Niektóre mity są równie głupie, co niebezpieczne. Ten, że bycie osobą bogatą to aberracja, zaś osobą bardzo bogatą to grzech, to już ekstraklasa groźnego absurdu

Niemal rok temu zastanawiałem się na łamach Magazynu DGP („Dzierżawcy mózgów”, tekst ukazał się 10 września 2020 r.), skąd się biorą centimiliarderzy, których majątek wycenia się na co najmniej 100 mld dol. – i czy naprawdę mają władzę nad światem. Tamten tekst zainspirowali politycy – m.in. amerykański demokrata Bernie Sanders, którzy przypisując taką władzę centimiliarderom, chcą ją im jednocześnie odebrać. I publicyści – jak Tom Scocca, którzy chcą się bogaczy pozbyć, bo „nikt nie zasługuje na bycie miliarderem”. Ostro, prawda?
Dziennikarska licentia poetica, myślałem, prowokująca do myślenia kontrowersyjna teza. Aż do teraz. Gdy w lipcu Jeff Bezos, założyciel Amazona, w ślad za twórcą Virgin Richardem Bransonem, a wyprzedzając właściciela SpaceX Elona Muska, wybrał się w krótki lot w kosmos, na serwisie Change.org zawisła petycja: „Nie pozwólcie Jeffowi Bezosowi wrócić na Ziemię!”. Jej uzasadnienie było krótkie: „Miliarderzy nie powinni istnieć ani na Ziemi, ani w Kosmosie, ale skoro już wybierają Kosmos, to niech tam zostaną”. Pod petycją podpisało się 197 tys. osób.
Miałem przez chwilę ochotę stworzyć własną petycję: „Jeff, wracaj! Jesteś potrzebny!”.
Golem kapitalizmu
Z pewnością nie podpisałby się pod nią Jan Śpiewak. Ten lewicowy aktywista jeden z internetowych wpisów poświęcił właśnie latającemu w niebiesiech Bezosowi. Ów centimiliarder w jego oczach jawi się jako „golem kapitalizmu”, „uformowana na kształt człowieka kupa błota”, w dodatku „bez uczuć”, w której spotykają się „wszystkie patologie współczesnego świata”. Mocne słowa jak na kogoś, kto stworzył milion razy mniej miejsc pracy niż cel tych inwektyw. Jak się jednak okazuje, zdaniem Śpiewaka, Bezos stworzył te miejsca pracy i swoje biznesowe imperium, „pożerając energię wokół niego” i „na całego wykorzystując pracowników”, którzy zestresowani i skrajnie zefektywizowani „defekują do torebek”. Ton gniewnego aktywisty podjął Rafał Pikuła na łamach serwisu technologicznego HomoDigital.pl. Ten publicysta stwierdza, że ludzkość korzyści z lotu Bezosa nie osiąga żadnych („powtórzył osiągnięcie radzieckich astronautów sprzed 60 lat”), sugerując, że odbył się on „za hajs” pracowników Amazona, czyli właściwie za kradzione.
Żyjemy, proszę państwa, w kulcie miliarderów podgrzewanym przez mass media. Pikuła spekuluje, że gdyby owe promowały co innego niż bezowocne loty w kosmos, np. „spektakl ratuj Ziemię”, altruizm i filantropię, to „może Bezos wydałby nadmiar pieniędzy na badania naukowe, na edukację dzieci, na ochronę wymierających gatunków”. Słowem, właściwie to my jesteśmy winni: media odpowiadają na nasze niskie potrzeby, kreując jednocześnie potrzeby miliarderów.
Brzmi ta diagnoza – nawet pomijając oczywisty fakt, że media od dawna żyją niemal wyłącznie spektaklem „ratuj Ziemię”, a sam Bezos przeznaczył 10 mld dol. na walkę ze zmianami klimatu – po prostu naiwnie i kuriozalnie. Dla takich jak Śpiewak, Pikuła czy owe 197 tys. sygnatariuszy petycji Bezos jest figurą symbolizującą każdego bogacza. Podstawmy za niego Billa Gatesa (Microsoft), Marka Zuckerberga (Facebook), Amancio Ortegę (Zara) czy nawet Rafała Brzoskę, twórcę InPostu. Każdy posiadacz ponadprzeciętnej fortuny jawi się im jako wyzyskiwacz, próżniak i narcyz, który odcina kupony od tego, że gdzieś kiedyś pojawił się we właściwym miejscu i czasie. Że mu się poszczęściło. A indywidualna zasługa? Talenty? Ciężka praca? Takie pojęcia dla nich nie istnieją.
