Prezydent Donald Trump początkowo nie podchwycił tej melodii, ale zmienił ton, gdy sam zdecydował się na naloty. – „Używanie słów Zmiana Reżimu jest niepoprawne politycznie, ale jeśli obecny Irański Reżim nie jest zdolny do UCZYNIENIA IRANU ZNOWU WIELKIM, dlaczego nie miałoby dojść do zmiany Reżimu??? MIGA!!! (Make Iran Great Again – red.)” – pisał na platformie społecznościowej.
Krótko po publikacji posta wiceprezydent J.D. Vance i szef Pentagonu Pete Hegseth zaprzeczyli, by w amerykańskiej operacji chodziło o obalenie władz, ale słowa o zmianie reżimu żyły już w mediach swoim życiem.
Zarówno Izraelczycy, jak i Amerykanie mają świadomość, że pozbycie się ajatollahów – nawet jeśli technicznie możliwe – zapewne przyniosłoby gorsze skutki niż ich dalsze tolerowanie. Władze w Teheranie niemal całkowicie wyeliminowały wewnętrzną opozycję. Dlatego słowom izraelskiego premiera i amerykańskiego prezydenta towarzyszyło milczące wyczekiwanie Irańczyków. Z jednym wyjątkiem.
Syn
„Reżim może upaść, jest słaby i podzielony. Jak mówiłem już moim rodakom: Iran należy do was i do was należy odzyskanie go. Jestem z wami. Bądźcie silni, a wygramy. Przekazałem już wojsku, policji i siłom bezpieczeństwa: zerwijcie z reżimem. Dotrzymajcie przysięgi każdego honorowego funkcjonariusza. Przyłączcie się do ludu. A społeczności międzynarodowej mówię: nie rzucajcie kolejnej liny ratunkowej temu umierającemu, terrorystycznemu reżimowi” – takie przesłanie pojawiło się w mediach w pierwszych godzinach izraelskiej operacji.
Podpisał się pod nim niespełna 65-letni Reza Pahlavi, najstarszy (i jedyny żyjący) syn szacha Mohameda Rezy Pahlaviego, obalonego przez rewolucję islamską w 1979 r. W wywiadzie dla Fox News podzielił się nawet szczegółami planów transformacji kraju. – Budujemy instytucjonalną bazę na dzień po upadku reżimu, od wymiaru sprawiedliwości po odnowę gospodarczą. Jednoczy nas nie partia polityczna, lecz cel: uwolnienie Iranu od tyranii i odbudowa jako suwerennego, demokratycznego narodu – przekonywał Pahlavi. Organizatorami ruchu oporu mieli być m.in. byli urzędnicy, dysydenci, aktywiści, liderki ruchu praw kobiet i studenci. Książę widział siebie w roli ich przewodnika.
Rzecz w tym, że ten ruch oporu to myślenie życzeniowe. Pahlavi wyjechał z Iranu jako 18-latek, niespełna rok przed wybuchem rewolucji. Miał się szkolić na pilota wojskowego w bazie Reese w Teksasie, ale nie ukończył nauki. Opuścił bazę w marcu 1979 r., gdy jego rodzina tułała się już poza ojczyzną. I była to raczej smutna podróż: zmagającego się z rakiem w zaawansowanym stadium szacha wypraszały kolejne kraje, nie wyłączając USA. Ostatecznie rodzina osiadła w Egipcie rządzonym wówczas przez Anwara Sadata. Do Stanów Zjednoczonych wróciła po śmierci szacha.
Następca Tronu (otrzymał ten tytuł jako 7-latek) rozpoczynał i porzucał różne studia, a gdy wybuchła wojna z Irakiem w 1980 r., zaoferował władzom Iranu swoje usługi pilota. Nic z tego nie wynikło. Rodziny nie omijały tragedie: jedna z sióstr i jedyny brat Rezy Pahlaviego popełnili samobójstwa, a reszta żyje nadal pod ochroną. W 2013 r. książę założył organizację o nazwie Irańska Rada Narodowa, która w internecie powołuje się na „tysiące”, a nawet „miliony” sympatyków. W praktyce trudno powiedzieć, czym się zajmuje.
