Mamy już tyle pieniędzy, że moglibyśmy właściwie wykupić świat na własność. Jesteśmy jak prezydent USA, a właściwie to jesteśmy od niego ważniejsi. Nasze produkty zmieniają rzeczywistość. Nie zawsze na lepsze i czasem powodują wiele zła, jednak gdy pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości czy wyrzuty sumienia, wypieramy je. Morderstwo albo oszustwo naprawdę miałyby być naszą winą? Niemożliwe. To zapewne fake i manipulacja. Jedyne, o czym myślimy, to aktualna wycena naszego majątku. Rośnie czy maleje – ta myśl nie daje nam spać. Nawet poważna choroba nie prowadzi nas do głębszej refleksji, nie budzi w nas pokory. Przeciwnie. Sprawia, że śmierci też nie szanujemy i – dla kasy – jesteśmy gotowi zabić. Taki obraz najbogatszych ludzi świata rysuje Jessy Armstrong w wyprodukowanej dla HBO satyrze „Mountainhead”. Czterej superbogacze – przywodzący na myśl tuzów Doliny Krzemowej – organizują wypad w góry, w trakcie którego licytują się swoimi sukcesami. W tym samym czasie świat ogarniają zamieszki będące skutkiem ich działalności, ale to skłania ich tylko do rozważań, jak na tym zarobić.
Czy ludzie bogaci naprawdę tak postrzegają świat? Bo jeśli tak, to może rzeczywiście powinniśmy, jak sugeruje brytyjski socjolog Tom Malleson, „zlikwidować grupę superbogatych”?
Jak zostać miliarderem w 13 krokach
Zdecydowana większość książek o sposobie myślenia bogaczy nie da na to odpowiedzi – to poradniki, jak zostać jednym z nich (by wspomnieć tylko serię książek „Bogaty ojciec, biedny ojciec” Roberta Kiyosakiego, „Myśl i bogać się” Napoleona Hilla czy „Nawyki milionerów” Deana Graziosiego). Ich schemat jest prosty: na podstawie biografii najbogatszych ludzi świata, wywiadów z nimi i opowieści osób z ich otoczenia albo własnych z nimi doświadczeń autorzy formułują praktyczne rady dla tych, którzy do statusu bogacza dopiero aspirują. Rady tak powtarzalne, że wystarczy przeczytać jedną taką książkę.
Hilla w „Myśl i bogać się”: bogatym się zostaje, gdy 1) bardzo się czegoś chce, 2) ma się wiarę w swoje możliwości, którą 3) utwierdza się autosugestią, 4) jest się otwartym na naukę, 5) ma się umiejętność wizualizowania sukcesu, do którego dochodzi się w wyniku 6) starannego planowania i 7) zdecydowanego działania podejmowanego z 8) uporem i 9) korzystając z wiedzy innych, 10) w partnerstwie z kimś, kto w nas wierzy oraz 11) odrzucając to, co negatywne, 12) dbając o swoje otoczenie intelektualne i 13) kierując się instynktem.
Większość poradników różni się głównie doborem konkretnych przykładów. Hill sięga po dość odległą historię, pozostali autorzy częściej odwołują się do aktualnej listy najbogatszych. Ich książki są odbiciem tego, co myślą i mówią o sobie sami miliarderzy.
Szybki przegląd tych mądrości możliwy jest dzięki popularnym kanałom na Tik-Toku czy Youtubie. Na przykład autor kanału School of Hard Knocks przepytuje spotkanych na ulicach Miami multimilionerów o ich ścieżkę kariery.
Nie ma, oczywiście, niczego złego w słuchaniu rad ludzi, którym się w życiu udało i stawianiu ich sobie za wzór. Zwłaszcza jeśli są to historie typu „od zera do milionera”. Ich poznawanie zwiększa chociażby skłonność do nauki, co wykazali w pracy „How Did You Do That? Exploring the Motivation to Learn from Others’ Exceptional Success” z 2021 r. Ryan W. Quinn, Christopher G. Myers, Shirli Kopelman i Stefanie Simmons. Trzeba jednak uważać, by ludzi sukcesu i opowieści o nich nie traktować jak szczegółowej instrukcji obsługi życia. Bogaci przedsiębiorcy lubią ubarwiać swoje biografie, choć może nie aż tak, jak słynni milionerzy ze skeczu Monty Pythona „Życie w biedzie”, którzy wracają do lat dzieciństwa spędzonego na dnie jeziora albo w pudełku po butach.