Jesteś bogaty, bo bogaci rodzice, bo dobre geny, bo sprzyjające okoliczności. Wszyscy jesteśmy w tej optyce jak papierowe łódeczki wrzucone do rwącego strumienia. Płyniemy tam, gdzie nas nurt poniesie, a jak nas nie daj Boże poniesie do bogactwa, to zdaniem lewicy powinno interweniować państwo, wprowadzając odpowiednio wysokie podatki. Sanders zaproponował w 2019 r. podatek majątkowy dla bogatych na poziomie 8 proc. rocznie, który – jak chwalił się socjalistyczny polityk – zmniejszy majątek miliarderów o połowę w ciągu 15 lat.
Śpiewak ma jeszcze śmielszy pomysł. Pisze bez zająknięcia: „na świecie nie powinno być żadnego miliardera. (...) po 999 milionach dostajesz medal «wygrałeś kapitalizm» i nazywamy bibliotekę twoim imieniem. Potem i tak wydają kasę na głupoty. Bezos ze swoją rakietą przypomina nam, co państwo potrafiło zrobić raptem kilkanaście lat po wojnie. Dzisiaj potrzebujemy podobnego wysiłku jak w czasie wojny i powojennej odbudowy do walki z globalnym ociepleniem. I do tego potrzebujemy pieniędzy większych i mniejszych Bezosów tego świata”.
Rynek nie jest doskonały, ale...
Jednak uzasadnienie tezy, że superbogacze są nam potrzebni, nie jest wcale tak łatwe. Przynajmniej jeśli ma się nie odwoływać do wolnorynkowych komunałów głoszących, że bogactwo to sprawiedliwa nagroda za talent, pracę i szczególny wkład jednostki w rozwój i bogacenie się społeczeństwa.
Owszem, czasami tak jest, czasami jednak nie. Trudno mi np. dostrzec, jak do ogólnego dobrobytu przyczyniają się inwestorzy w kryptowaluty. Ci, którzy zainteresowali się nimi najwcześniej, np. w 2012 r., dzisiaj są bardzo bogaci, ale – choć może to mylne wrażenie – zajmują się teraz głównie naganianiem innych do pójścia w ich ślady, by nowicjusze pompowali kursy wszelkich „coinów”, czyniąc ich jeszcze bogatszymi. Będą mogli wówczas zakupić więcej złotych maserati. Niech kupują, ale nobliwego w tym nie ma nic.
Dlatego w kontekście tego, co premiuje rynek, warto zrezygnować z pojęcia sprawiedliwości czy zasługi, gdyż wikła nas to w akademickie, bezowocne rozważania, skażone subiektywizmem i często też ideologią dyskutujących. W zamian należałoby przyznać, że efekty działania rynku wcale nie są doskonałe i w pewnych kontekstach bywają bardzo szkodliwe. Najlepszym przykładem są firmy zatruwające środowisko, gdy koszt ewentualnej kary jest mniejszy niż zysk z takich praktyk. Może więc również istnienie superbogaczy należy do takich negatywnych efektów zewnętrznych kapitalizmu, a zatem należy przeciwdziałać im regulacyjnie i fiskalnie? Szukając odpowiedzi, sięgnijmy w przeszłość – do czasów przedkapitalistycznych.
Jak wówczas osiągało się fortuny? Najbogatszymi postaciami starożytności byli m.in. Aleksander Wielki, Krezus czy Krassus. Majątkowy prym w średniowieczu wiedli zaś m.in. Jan z Gandawy, Bazyli II Bułgarobójca czy Mansa Musa. Jest jasne, co ich łączyło: władza i związane z nią przywileje. Bili monetę, grabili sąsiednie królestwa, pobierali cła, wykorzystywali niewolniczą pracę i korzystali z faktu, że urodzili się we właściwej rodzinie, która już posiadała olbrzymie dobra. Ale i mniejsze majątki budowane były nie w oparciu na ciężkiej pracy i talentach, ale na dziedziczonych bądź narzuconych innym siłą stosunkach władzy. Rzeczywistość biednych była podobnie zdeterminowana. Rodziłeś się chłopem, umierałeś chłopem. Zero procent szans na awans społeczny.