„Jego największą siłą jest nostalgia za czasami sprzed rewolucji, nie tylko wśród osób starszych, ale też w pokoleniu Z, którzy mają wyobrażenie świeckiego Iranu” – mówił NBC News Clément Therme, historyk z paryskiej uczelni Sciences Po. Być może z tego powodu Pahlavi bywa nazywany opozycjonistą „plakietkowym”. „Nie ma poparcia w kraju, ani organizacyjnych struktur, by koordynować powstanie w Iranie” – podsumowuje izraelski dziennik „The Jerusalem Post”. – „Ma raczej nadzieję, że ono wybuchnie i ktoś go wezwie do stworzenia demokratycznego rządu” – dodaje.
Wdowa
– Irańscy intelektualiści zostali zdradzeni. Przeprowadziliśmy rewolucję dla wolności ojczyzny, ale finalnie wyniosła ona do władzy religijnych despotów – mówił mi przed laty w wywiadzie Abolhasan Banisadr, pierwszy po upadku szacha prezydent Iranu i jeden z liderów irańskiej opozycji na wygnaniu.
Obalenie szacha nie nastąpiło wyłącznie pod wpływem udostępnianych na kasetach magnetofonowych kazań ajatollaha Chomeiniego. Cele i narzędzia do obalenia dyktatury Pahlavich dostarczyli irańscy intelektualiści, przede wszystkim ci lewicowi. Islamscy marksiści (m.in. mudżahedini ludowi), a na drugim planie nacjonaliści z Frontu Narodowego i prozachodni demokraci organizowali demonstracje, ścierali się z siłami bezpieczeństwa i wprowadzały mułłów w mechanizmy zarządzania państwem.
Robił to też Banisadr. Aż kilka miesięcy po upadku szacha duchowni zaczęli rugować świeckich towarzyszy broni ze struktur władzy. Weterani rewolucji trafiali do więzienia, a ci, którzy się w porę zorientowali, uciekali z kraju. Sam Banisadr salwował się ucieczką. Jak przekonują niektórzy historycy, mudżahedini ludowi (MEK) zeszli do podziemia w kobiecym przebraniu i jeszcze przez kilka lat współtworzyli zbrojny ruch oporu. Wysadzili w powietrze liderów reżimowej Partii Boga wraz z najbliższymi współpracownikami Chomeiniego. Obecny Najwyższy Przywódca Iranu ajatollah Ali Chamenei nie włada jednym z ramion – to pamiątka po zorganizowanym przez mudżahedinów zamachu.
Jak mówił mi Banisadr, gdyby nie wywołana przez Saddama Husajna wojna z lat 1980–1988, opozycji udałoby się doprowadzić do referendum, w którym Irańczycy prawdopodobnie opowiedzieliby się przeciw teokratycznej formule państwa. Jednak w obliczu zewnętrznego zagrożenia nie kwestionowali legitymacji reżimu. Łatwiej było też uznać opozycjonistów za zdrajców (zwłaszcza że mudżahedini ludowi pojawili się u boku irackiej armii). Z czasem wszyscy świeccy przeciwnicy Republiki Islamskiej wylądowali za granicą, przeważnie – jak Banisadr – w Paryżu.
W 1981 r. powstała tam Narodowa Rada Oporu, na czele której stanął były prezydent. Banisadr zmarł w 2021 r., ale dużo wcześniej stracił nadzieję na obalenie reżimu. Radą od lat 90. zarządza Mariam Radżawi, wdowa po drugim współzałożycielu, liderze mudżahedinów Masudzie Radżawim. I to ona wydaje się czekać na sygnał do działania z Waszyngtonu (bardziej niż z Tel Awiwu). „Pozwólmy ludowi Iranu samemu, w bitwie o przeznaczenie, obalić Chameneiego i jego dyktaturę” – apelowała, gdy Izrael rozważał zawarcie rozejmu z Iranem. – „Chcemy demokratycznej, nieatomowej republiki z rozdziałem religii i państwem, równości płci i autonomią dla irańskich mniejszości narodowych” – pisała.
W pokoleniu studentów, którzy w 1979 r. protestowali przeciw szachowi, długo utrzymywał się sentyment dla MEK. Noblistka Szirin Ebadi sugeruje w swoich wspomnieniach, że i ona należała do ich sympatyków. Raz na kilka lat władze w Teheranie przekonują, że wykryły „komórki terrorystów” należących do MEK, choć zapewne chodzi tu bardziej o odstraszenie młodych od interesowania się działaniami paryskiego ośrodka opozycji. Reuters pisał niedawno, że MEK to „jedno z nielicznych ugrupowań opozycji, które ma jeszcze jakąś możliwość mobilizowania poparcia w Iranie”.
