Kilka dni przed zbombardowaniem instalacji nuklearnych w Iranie Donald Trump zamieścił na platformie społecznościowej długi SMS od ambasadora USA w Jerozolimie Mike’a Huckabee. Przepełniona religijnym uniesieniem wiadomość skrywa polityczne przesłanie. „Piszę nie po to, żeby pana przekonywać, lecz po to, żeby pana zachęcić. Wierzę, że usłyszy pan głos z niebios, który jest dużo ważniejszy niż mój czy kogokolwiek innego. Jestem pana mianowanym sługą na tej ziemi i ufam pana instynktowi” – pisze ambasador. Huckabee, były gubernator Arkansas i pastor Kościoła baptystycznego, nie ma wątpliwości, że Bóg ocalił Trumpa z ubiegłorocznego zamachu, by został „najważniejszym prezydentem w tym stuleciu, a może nawet w całej historii”. Podkreśla, że od czasu Harry’ego Trumana, który w 1945 r. nakazał zrzucić bombę atomową na Hiroszimę i Nagasaki, na żadnym przywódcy nie spoczywała tak doniosła decyzja jak na nim. „Wiele głosów mówi do pana, ale jest tylko JEDEN głos, który ma znaczenie. To JEGO głos”– pisze ambasador. „Nie wybrał pan tego momentu. Ten moment wybrał pana”.

Ameryka na wojnie

Podobnie jak wielu ewangelikanów Huckabee jest chrześcijańskim syjonistą: wierzy, że współczesne państwo żydowskie stanowi wypełnienie biblijnych proroctw, a zapewnienie mu bezpieczeństwa to warunek powrotu Chrystusa i zbawienia świata. Wspieranie Izraela nie jest zatem tylko kwestią polityki zagranicznej, lecz także aktem wiary i religijnym obowiązkiem. Huckabee wyznaje chrześcijański syjonizm w wersji skrajnej: sprzeciwia się utworzeniu państwa palestyńskiego (chyba że na terenach wykrawanych z innych krajów muzułmańskich), uważa, że Żydzi mają wieczyste prawo do Zachodniego Brzegu (a precyzyjniej: Judei i Samarii), dlatego nie ma tam mowy o żadnej okupacji. W swoich wypowiedziach kwestionował nawet samo istnienie palestyńskiej tożsamości, określając ją „politycznym narzędziem, które ma służyć do odebrania ziem Izraelowi”.

Amerykański ambasador w Jerozolimie nie jest jedynym trumpistą, który odnalazł usprawiedliwienie nalotów na irańskie zakłady jądrowe w ewangelikańskiej teologii. „W szkółce niedzielnej uczono mnie z Pisma Świętego, które głosi: kto błogosławi Izraelowi, ten będzie błogosławiony; ci, którzy przeklinają Izrael, będą przeklęci” – oświadczył senator Ted Cruz, dawny rywal Trumpa, a obecnie lojalny członek jego obozu. Słowa te padły podczas płomiennego wywiadu przeprowadzonego przez Tuckera Carlsona, ultrakonserwatywnego podcastera i komentatora, który obok szerzenia teorii spiskowych i zachwycania się Rosją Putina od lat żarliwie krytykuje amerykańskie interwencje zbrojne. Rozmowa szybko obróciła się viralową pyskówkę: Carlson łajał senatora za kibicowanie wojnie przeciwko krajowi, o którym niewiele wie; ten drugi sugerował podcasterowi, że jego obsesja na punkcie Izraela ociera się o antysemityzm. Wymiana ta była jaskrawą ilustracją podziału, jaki wywołała w świecie MAGA sprawa udziału USA w izraelskiej kampanii przeciwko Iranowi. Izolacjonistyczne skrzydło ruchu uznało uwikłanie się w nową wojnę na Bliskim Wschodzie za sprzeniewierzenie się doktrynie „America First”. Po drugiej stronie są „jastrzębie” wśród republikanów. W rozwoju wydarzeń dostrzegli historyczną szansę na likwidację programu nuklearnego Teheranu – realizację celu, który zaprzątał myśli kolejnych prezydentów ostatnich dekad.

Trump murem za Netanjahu

Jeszcze całkiem niedawno Trump liczył na to, że uda mu się nakłonić reżim ajatollahów do porzucenia ambicji atomowych bez uciekania się do środków militarnych. Przez kilka miesięcy odwodził premiera Binjamina Netanjahu od realizacji scenariusza wojennego, publicznie wyrażając nadzieję, że negocjacje doprowadzą do porozumienia. Wśród „jastrzębi” narastało wręcz zaniepokojenie, że Biały Dom pójdzie na zbyt duże ustępstwa wobec Teheranu.

