- 200 lat zapóźnienia, jakie Polska miała od rewolucji przemysłowej, nie nadrobimy w 25 lat ani tym bardziej sobie tego nie zadekretujemy. Podnosimy płace, a jednocześnie nie mamy prawdziwych biznesowych championów - mówi w wywiadzie dla DGP Krzysztof Borusowski prezes spółki windykacyjnej BEST.
Na ile trwałe są skutki tego kryzysu i co one zmieniają w biznesie?
Wiek XXI dopiero teraz się zaczyna. Wydawało nam się, że wyraźną cezurą czasową będzie atak na World Trade Center, ale moim zdaniem to było jeszcze podzwonne spraw z XX w. Dziś geopolityka zmienia się w sposób dramatyczny. W ciągu ostatnich 25 lat na naszych oczach system jednego hegemona – Stanów Zjednoczonych – upadł. Pojawił się drugi gracz, który w długim okresie jest w stanie skutecznie zagrozić pozycji USA – to Chiny. Rozgrywka między tymi potęgami będzie dominującym motywem XXI w., a już z pewnością najbliższych lat. Trendy, które dotychczas obserwowaliśmy, będą musiały ulec przyhamowaniu i modyfikacji. Pęd do outsourcingu wszystkiego i poszukiwania za wszelką cenę najtańszego dostawcy, głównie w Azji, powoli się kończy.
Ale takie podejście było podyktowane racjonalnością ekonomiczną, logiką biznesową.
Logika biznesowa to delikatne sformułowanie, lepiej mówić: logika rynku. A ta zawiera w sobie czasem element pędu stadnego. Tak, był trend poszukiwania zysku za wszelką cenę, ale w efekcie uderzył on w tych, którzy do niego dążyli. Na początku lat 90. studiowałem na Uniwersytecie Harvardza i omawialiśmy tam zjawisko outsourcingu, przenoszenia produkcji. I poza entuzjastycznym: „tak, będzie taniej, u nich powstaną miejsca pracy, a my nadal będziemy zarządzali technologią”, pojawiały się głosy, że tę technologię można stracić. A mój pogląd był taki, że przenosząc produkcję, przenosimy również laboratoria. Bo produkcja jest największym laboratorium technologicznym. Chiny pokazały, jak na tej bazie dokonać olbrzymiego skoku technologicznego. Teraz to oni się rozwijają, oni mają know how, a Amerykanie, mówiąc kolokwialnie, obudzili się z ręką w nocniku.
My nie mamy nawet nocnika.
Zachód przygotowuje się na powrót produkcji, bardzo dużo się o tym mówi w Stanach. A teraz wszyscy zobaczyliśmy, jakie konsekwencje niesie za sobą opieranie się wyłącznie na jednym źródle dostaw. Jeżeli outsourcing lokujemy w jednym miejscu, w sytuacji pandemii zaczyna to zagrażać porządkowi ekonomicznemu i naszej egzystencji, bo np. brakuje maseczek i medykamentów – ok. 80 proc. bazowych chemikaliów dla farmacji jest produkowanych w Chinach.
Ale czy to są procesy odwracalne?
Nie ma łatwego sposobu. Oczywiście, że najprościej wprowadzić cła i zacząć prowadzić politykę protekcjonistyczną. Ale nie o to chodzi. Ważne, abyśmy ufali wolnemu rynkowi, ale również ten rynek rozumieli. I aby był on dobrze przemyślany, dobrze regulowany – bo chyba nie ma już takich skrajnych liberałów, którzy mówią „zero regulacji”. Regulator powinien być arbitrem, a nie bezpośrednim uczestnikiem rynku. Chodzi o to, by miał właściwą perspektywę i umiał wprząść mechanizmy rynkowe do procesu regulacji, żeby powoli trend outsourcingowy odwracać, np. poprzez kontrolę jakości, warunków pracy, audyt procesów etc.
Czy regulacje – np. dotyczące jakości czy audytu procesów – mogłyby sprawić, że sprowadzenie produkcji do kraju albo utrzymywanie dużych magazynów zabezpieczających proces produkcji stałyby się opłacalne?