Ludzie sympatyzujący z dysydentami od lat są celem polowania. Do pierwszych zabójstw naukowców, aktywistów, artystów i dziennikarzy dochodziło już w latach 90., w szczególności po zdławieniu protestów studenckich w 1999 r. Choć próbowano nadać temu pozór napadów rabunkowych i niewyjaśnionych zabójstw, to z czasem wyszło na jaw, że w strukturach sił bezpieczeństwa (VEVAK, która zastąpiła SAVAK, czyli bezpiekę szacha) i Korpusu Strażników Rewolucji (pazdarów) powołano specjalne szwadrony śmierci do eliminowania adwersarzy reżimu. Dziś ajatollahowie tropią opozycjonistów za granicą przy pomocy organizacji przestępczych. W maju BBC donosiła o zabójstwach, próbach zamachu i porwaniach krytycznych wobec Teheranu dziennikarzy i intelektualistów, które przeprowadził gang znany wcześniej z handlu narkotykami.
W mniej lub bardziej brutalny sposób niszczone są wszelkie organizacje czy ruchy, które wyrastają obok reżimu. Tak było z silnymi niegdyś związkami zawodowymi czy działającym poza dużymi miastami ruchem obrony właścicieli małych gospodarstw rolnych. Represje spadają na uczestników protestów zarówno na tle obyczajowym (m.in. demonstracji kobiet w latach 2022–2023), jak i socjalnym (niemal co roku wybuchają manifestacje przeciw wysokim kosztom życia). W efekcie nawet popularni w przeszłości irańscy liderzy mają coraz mniej zwolenników. I co uderzające, dosyć rachitycznie reagowali dotąd na wystąpienia w ojczyźnie.
Mniejszości
„Waszyngtoński establishment zajmujący się polityką zagraniczną ma niebezpieczną tendencję do rozmontowywania krajów, które uzna za przeciwnika” – pisze w portalu „Responsible Statecraft” azerski analityk Eldar Mamedov. Autor rozjeżdża w swoim komentarzu koncepcję doprowadzenia do rozpadu Iranu po „szwach etnicznych”. Pomysł ten, przedstawiony przez waszyngtoński think tank Foundation for Defense of Democracies (FDD), rzekomo poparli niektórzy europarlamentarzyści.
Iran to etniczny patchwork. W ponad 91-milionowym kraju Persowie stanowią ok. 61 proc. ludności, reszta to m.in. Kurdowie (10 proc.), ludy tureckie na czele z Azerami (19 proc.), Arabowie (do 2 proc.) i niewielkie grupki, m.in. Żydów, Ormian, Gruzinów, Czerkiesów, Asyryjczyków. Mniejszości te są często skupione na określonych terytoriach, np. Arabowie w roponośnym Chuzestanie, Beludżowie w południowo-wschodniej zbuntowanej prowincji Sistan Beludżystan, Azerowie na północnym zachodzie, a Kurdowie na południowym zachodzie.
Scenariusz podrzucany decydentom przez FDD nie jest nowy. Z podobnym nosili się już neokonserwatyści z administracji George'a W. Busha w latach 2006–2008, gdy opanowany przez nich Irak pogrążał się w coraz większym chaosie wojny domowej, w czym rolę odgrywała zarówno iracka Al-Kaida, jak i teherańscy mentorzy irackich szyitów. Nie ma wątpliwości, że opcja ta była wówczas brana pod uwagę dużo poważniej. Amerykański wywiad prawdopodobnie mógł korzystać z wiedzy i kontaktów w terenie zwolenników Rezy Pahlaviego (jeśli tacy istnieją), Narodowej Rady Oporu (o ile jej zwolennicy posiadają ważne informacje), a także dziesiątek mniejszych ugrupowań.