A kapitalizm to zmienił. To, co kiedyś było naprawdę dziełem przypadku, nagle mogło być efektem intencji i świadomych działań nieuprzywilejowanej jednostki. Spójrzmy na listę najbogatszych złotej ery kapitalizmu – wieku XIX. Roi się tu od nazwisk producentów ropy, budowniczych kolei, finansistów. Część z nich pochodziła z nizin społecznych, a mimo to dorobiła się fortun. Kapitalizm stworzył pojęcie awansu społecznego w rozumieniu masowym, a nie tylko w rozumieniu przywileju nadawanego przez króla od wielkiego dzwonu.
Nie bez powodu powiedzenie „od zera do milionera” kojarzymy z wczesną fazą kapitalizmu. W XIX w. bycie milionerem (słowa miliarder się raczej nie używało) było „marzeniem napędowym” systemu. Ale to nie znaczy, że tak jest i że tak powinno być dzisiaj. Ambicje społeczne ewoluowały i teraz potrzeba zdobycia naprawdę wielkiej fortuny motywuje niewielu. Żyjemy w świecie work-life balance. Czy to gorszy świat? Niekoniecznie. Mieszkaniec XIX-wiecznej Ameryki oddałby wszystko za przeżycie jednego dnia w Polsce Anno Domini 2021. Choćby i w czasie lockdownu. Może więc miliarderzy są już faktycznie niepotrzebni.
Darmozjad Henry Ford
Możliwe też, że rozważamy fałszywy dylemat. A raczej: dylemat oparty na fałszywych przesłankach. W dyskursie publicznym funkcjonuje rozumienie miliardera jako kogoś, kto dosłownie posiada miliardy (dolarów, euro, złotych) i może robić z nimi to, czego zapragnie. Zakłada się jednocześnie, że każdy kolejny miliard ma dla niego coraz mniejszą użyteczność, stąd pozbawienie go zbędnej nadwyżki pieniężnej – podatkami czy konfiskatą – w praktyce mu nie zaszkodzi. Być może nawet tego nie zauważy. Czy więc miliarderzy naprawdę posiadają swoje miliardy w takim najprostszym rozumieniu słowa „posiadać”?
Z danych firmy Wealth-X, badającej populację i zwyczaje superbogaczy, wynika, że w gotówce posiadają ok. 26,4 proc. całego majątku (dane za 2018 r.). Cała reszta to głównie udziały w firmach (ok. 35 proc.) oraz akcje i obligacje (36,4 proc.). Natomiast nieruchomości oraz aktywa luksusowe (drogie auta, biżuteria, dzieła sztuki) stanowią ledwie ok. 2,3 proc. ich fortuny. Owszem, to wszystko jest formalnie ich własnością, ale o różnym stopniu płynności. Gotówkę mogą wydać tu i teraz, od ręki, na szampana, którego zamiast wypić rozleją, ale czy mogą pozbyć się z dnia na dzień akcji i obligacji? Nie. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Elon Musk postanowił z dnia na dzień pozbyć się swoich 20 proc. akcji Tesli. Jedna kosztuje dzisiaj 699 dol. Gdyby wystawiono je na sprzedaż, ich cena spadłaby radykalnie. Inwestorzy uznaliby, że jest to sygnałem poważnych kłopotów firmy, a nie tylko wynikiem widzimisię szalonego krezusa. Wymowne jest w tym kontekście wydarzenie z maja zeszłego roku, gdy Elon Musk napisał na Twitterze, że ceny akcji Tesli są zbyt wysokie, a taki dokładnie przekaz trafiłby do inwestorów, gdyby Musk chciał naprawdę swoje akcje sprzedać. Po tweecie ich ceny spadły natychmiast o 12 proc.