To wyrafinowane sposoby nadzoru rynku. Nie chodzi o to, by zerwać więzi ekonomiczne, bo to może doprowadzić do wojen. Jednakże uwzględnianie kwestii bezpieczeństwa danych, technologii czy dostaw również jest bardzo ważne. Warunkiem tego jest jednak zmiana świadomości konsumentów. Musi pojawić się trend czy moda na lokalną produkcję, docenianie tego, co mamy u siebie. Robienie czegoś na siłę, wbrew rynkowi, wbrew konsumentom z natury rzeczy jest dużo mniej efektywne i może prowadzić do różnego rodzaju nadużyć. Rodzi protekcjonizm, ograniczenie konkurencji. A globalizacja sama w sobie nie jest zła.
Byliśmy beneficjentem globalizacji, choć rzadko o tym mówiliśmy.
Właśnie, za rzadko. John Mearsheimer, specjalista od stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu w Chicago, mówił nieraz z wyższością o Europejczykach: wy się i tak nie dogadacie, tu jest za dużo grup interesów. I coś w tym jest. Przez to, że nie potrafimy działać wspólnie, wiele tracimy. W Polsce nie doceniamy tego, że Europa wciąż jest największym, najbogatszym rynkiem na świecie. Szczególnie do momentu wyjścia Wielkiej Brytanii było to niekwestionowane. Amerykanie zawsze będą daleko. A my nawet nie jesteśmy w strefie euro i teraz na własną prośbę, wyłączając się z integracji europejskiej, orbitujemy… Pytanie tylko gdzie.
No właśnie – gdzie?
Często mówiło się, że Polsce grozi pułapka średniego wzrostu i dziś dokładnie w tę stronę zmierzamy. To prawda, że staliśmy się w ostatnich 25 latach częścią globalnego łańcucha produkcji. Problem polega na tym, że w stosunku do wielkości naszego kraju mamy relatywnie mało polskich marek, technologii i innowacyjnej myśli. I pytanie, czy to, co mamy, jest w stanie podźwignąć naszą gospodarkę w następnych latach. Moim zdaniem – niestety jeszcze nie. To jest kwestia pewnej pokory w zrozumieniu, że tych 200 lat zapóźnienia, jakie Polska miała od rewolucji przemysłowej, nie nadrobimy w 25 lat, ani tym bardziej sobie tego nie zadekretujemy. Podnosimy płace, a jednocześnie nie mamy prawdziwych biznesowych championów. Nie daj Boże, by produkcja przeniosła się teraz dalej na Wschód – na Ukrainę, Białoruś – bo tam będzie taniej. Zostalibyśmy nagle z niczym.
Jeszcze nie zbudowaliśmy silnych brandów, a już stracilibyśmy produkcję?
Jak wspomniałem, produkcja to laboratorium dla nowych technologii. Zobaczmy, ile zyskaliśmy dzięki temu, że przemysł ulokował się u nas: nowe metody pracy, organizacji – od szczebla robotniczego po najwyższy szczebel menedżerski. Na każdym etapie nowa dyscyplina, nowa jakość. Nie możemy z tego za szybko zrezygnować w przekonaniu, że jesteśmy pępkiem świata. To nam powinno zależeć na integracji, bo Europa zawsze była ogromnym źródłem inspiracji dla całego świata, również technologicznej. Europejczycy są świetni może nie tyle w kreowaniu nowych technologii, ile w ich implementacji, projektowaniu, jakości. W tym kontekście Polska ma sens jedynie w Unii, tylko wtedy obronimy nasz obecny standard życia.
Czy mamy w Europie wystarczające zasoby kadr technicznych, aby wrócić z produkcją na kontynent? Czy pan wierzy w przemysł 4.0, gospodarkę 5.0 – zautomatyzowane procesy produkcji i transportu, sprzedaż połączona z produkcją bezpośrednio. Czy to nie fantastyka?
Myślę, że to powoli staje się faktem, widzę to w swojej firmie. Jesteśmy częścią przemysłu finansowego i zmiany są gigantyczne. Technologia wspiera przetwarzanie danych do tego stopnia, że z tym samym zespołem jesteśmy w stanie robić dużo więcej niż kiedyś. Pewne procesy dzieją się automatycznie, systemy zaczynają się uczyć, korygować błędy człowieka. Dziś smartfon ma większą pojemność i możliwość obliczeniową niż największe komputery kilkadziesiąt lat temu. Skok technologiczny jest nieprawdopodobny. Ale to wszystko wymaga mądrego regulatora. Trzeba zapomnieć o bajkach, że państwo jest w stanie zadecydować o wszystkim i grać na wszystkich pozycjach.
Czyli powrót do deregulacji?