Konkluzja była jasna: próba rozczłonkowania Iranu wywoła w regionie jeszcze większy zamęt niż jej zaniechanie. Zacznijmy od Kurdystanu – pojawienie się kolejnego kurdyjskiego quasipaństwa było już ćwiczone w przypadku Syrii. Turcja niemal otworzyła drzwi bojownikom Państwa Islamskiego, by umożliwić im zduszenie niezależności Rożawy. Finalnie Ankara i tak interweniowała, by złamać kurdyjską twierdzę w Syrii. Azerbejdżan? Po pierwsze, Azerom w Iranie już obecnie przypisuje się nadmierny wpływ na sprawy państwa (azerskich korzeni Irańczycy doszukują się np. u ajatollaha Chameneiego i byłego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada). Po drugie, raczej wątpliwe, by reżim w Baku ucieszył się z nowego terytorium (albo sąsiada rywala) o dużej odmienności kulturowej i religijnej. W Beludżystanie od lat toczy się pełzająca wojna domowa ze zbliżonymi do afgańskich talibów radykałami oraz przemytnikami narkotyków. Beludżystan to zwielokrotnienie tych kłopotów.
Trudno się zatem dziwić, że propozycja, która nawet na dobre nie padła, wywołała więcej protestów niż euforii. „To koncepcja, która zdradza zarówno niezrozumienie irańskiej tożsamości, jak i niebezpieczną naiwność co do ostatecznego skutku” – podsumowała na łamach „The Jerusalem Post” iranistka z Uniwersytetu w Tel Awiwie Sharona Mazalian. Według niej etniczne pochodzenie nie ma w Iranie większego znaczenia – w dzisiejszym establishmencie republiki reprezentowane są prawie wszystkie mniejszości. Potencjalne napięcia rodzą raczej odmienności religijne: szyicka większość marginalizuje lub represjonuje mniejszość sunnicką (np. Kurdów czy Beludżów). Ale nawet te animozje nie są tak zapiekłe, by mówić o masowym buncie przeciw reżimowi.
I tu dochodzimy do kluczowej konstatacji: Irańczycy nie są entuzjastami obalania reżimu przez siły zewnętrzne. Demokracji nie da się tam zawieźć na czołgach.
Insiderzy
– Dla Iranu są dwa rozwiązania: działanie poprzez którąś zagraniczną potęgę, czego absolutnie nie chcemy. I oddolne działania ludzi, na których rozwinięcie się potrzebujemy czasu. No i jest jeszcze jedna opcja: zreformowanie się systemu od wewnątrz. My mówiliśmy zawsze, że to nie jest możliwe, ale są ludzie, którzy w to wierzą – dowodził przed laty Banisadr.
Dziś sytuacja Irańczyków wydaje się być jeszcze bardziej skomplikowana. Po raz pierwszy od wojny z Saddamem doświadczyli bombardowań. O ile nikt nie żałuje wierchuszki pazdarów czy wojska i tylko nieliczni przejmują się naukowcami i urzędnikami nadzorującymi program nuklearny, o tyle uboczne ofiary nalotów przywodzą na myśl izraelską operację przeciwko Hamasowi w Strefie Gazy. Tyle że na emigracyjnych opozycjonistów nie ma co liczyć, a w kraju nie istnieją żadne pozareżimowe struktury, które byłyby w stanie rzucić wyzwanie ajatollahom czy cieszącemu się rosnącymi wpływami Korpusowi Strażników Rewolucji.
Coraz bardziej prawdopodobny staje się scenariusz niemożliwy: wewnętrzna ewolucja reżimu. Może ona obrać kurs mniej kolizyjny, opierając się na reżimowych liberałach, którzy od czasu do czasu dawali o sobie znać (prezydentury Mohamada Chatamiego czy Hasana Rowhaniego). Albo bardziej konfrontacyjny – z przejęciem realnej władzy przez obsadzoną np. przez Strażników Rewolucji egzekutywę. O zmianie reżimu nie ma na razie mowy. ©Ⓟ
Radykalni i racjonalni
Przez dekady stan zamrożonej konfrontacji był obu stronom na rękę. „Choć Rewolucja Islamska była ciosem dla Izraela, nie powstrzymało to państwa żydowskiego przed wspieraniem Iranu i staraniami o poprawę relacji z rządem Chomeiniego jako przeciwwagi dla arabskich wrogów Izraela” – pisał persko-amerykański ekspert Trita Parsi w książce „Treacherous Alliance: The Secret Dealings of Israel, Iran And The US”.