Nominalna wycena majątku jest tylko pewnym przybliżeniem jego wartości, zazwyczaj zawyżonym. Żaden superbogacz nie jest aż takim superbogaczem, jak się wydaje. Chociaż to wciąż żaden argument za tym, że nam – jako społeczeństwu – bogaczy potrzeba, to jednak obserwacja ta pozwala nam sobie uświadomić, że bogactwo, przynajmniej w przypadku ludzi, którzy coś realnie produkują (dobra czy usługi), może być niezwykle kapryśne. Jego wartość jest w ok. 70 proc. zależna od tego, co sądzą o nich inni i jak ich wyceniają. Przekonał się o tym na własnej skórze Rafał Brzoska. Biznesmen debiutował na liście najbogatszych Polaków dwukrotnie. Po raz pierwszy w 2013 r., po raz drugi w 2021 r. Zaś w 2017 r. jego firma stanęła przed groźbą bankructwa. A teraz wyobraźcie sobie, że po pierwszym debiucie i zgodnie z duchem teorii o sprawiedliwości społecznej Brzoska napotkałby podatkowy topór, który istotnie ograniczyłby jego dochody. Czy InPost podniósłby się z kryzysu? Możliwe, że nie. To właśnie prywatny majątek posłużył mu do spłaty zobowiązań wobec pracowników spółki Bezpieczny List, którzy najwięcej stracili na okołoinpostowych zawirowaniach. Kredyt, który Brzoska zaciągnął na ten cel, pochłaniał 60 proc. jego zarobków. Dzięki temu odzyskał nie tylko biznesową, lecz także społeczną wiarygodność, po czym rozwinął technologię, która ratowała w pandemii biznesowo-konsumenckie cztery litery wszystkim Polakom.
Przedsiębiorcy nie potrzebują miliardów, żeby niczym smok Smaug z „Hobbita” ucinać sobie na nich drzemki. Są one dla nich narzędziami do realizacji kolejnych przedsięwzięć. Jeśli przykład Brzoski was nie przekonuje, bo uważacie, że estetyczne straty generowane przez paczkomaty dla krajobrazu są większe niż zyski z ich funkcjonowania, mam dla was innego bohatera. To Henry Ford (zapomnijmy na chwilę o tym, że umasowił produkt, który przyczynił się do zmian klimatu – za jego czasów ten problem nie istniał). Z początku miał nawet gorzej niż Brzoska – zaliczył kilka bankructw. Jego zasługą było rozwinięcie metod produkcji masowej, które osobom niezamożnym umożliwiły zakup towarów, na które wcześniej nie mogli sobie pozwolić i które były dostępne dla klas wyższych. Najpierw były to auta (Henry chciał, by każdy robotnik jego fabryki mógł być użytkownikiem jej produktów), a potem cała reszta towarów, gdyż metody Forda szybko „rozlały” się na inne branże. Majątek, który zgromadził Henry Ford, wycenia się na ok. 200 mld dol. Czy jesteśmy pewni, że w momencie gdy jego fortuna osiągnęła wartość pierwszego miliarda, uniemożliwiono mu dalszą akumulację kapitału, rozwinąłby firmę? Ja mam wątpliwość.
Zauważmy, że trudno byłoby oszacować nawet moment, w którym Ford zarobił pierwszy miliard. Aż do 1956 r. jego firma nie była notowana na giełdzie i trudno było o rozeznanie się w jej wartości, a w trakcie debiutu giełdowego wyceniono ją już na ok. 28 mld dzisiejszych dolarów. Sam zaś fakt nieustannego rozwoju firmy oznaczał, że mnożące się zera na koncie Forda były odpowiednio inwestowane. Nie przejadał majątku, używał go do rozwoju biznesu. Ludzie lewicy nie rozumieją istoty pieniądza. Widzą w nim tylko coś, co można wydać na zbytki (ewentualnie na socjal), a nie coś, co jest – a przynajmniej w odpowiednich rękach może być – narzędziem osiągania produktywnych celów.
Grabić zagrabione
Samo to, że ktoś ma miliardy na koncie, nie jest interesujące. Istotne jest to, co z nimi robi i że prawdopodobnie zrobi z nimi coś lepszego, niż gdyby przejęli je politycy pod wodzą Jana Śpiewaka czy Berniego Sandersa. To, że ktoś ma miliardy, nie jest też zdrożne, o ile zarobił je dzięki pracy, pomysłom i talentom, nikogo nie okradając. Lewica ma miliarderów z definicji za złodziei, którzy wypłacają pracownikom głodowe pensje, pasąc się na ich cierpieniu, ale ta narracja upada w zderzeniu z faktami. Na przykład takimi, że średnia pensja godzinna w firmach superbogaczy oscyluje wokół ok. 20‒30 dol., znacznie powyżej pensji minimalnej. To oczywiście w warunkach amerykańskich, ale i firmy polskich bogaczy rzadko kiedy wypłacają płace równe minimalnej. Na przykład kurier zarabia obecnie w Polsce od 4 do 8 tys. zł brutto, a pensja minimalna to 2800 zł brutto.