Potrzebne są mądre działania deregulacyjne. W Polsce jest już tyle ograniczeń, że myśl innowacyjna nie będzie się u nas dobrze czuła. Byłem członkiem zespołu, który brał udział w prywatyzacji polskiej gospodarki. Widziałem, jak ogromna była energia, która się wtedy uwolniła. Teraz, jeśli dalej będziemy się ograniczać, regulować, to po pandemii będziemy w dużym kłopocie, obarczeni ogromną szarą strefą. Zwłaszcza że zaufanie społeczne jest u nas na tak niskim poziomie. I jeszcze jedno: systematycznie zaburzyliśmy wszystkie kluczowe elementy infrastruktury państwa, które dla przedsiębiorców są warunkiem nieskrępowanego rozwoju: sądownictwo, nadzór nad rynkiem, prokuratura. A to są podstawowe obowiązki państwa, nawet w koncepcji stróża nocnego. Pandemia powoduje, że gospodarka niemal stanęła, tworzą się zatory płatnicze, jedni będą upadać dlatego, że nie sprzedają, a drudzy dlatego, że inni im nie płacą. Tworzą się konflikty. Nie mamy sprawnego systemu przeprowadzania upadłości i sanacji przedsiębiorstw. Sądy są przeciążone, każda sprawa gospodarcza to kilka lat. Samoistnie tworzy się system rozstrzygania tych konfliktów pozasądowo. To jest najgorsze, co może być dla gospodarki, bo oznacza utratę transparentności i pewności działania. Nie może być tak, że o tym, co jest w danej chwili dozwolone lub nie, decyduje wola urzędnika albo ustawodawstwo niezważające na to, co było wcześniej. Cykle gospodarcze są dłuższe niż cykle ustawodawcze, a ustawę, jak się przekonaliśmy, można w Polsce zmienić w ciągu paru godzin.
Czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że kluczowe jest zapewnienie płynności w gospodarce? I czy zaproponowane przez rząd mechanizmy ją zapewnią?
Zgadzam się co do znaczenia płynności. Wiemy od wielkiej depresji, że bez niej gospodarka się kurczy. Gospodarka to umowa społeczna: ja płacę tobie za coś, co ty mi dostarczasz. Czy na obecny problem płynności zaproponowano najlepszą odpowiedź? Będzie można to oceniać post factum. Płynności potrzebuje gospodarka, a nie konsument. Trzeba płacić w normalnym cyklu pracownikom. A teraz mamy takie rozchwianie, że pieniądz trafia przede wszystkim do pracownika, często z pominięciem przedsiębiorcy. To spowoduje, że część gospodarki obumrze. Pytanie – jak duża?
Czy pana zdaniem problem z płynnością się nasila? Wielu przedsiębiorców spodziewa się, że nie dostanie zapłaty od swoich kontrahentów i próbuje się zabezpieczać, kredytując się kosztem swoich partnerów biznesowych.
W komunizmie zabezpieczaliśmy się, gromadząc wszystko, co się dało. Czy to było efektywne? Ilość marnowanych dóbr była ogromna. Państwo powinno zadbać o zapewnienie płynności dla przedsiębiorców, aby ci nie tworzyli zbędnych zapasów. Jeżeli cała gospodarka działa w systemie dostawy just in time, to nie tworzy zbędnych zapasów, na które potrzeba więcej płynności. Zapasy generują koszty – produkcja staje się coraz droższa. W długim okresie to ślepy zaułek. Cokolwiek nie służy utrzymaniu płynności, najpilniejszym potrzebom produkcyjnym, należy sprzedać. To jest uwalnianie rezerw, które w dobrych czasach tworzą się w każdej firmie. W państwie też mamy rezerwy. Weźmy przykładowo niehandlowe niedziele – jest ich w roku 52. To pierwsza rezerwa, jaka powinna być uwolniona. Inna rezerwa to nasze narodowe „championy”. Nie ma najmniejszego powodu, żeby Orlen, Lotos, PGE, PZU, Pekao były państwowe – sprywatyzujmy je.
Jeśli kryzys pokazuje, że w Polsce wiele firm jest źle zarządzanych, a gospodarka – jest bardzo nienowoczesna, to może takie czyszczenie jest potrzebne?
