Prezydent nie zaproponował żadnej drogi legislacyjnej mieszczącej się w granicach rozsądku. Walkowerem oddaje pole przewodniczącemu Izby Reprezentantów Paulowi Ryanowi i szefowi senackiego klubu republikanów Mitchowi McConnellowi. To oni przejmą teraz inicjatywę ustawodawczą, uznawszy, że głowa państwa nie ma żadnego pomysłu na reformy. I że w ogóle ma niewiele do powiedzenia. ⒸⓅ
Prezydent nie rozumie, że nie jest już gwiazdą reality show ani liderem rewolty przeciw establishmentowi