Ludzie sukcesu mają tendencję do niedoceniania roli szczęścia (lub przypadku). Swoje osiągnięcia postrzegają jako wyłącznie własne zasługi, a swoje wybory i prywatne strategie jako uniwersalne recepty do powszechnego zastosowania. Pisze o tym szeroko Robert H. Frank w książce „Sukces i szczęście. Dobry los a mit merytokracji”. Jego zdaniem błąd retrospekcji sprawia, że bogaci stają się mniej hojni i nie dbają o dobro publiczne.
Co więc, jeśli ich aspiracje do sprawowania rządu dusz – a to standardowy punkt krytyki klasy miliarderów – wynikają z oderwanego od rzeczywistości oglądu świata?
500 euro napiwku
Nietrudno wyszukać anegdoty, które takie oderwanie – o różnym stopniu zaawansowania – potwierdzają. Technologiczny miliarder Peter Thiel, jeden z członków „mafii PayPal” (popularne określenie grupy przedsiębiorców, którzy współtworzyli serwis), z pełną powagą mówi o zdobywaniu nieśmiertelności dzięki nauce. Elon Musk uważa, że nie tylko wyśle ludzi na Marsa jeszcze przed 2030 r., lecz także zrobi z ludzkości „gatunek multiplanetarny”. Bill Gates jest przekonany, że dzięki geoinżynierii (np. rozprowadzaniu specjalnych aerozoli w stratosferze) można zapanować nad klimatem i od ponad 20 lat inwestuje w badania nad takimi technologiami. Nad sensownością tych pomysłów można dyskutować, ale chyba każdy przyzna, że są wyjątkowo odległe od życia zwyczajnego Kowalskiego. Z tym ostatnim miliarderzy się zresztą nie zadają, skąd więc mogliby wiedzieć, jakie problemy go trapią?
Pewien nieżyjący już stały bywalec szczytu listy najbogatszych Polaków „Wprost” miał pewnego razu dać kelnerowi napiwek 500 euro. _ nie wiedziałem – miał odpowiedzieć koledze, który wyjaśnił mu, że to połowa miesięcznego zarobku kelnera. Ten sam miliarder powiesił w głównej sali konferencyjnej swojego holdingu obraz przedstawiający turpistyczne motywy organów rozrodczych w konwencji średniowiecznego malarstwa sakralnego. Nie obchodziło go, że potencjalnych kontrahentów i zwykłych pracowników jego firmy takie dzieło sztuki może co najmniej rozpraszać.
Morgan Housel we wstępie do „Psychologii pieniądza” (jednej z nielicznych książek, która do bogaczy podchodzi z dystansem), przytacza historię człowieka, który wzbogacił się projektując ważne komponenty do routerów Wi-Fi. Ów człowiek bywał częstym gościem hotelu, w którym Housel pracował jako parkingowy. „Miał stosunek do pieniędzy, który opisałbym jako mieszankę niepewności i dziecinnej głupoty. Nosił przy sobie plik banknotów studolarowych o grubości kilku centymetrów. Pokazywał go wszystkim, którzy chcieli go zobaczyć, a także wielu, którzy nie byli tym zainteresowani. Chwalił się otwarcie i głośno swoim bogactwem, często będąc pijanym i zawsze bez powodu. Pewnego dnia wręczył jednemu z moich kolegów kilka tysięcy dolarów i powiedział: «Kup mi kilka złotych monet 1000-dolarowych». Godzinę później on i jego kumple zebrali się wokół nabrzeża (...) i zaczęli wrzucać te monety do morza. (...) Po latach dowiedziałem się, że zbankrutował. Geniusz, który traci kontrolę nad emocjami, może stać się porażką finansową” – pisze Housel.
To jednak wszystko przykłady na utratę „kontaktu z bazą” tyle barwne, ile niegroźne dla postronnych. Kiedy więc owo oderwanie może stać się groźne także dla nas? Oczywiście wtedy, gdy miliarder sięga po polityczną władzę.
Czy pieniądz to czyste zło?