To nie jest czyszczenie. Podstawy życia gospodarczego zostały na kilka tygodni zatrzymane. Aby mądrze „podawać” płynność, trzeba skorzystać z infrastruktury rynkowej. A tu działa tylko administracja. W efekcie takiego wsparcia firmy, które w normalnych okolicznościach powinny zejść z rynku, utrzymują się na nim, konsumując płynność potrzebną tym bardziej efektywnym podmiotom. Lepiej byłoby skorzystać z pomocy sektora bankowego. Ale przez ostatnie 5–10 lat sektor ten był nieustannie na cenzurowanym. To banki w normalnej gospodarce są odpowiedzialne za relacje z przedsiębiorcami. Wiedzą, kogo wspierać, a kogo nie – kalkulują ryzyko. Decentralizowanie pomocy poprzez system bankowy, gwarancje bankowe – to jest rozwiązanie. Nie idźmy drogą na skróty. Ale banki są dziś słabsze niż w 2008 r. – wydrenowane, skonfundowane nadmiarem regulacji. Jeśli dodamy do tego niewydolny system sądowniczy i zarządzania upadłością, to mamy problem.
A jak wygląda sytuacja w pana biznesie?
Zgodnie z zaleceniami przenieśliśmy większość ludzi na home office. Już widzę, że daje to wymierne korzyści. Zaobserwowałem, że sam pracuję efektywniej, nie mam strat w przejściach między spotkaniami, nie marnuję czasu na dojazdy. Duża część społeczeństwa nie pracuje bezpośrednio przy produkcji, ale przy zarządzaniu, w usługach. Wobec czego zmienimy podejście do wynajmu biur. Home office to też ogromna szansa dla obszarów mniej zurbanizowanych, choć w relatywnej bliskości metropolii. Bo ludzie nie mogą przez cały czas pracować tylko w domu, potrzebują kontaktu fizycznego, choć niekoniecznie przez pięć dni w tygodniu. Może wystarczy raz w tygodniu czy raz na dwa tygodnie. Możemy pracować z domów oddalonych o 20–30 km od aglomeracji, bez potrzeby wynajmowania drogiej kawalerki w centrum miasta. To inny komfort życia. Wszystko możemy zamówić w internecie. Co więcej – taki model pracy wspiera lokalne społeczności, bo nagle tam zaczynamy wydawać pieniądze, bliżej domu.
Ale w jaki sposób konsumować, nie wychodząc z domu?
W jednym przypadku się nie da, w innych się da. Dlatego centra handlowe to dziś ogromny znak zapytania. Kiedyś na krótkim odcinku ulicy było pięć oddziałów banków. Teraz przeszły one do internetu, liczba placówek gwałtownie zmalała. To samo może być w handlu. Może galerie staną się showroomami, gdzie sobie przymierzamy ubrania, a potem towar zamówimy do domu?
Jak Polacy będą reagowali na nadchodzący kryzys? Jaka będzie kondycja naszej gospodarki?
Dla nas to pierwszy tak poważny kryzys od 25 lat. Dotychczas tylko konsumowaliśmy. Więcej i więcej. W Polsce były spowolnienia, ale pozostawaliśmy zawsze zieloną wyspą. Teraz już nią nie będziemy. Powinniśmy więc, jako obywatele, rozsądniej patrzeć na nasze portfele, część pieniędzy zaoszczędzić – tym bardziej że rośnie nam pokolenie, które nie ma żadnego zabezpieczenia emerytalnego. Jeżeli ktoś nie będzie oszczędzał, to nie ma szans na godziwe życie na emeryturze. To jednak wołanie na puszczy. Co też zahacza o edukację – podstawowa wiedza ekonomiczna powinna być przekazywana w szkole podstawowej, a dziś tak nie jest. Jestem ogromnym zwolennikiem uwolnienia płynności, ale jeśli się dżina konsumpcji wypuści z butelki, to bardzo trudno go tam potem wepchnąć. Niestety przez ostatnie pięć lat nie było chęci samoograniczania. I jeśli mamy wspaniały instrument emitowania pieniądza na potrzeby pandemii, to dlaczego nie zrealizować szczytnej idei i nie podnieść pensji jakiejś grupie zawodowej? A potem kolejnej. Rząd musi w tym przypadku wykazać ogromną determinację i umieć powiedzieć: koniec. Inaczej utopimy gospodarkę w inflacji. A jak inflacja nabierze rozpędu, to się długo utrzymuje. Niestabilność waluty także nie będzie sprzyjała rozwojowi gospodarczemu.