Nie da się dziś przewidzieć przyszłości takich firm. My działamy w świecie wirtualnym, ale nie wszystkie szkolenia da się zrobić online – mówi DGP Piotr Juszczak.
Koronakryzys mocno uderzył w branżę szkoleniową. Jak wyglądał u was marzec pod kątem przychodów?
W tej chwili jest tak, że klienci z którymi stale współpracujemy – duże korporacje międzynarodowe – przekładają terminy szkoleń z miesiąca na miesiąc z zastrzeżeniem, że sytuacja może ulec zmianie w zależności od rozwoju epidemii. Nie rezygnują w ogóle, ale przekładają. Ze szkoleń stacjonarnych w kwietniu zrezygnowała większość, część rozważa szkolenia online. Doskonale to rozumiemy. Prowadzimy przecież szkolenia z zarządzania zmianą, radzenia sobie z nią. Obecnie sami tego doświadczamy, każdy na własnej skórze. Działamy w świecie wirtualnym. Przyjęliśmy założenie, by szkolenia online jak najmniej różniły się od szkoleń tradycyjnych. Nie są nagrane wcześniej. Wszyscy biorą udział na żywo, tylko że zamiast być z innymi razem na sali, każdy uczestnik siedzi sam przed ekranem komputera.
Jakie są plusy przechodzenia ze szkoleniami do sieci?
Szkolenia online to kawałek rynku, który funkcjonuje od dawna, ale przed epidemią to była zdecydowanie mniej niż połowa szkoleń. Firmy organizowały darmowe webinary po to, by później znaleźć klientów na płatne szkolenia online. Wadą takiego szkolenia z perspektywy klienta jest brak jego dostosowania do specyfiki danej firmy i bieżącej sytuacji. To często produkt uniwersalny. Po zrobieniu go raz firma mogła go sprzedawać wielokrotnie. Teraz zyskują na popularności także inne formy, jak wirtualne szkolenia na żywo. Uczestnicy mogą rozmawiać z trenerem i pracować w grupach, rozmawiając między sobą. Dla firm takie rozwiązania oznaczają zdecydowanie niższe koszty. Odpadają wydatki każdego uczestnika związane z podróżą, hotelami, wyżywieniem. Za to uczestnicy mogą wziąć udział w szkoleniu w dowolnym miejscu, byle było połączenie internetowe.
A ograniczenia takiego rozwiązania?
Po pierwsze, techniczne. Każdy musi mieć komputer, dostęp do sieci i miejsce, gdzie może w spokoju pracować bez bawiących się dzieci czy sąsiada głośno słuchającego muzyki. Dodatkowo problemem jest to, że teraz wszyscy pracują przez internet, przez co jest on bardziej obciążony, na czym cierpi jakość połączeń. Do tego dochodzi też rozproszenie uczestników. Przy komputerze każdy ma oczywiście otwarte okno szkolenia, ale ma też otwartego Facebooka, jakiś portal informacyjny, a zaraz może zacząć szczekać pies, bo chce wyjść na spacer. Trudniej się na takim szkoleniu skupić, trudniej też o interakcje w grupie, jak rozładowanie sytuacji jakimś żartem, nie mówiąc już o poklepaniu kogoś po plecach. Ludzie są na takich szkoleniach mniej aktywni. Dochodzi też wyzwanie związane z zaufaniem. To, co się dzieje na sali szkoleniowej, powinno zostać tylko na sali szkoleniowej i nie być przekazywane dalej. Tu nie ma pewności, czy któryś z uczestników nie nagra tego, co się dzieje, i później nie udostępni gdzie indziej. Tradycyjne e-learning był podzielony na bloki 20–30-minutowe. Uczestnik mógł je odtworzyć w dowolnym momencie. W przypadku całodniowych szkoleń wirtualnych na żywo trudno wysiedzieć osiem godzin przed ekranem komputera. Dlatego lepiej je dzielić, np. na dwa spotkania po cztery godziny. A części szkoleń po prostu nie da się zrobić online, np. warsztatów rozwiązywania konfliktów w zespole.
Dlaczego?
Bo to wymaga dużego zaufania i przepracowania istniejących konfliktów na żywo. A tu każdy z uczestników pod byle pozorem, np. trudności z siecią, może opuścić szkolenie. I nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Tutaj, chcąc rozwiązać konflikt, możesz go jeszcze pogłębić.
Jak widzi pan przyszłość branży szkoleniowej po koronakryzysie? Co się zmieni?
Trudno to odnieść do jakiejkolwiek sytuacji, która miała miejsce wcześniej. My powstawaliśmy w kryzysie w 2008 r., czyli w trudnych warunkach, ale teraz to wróżenie w fusów. Podobnie nie da się przewidzieć przyszłości branży lotniczej czy turystycznej. Wszystko zależy od tego, jak długo potrwa epidemia czy raczej obostrzenia wprowadzane przez państwo. Gdybyśmy ruszyli za miesiąc, duża część klientów zrealizowałaby plany szkoleniowe. Ale i tak część z nich będzie ograniczać wszelkie wydatki marketingowo-szkoleniowe, by nie zwalniać ludzi, utrzymać się na powierzchni i po prostu przetrwać.
Jak dużo firm szkoleniowych upadnie?
Myślę, że te, które mają duże koszty stałe, własne ośrodki szkoleniowe czy wielu trenerów ze stałymi pensjami, mogą mieć poważne problemy. Oczywiście dotknie to najbardziej tych, których wydatki były nieracjonalne i wydawali je np. na drogie, reprezentacyjne samochody, nie mając ku temu odpowiednich podstaw finansowych. ©℗