Oczywiście zdarzają się majątki zdobyte nieuczciwie i niezasłużenie. Nie mam na myśli tu fortun odziedziczonych, ale te, które zostały stworzone dzięki politycznym koneksjom i prawnym przywilejom. Niech to będą mieszkania szefa polskiej państwowej spółki paliwowej czy całe imperium telekomunikacyjne najbogatszego Meksykanina. Co ciekawe, bogaci są w stanie wykorzystywać nawet systemy świadczeń socjalnych, zarabiając na tym miliony. Na przykład w USA bogacze otrzymują kartki żywnościowe warte w sumie miliardy dolarów. Szacuje się, że odcięcie bogatych od tego systemu oszczędziłoby amerykańskiemu budżetowi ok. 12 mld dol. w ciągu dekady.
Gniew lewicy należałoby skierować nie tyle jednak w ich stronę, ile w stronę idei, że państwo powinno szeroko i agresywnie interweniować w gospodarkę. To właśnie w tej idei tkwi źródło wspomnianych patologii. Tyle że na takiej idei lewica opiera swój program.
Nie zanosi się zatem, że poprawi się PR miliarderów. Ten artykuł zatonie w tysiącach innych, które będą przypisywać im cechy diabłów wcielonych. Taka narracja jest po prostu intelektualnie i emocjonalnie łatwiejsza do przetrawienia. Jako że miliarderzy cenią sobie efektywność, a nie efektowność, nie mogę liczyć nawet na suty przelew wdzięczności z konta Kocha czy innego Arnaulta. Niestety żyjemy w dobie kryzysu pandemicznego, który intensyfikuje napięcia społeczne i skłania nas do szukania winnych naszym problemom. Pierwsza (często słuszna) intuicja kieruje nas w stronę polityków, ale ci wskazują na bogatych. W efekcie mamy do czynienia np. z rosnącą presją na podnoszenie podatków dla nieuczciwych, wyzyskujących globalnych korporacji – stąd bierze się chociażby idea ustanowienia minimalnego CIT-u na poziomie 21 proc. Pół biedy, gdy chodzi tylko o wyższe podatki. Niemiecki historyk dr Rainer Zitelmann w artykule „Why We Should Be Concerned about Prejudice Toward the Rich” podkreśla, że uprzedzenia wobec bogatych mogą w sprzyjających warunkach przyjąć agresywną formę. „Istnieje niepisana historia masowych mordów, których ofiarami były bogate i «uprzywilejowane» grupy społeczne” – pisze Zitelmann, wskazując na element resentymentu obecny w ideologii nazistowskiej, prowadzący do Holokaustu, ale także na pogromy kułaków w sowieckiej Rosji, czystki etniczne w Nigerii, ludobójstwo Chińczyków w Indonezji, szaleńcze rzezie urządzane bogatym przez maoistów, wywłaszczenia i wypędzenia obszarników w Tanzanii czy morderstwa popełnianie w Bangladeszu na Biharczykach.
Oczywiście twierdzenie, że dzisiaj jesteśmy w momencie, gdy bogatym grożą akty przemocy byłoby odległe od rzeczywistości. Jednak bezmyślna, ordynarna i populistyczna krytyka miliarderów to pierwszy krok na drodze ku temu. Zauważmy też, że ci naprawdę bogaci – na przykładach których lewicowe stronnictwa budują antykapitalistyczną narrację – historycznie rzecz biorąc, byli zdolni do ucieczki przed terrorem. Kupowali sobie święty spokój. Rozwścieczonemu tłumowi na pożarcie rzucano natomiast po prostu ludzi często tylko odrobinę od niego bogatszych. A więc ciebie, należący prawdopodobnie do klasy średniej, czytelniku DGP. ©℗