Progrockowy zespół Bigelf śpiewa: „Pieniądze, czyste zło, zmieniają ludzi”. Oczywiście, należy wziąć poprawkę na poetycką przesadę. Pieniądze nie są złem z zasady. Mogą jednak faktycznie zmieniać ludzi na gorsze. Wskazują na to m.in. badania grupy psychologów z Uniwersytetu w Berkeley opublikowane w 2012 r. W „Higher social class predicts increased unethical behavior” piszą: „(...) osoby z wyższych warstw społecznych częściej łamały prawo podczas jazdy samochodem w porównaniu z osobami z niższych warstw społecznych (…), częściej wykazywały tendencje do podejmowania nieetycznych decyzji, zabierania cennych przedmiotów innym, kłamania podczas negocjacji, oszukiwania w celu zwiększenia swoich szans na wygranie nagrody oraz popierania nieetycznych zachowań w pracy niż osoby z niższych klas społecznych”. Badania Paula K. Piffa z tej samej uczelni tłumaczą te tendencje: „Wyższa klasa społeczna wiąże się z większym poczuciem, że coś mi się należy, i z narcyzmem”. Słowem: jestem tak wyjątkowy, że świat powinien traktować mnie inaczej niż innych. Przestroga Jezusa, że bogatemu łatwiej przejść przez ucho igielne niż zostać zbawionym, zyskuje dzisiaj całkiem niezłą podbudowę naukową.
Oczywiście miliardy na koncie nie zawsze wywołują taką postawę w jej skrajnej, socjopatycznej wersji, ale zdarza się to na tyle często, że nie można tego po prostu zignorować.
Gdy osoba w ten sposób postrzegająca świat może zaszkodzić co najwyżej sobie i swojej firmie, jesteśmy względnie bezpieczni. Żal pracowników, którzy stracą zatrudnienie, ale nie będzie to oznaczało ogólnokrajowego kataklizmu. Co innego, gdy bogacz będzie miał wpływ polityczny. Doskonałej ilustracji dostarcza nam to, co dzieje się w ciągu ostatnich miesięcy w Stanach Zjednoczonych. Trump – przedsiębiorca u władzy – zatrudnił innych przedsiębiorców, głównie Muska, do reformowania państwa. Konflikt między nimi był właściwie tylko kwestią czasu – ich prywatne cele i postrzeganie świata zbyt mocno różniły się od siebie. Ponadto w przypadku Muska stało się jasne, że już u zarania jego wzniosłych deklaracji o naprawie kraju kryła się chęć ochrony własnych interesów.
Kiedyś – gdy trzymał się od polityki z daleka – deklarował publicznie: „Chcecie dać mi sławę? Pieniądze? Nie dbam o to. Mówię, co chcę, i jeśli konsekwencją jest utrata pieniędzy, to niech tak będzie”. Jednak w lipcu 2025 r. Donald Trump podpisał ustawę „One Big Beautiful Bill”, zmieniając federalny system kredytów emisyjnych. Zmiana ta ogranicza istotne źródło przychodów Tesli – w 2024 r. kredyty te stanowiły aż 39 proc. jej zysków netto. Doprowadziło to do ostatecznego zerwania sojuszu Trump–Musk, przy czym ten drugi zapowiedział w odwecie stworzenie własnej partii – Partii Ameryki. Jeśli do tego dojdzie, to nikogo nie zaskoczy, gdy w jej programie zaroi się od wzniosłych haseł, ani to, że w praktyce będzie chodziło o przywrócenie przywilejów dla Tesli.
Przyznaję, że polityczną działalnością Muska wiązałem pewne nadzieje w kwestii deregulacji (co do Trumpa byłem sceptyczny). Dlatego też – być może w wyniku idealistycznej naiwności – w pierwszym odruchu po obejrzeniu „Mountainhead” uznałem, że to kolejna hollywoodzka produkcja, której scenarzyści nasiąkli lewicową ideologią każącą im widzieć w miliarderach wyłącznie czarne charaktery. Zmieniłem zdanie.
Rand vs Rothbard
Zwolennicy gospodarki wolnorynkowej, do których się zaliczam, zbyt często zamiast owej wolnej gospodarki bronią jej najbogatszych uczestników tylko dlatego, że ci atakowani są przez wspólnych wrogów.