Po tym, jak pierwsza fala izraelskich myśliwców i dronów uderzyła w obiekty strategiczne na terenie Iranu, Trump błyskawicznie zmienił jednak ton: wydzwaniał do dziennikarzy i dawał wyraz zachwytowi nad rozmachem operacji, a swoim doradcom mówił, że skłania się do użycia przeciwko Teheranowi jednej z najbardziej niszczycielskich broni w arsenale Stanów Zjednoczonych: bomb typu bunker buster – zdolnych przebijać się przez bunkry czy podziemne silosy rakietowe. Atmosfera gęstniała, a na konserwatywnych platformach i kanałach wrzało coraz bardziej.

Dyskusja o tym, na ile niewzruszone poparcie dla rządu w Tel Awiwie jest kluczowe dla bezpieczeństwa i dobrobytu Stanów Zjednoczonych, tliła się w kręgach MAGA od lat. Nawet najwięksi populiści, którzy postulowali, by administracja wydawała mniej na obronę Izraela, a więcej na uszczelnianie granicy z Meksykiem, do tej pory nie sprzeciwiali się jednak kursowi Trumpa. Lojalność wobec prezydenta i ruchu, któremu przewodzi, zawsze wygrywała z rozterkami. Dopiero perspektywa wysłania bombowców USA na Iran nadkruszyła jedność ruchu, rozpalając zażarty spór o prawdziwe znaczenie polityki „America First”.

Nowy rozdział

Politycy, influencerzy i podcasterzy z konkurujących frakcji ruszyli do ofensywy medialnej, aby wpłynąć na Biały Dom. Wśród orędowników ataku na Kapitolu prym wiódł senator Lindsay Graham, jeden z najwierniejszych sojuszników Trumpa ze starej, neokonserwatywnej gwardii, która w polityce zagranicznej preferuje interwencjonizm. Graham nie tylko namawiał prezydenta, by wysłał do pomocy Izraelowi amerykańskie bombowce, lecz także otwarcie agitował za obaleniem reżimu w Teheranie. – Czas zakończyć erę ajatollaha i jego popleczników. Zacznijmy nowy rozdział na Bliskim Wschodzie: tolerancji, nadziei i pokoju – apelował w Fox News.

W izolacjonistycznym rdzeniu MAGA słowa te wzbudziły podszytą kpiną wściekłość. Wielu przypominało o błędnych danych wywiadowczych, które utorowały drogę do inwazji na Irak w 2003 r. oraz towarzyszących wojennej gorączce brawurowych deklaracjach o zaprowadzeniu demokratycznych rządów w Bagdadzie. – Nie możemy znowu tego zrobić. To rozedrze nasz kraj na kawałki – ostrzegał na debacie w Waszyngtonie Steve Bannon, doradca Trumpa w pierwszej kadencji i wiodąca postać obozu „America First”. Jego zdaniem uwikłanie się w ten konflikt może rozbić jedność MAGA, a w rezultacie zniweczyć najważniejszą misję administracji: deportowanie milionów nielegalnych imigrantów. – Jedna z naszych podstawowych zasad brzmi „żadnych wiecznych wojen” – podkreślił Bannon, dodając, że rozgoryczenie kosztowną okupacją Iraku w dużym stopniu przyczyniło się do pierwszego zwycięstwa Trumpa.

To ja decyduję

Gdy 10 lat temu miliarder wkraczał na scenę polityczną, obiecywał Amerykanom zerwanie z neokonserwatywnym establishmentem i pretensjami do demokratyzacji państw z pomocą czołgów U.S. Army. Pod jego rządami Stany Zjednoczone miały porzucić rolę globalnego policjanta i gwaranta międzynarodowych norm, aby skupić się na własnych interesach. W 2019 r., ogłaszając wycofanie wojsk USA z północnej Syrii, napisał w mediach społecznościowych, że „wdanie się w wojnę na Bliskim Wschodzie było najgorszą decyzją w historii”. Ta sama izolacjonistyczna narracja przenikała ostatnią kampanię wyborczą i początek nowej prezydentury. – Miarą naszego sukcesu będą nie tylko zwycięskie bitwy, lecz także zakończone wojny, a może przede wszystkim te, których uda nam się uniknąć – przyrzekał w swoim drugim przemówieniu inauguracyjnym. – Moim największym dziedzictwem będzie to, że byłem tym, który budował pokój i jednoczył ludzi.