To poważny błąd. Drodzy libertarianie, bogacze mają w poważaniu i was, i – przynajmniej często – wolność gospodarczą.
Zapomniała o tym Ayn Rand, pisarka, filozofka i promotorka kapitalizmu, autorka „Atlasa Zbuntowanego” i „Źródła”, do której myśli „Mountainhead” wprost nawiązuje. Szczególnie istotne miejsce w twórczości Rand zajmował wielki przedsiębiorca, który siłą własnego umysłu i pracy dochodził do olbrzymiego majątku. Był owym Atlasem trzymającym na swoich barkach świat. Jego umysł to „źródło”. Nawiązanie jest czytelne: czterech bohaterów filmu wyrusza do domku na górskim odludziu, co przywodzi na myśl Wąwóz Galta, do którego uciekali przed światem bohaterowie „Atlasa Zbuntowanego”, a sam domek to mutacja angielskiego tytułu „Źródła” („Fountainhead”). To nawiązanie nie jest ze strony filmowców przypadkowe: swoją fascynację pisarstwem Rand ujawniają dzisiaj choćby Elon Musk czy Peter Thiel.
Nadmierne przywiązanie do wielkich firm i przemysłowców krytykował bezkompromisowy papież libertarianizmu Murray Rothbard (który silnie poróżnił się z Rand po okresie przebywania w gronie jej akolitów). Pisał w jednym z prywatnych listów: „Dochodzę do wniosku, że poważnym mankamentem sposobu myślenia libertarian i «klasycznych liberałów» jest ślepota w kwestii wielkiego biznesu. Istnieje tendencja do czczenia wielkiego biznesu jako takiego… i wynikająca z tego tendencja do niezdawania sobie sprawy, że chociaż wielki biznes rzeczywiście zasługiwałby na pochwałę, gdyby osiągnął swoją wielkość wyłącznie na wolnym rynku, to we współczesnym świecie neomerkantylizmu i tego, co jest zasadniczo neofaszystowskim «państwem korporacyjnym», wielkość jest a priori wysoce podejrzana, ponieważ wielki biznes najprawdopodobniej osiągnął ją dzięki skomplikowanej sieci dotacji, przywilejów oraz bezpośrednich i pośrednich gwarancji ochrony monopolu”.
Gdzie ten wolny rynek?
Ta diagnoza w ciągu niemal sześciu dekad od jej postawienia nie straciła na aktualności. Bogiem a prawdą, dzisiaj dzisiejszy duży biznes jest znacznie silniej uwikłany w relacje z państwem niż za czasów Rothbarda. Amerykańskie wydatki federalne jako proc. PKB wynosiły w 1966 r. ok. 18 proc. Dzisiaj to 23 proc. Co więcej, wówczas chodziło o (z uwzględnieniem inflacji) „zaledwie” 1,4 bln dol., a dzisiaj o 6,67 bln dol. Te kwoty trafiają do gospodarki także za pośrednictwem firm prywatnych – i do firm prywatnych. I w dużej mierze o nie toczy się gra lobbystów. Nie zdziwi, jeśli tak smakowity kąsek będą chcieli dzielić między sobą, a kosztem społeczeństwa ci najmniej etyczni, najbardziej makiaweliczni multimilionerzy. Być może będą jednocześnie uważać, że wyświadczają ludzkości przysługę?
Jak się przed tym bronić? Czy iść za radą Mallesona i po prostu tak wysoko ich opodatkować, by ich ambicje wpływania na władzę straciły sens, bo po co mieliby to robić, skoro każdy wyrwany podatnikowi grosz i tak do niego wróci? Nie sądzę. Jedynym skutecznym sposobem na to, by uodpornić się na chciwość, szaleństwa i egotyzm miliarderów, jest według mnie zagwarantowanie takiej konkurencji, by Muskowie, Zuckerbergowie, Gatesowie i Bezosowie tego świata znacznie częściej niż dzisiaj w starciu z nią bankrutowali. Droga ku temu wiedzie poprzez głębokie deregulacyjne przeoranie prawa. Nie bez powodu śmiertelnymi wrogami Javiera Mileiego, jedynego obecnie człowieka, który tego realnie dokonuje od ponad 1,5 roku rządów w Argentynie, są tamtejsi najwięksi przemysłowcy.