Dlatego wielu luminarzy i zagorzałych sympatyków MAGA odczuwa dziś rozczarowanie, że gospodarz Białego Domu kontynuuje tradycję poprzednich administracji. „Ostatnie, czego potrzebuje teraz Ameryka, to nowa wojna” – komentował na X Charlie Kirk, aktywista i założyciel wpływowej organizacji Turning Point USA, która promuje konserwatywne polityki w szkołach i na kampusach. Wątpliwości co do zasadności uderzeń na Iran wyraziła nawet dyrektorka Wywiadu Narodowego Tulsi Gabbard, która w marcu, na przesłuchaniu w Kongresie oświadczyła, że zasoby wzbogaconego uranu w rękach Teheranu osiągnęły rekordowy poziom, ale prace nad bronią jądrową obecnie nie trwają (według służb zostały zawieszone w 2003 r.). Dwa tygodnie temu Gabbard opublikowała video, w którym opowiada o tym, jak „polityczne elity i wojenni podżegacze” podsycają napięcia między mocarstwami, narażając świat na ryzyko „nuklearnej anihilacji”. Filmik jest przeplatany obrazami z jej wizyty w Hiroszimie. Prezydent podobno wpadł w szał, kiedy go obejrzał. I konsekwentnie zaprzeczał ocenom służb dotyczącym stanu irańskiego programu jądrowego.

Ognisko buntu dość nieoczekiwanie pojawiło się też w najbardziej zatwardziałym odłamie trumpistów na Kapitolu. Kongresmenka Marjorie Taylor Greene, kojarzona z zamiłowaniem do teorii spiskowych i bezgranicznym oddaniem prezydentowi, w emocjonalnym wpisie na X napisała, że ma już dość finansowania cudzych wojen, które nie przynoszą żadnych korzyści Amerykanom – nie licząc pompowania zysków koncernów zbrojeniowych. Jej rozumowanie jest symptomatyczne dla frakcji, która sytuuje się na prawym krańcu populistyczno-nacjonalistycznego spektrum: dlaczego zrzucamy bomby na kraje, których wielu z nas nie potrafi wskazać na mapie, skoro nie radzimy sobie z imigranckimi kryminalistami i kartelami narkotykowymi na własnym podwórku? Dlaczego wydajemy biliony dolarów na pomoc humanitarną i obronę sojuszników zamiast inwestować w rodzimy przemysł, infrastrukturę i mieszkalnictwo? „Doprowadza mnie to do szału, że pokolenie moich dzieci nie może sobie pozwolić na kupno domu i ubezpieczenie, a na przyszłość patrzy bez większych nadziei” – oburzała się Greene. Zapytany o zarzuty krytyków przez dziennikarza „The Atlantic” Trump odpowiedział krótko: to ja decyduję, co oznacza „America First”.

Rozdźwięk i początki uspokojenia

Gospodarza Białego Domu najbardziej rozdrażniły tyrady Tuckera Carlsona – do tego stopnia, że nazwał go „szurniętym”. Rozdźwięk między nimi jest o tyle znamienny, że do tej pory uchodzili za bliskich sojuszników. Znajomość rozpoczęła się za pierwszej kadencji MAGA, kiedy Carlson był gwiazdorem oglądanej przez prezydenta telewizji Fox News. Gdy w 2023 r. po serii skandali stacja wyrzuciła go z pracy, przeniósł się wraz ze swoją kilkumilionową widownią na platformy internetowe i stopniowo rozbudowywał zasięgi. Dzięki temu nie tylko zachował dostęp do ucha Trumpa, lecz wręcz zacieśnił z nim relację – występował nawet na jego wiecach wyborczych w roli specjalnego gościa.

Po izraelskim ataku na Iran Carlson usiłował odwieść administrację od włączania się w kampanię Netanjahu. Ostrzegał, że taka decyzja może się skończyć „zabiciem tysięcy Amerykanów w imię obcej agendy” i „rozbudzeniem nienawiści do Zachodu, która może stać się paliwem dla nowego pokolenia terrorystów”. Do tego przekonywał, że wdanie się w nowy konflikt będzie zdradą elektoratu MAGA. „To jak pokazanie środkowego palca milionom wyborców, którzy myśleli, że oddają głos na władzę stawiającą Stany Zjednoczone na pierwszym miejscu” – pisał w newsletterze. – „Porzućmy Izrael. Niech sam toczy swoje wojny” – apelował. Jednocześnie oskarżał znanych republikańskich komentatorów i darczyńców o podżeganie do obalenia reżimu ajatollahów, w szczególności swoich byłych szefów i kolegów z Fox News. „Robią to, co robili zawsze: odkręcają kurek z propagandą do maksimum” – mówił w podcaście Steva’a Bannona „War Room”.

Po zapewnieniach Trumpa, że bombowce B-2 „całkowicie zlikwidowały” potencjał jądrowy Iranu, nastroje na zapleczu Białego Domu nieco się uspokoiły. Lojalność wobec prezydenta znowu wzięła górę nad wątpliwościami politycznymi. Dużą część sceptycznie nastawionych aktywistów i influencerów przekonało tłumaczenie, że naloty były jednorazową, chirurgicznie przeprowadzoną operacją, nie zaś pierwszym aktem kampanii mającej doprowadzić do przewrotu w Iranie. Bannon, nazywany przez niektórych „zaklinaczem MAGA”, orzekł, że prędzej czy później zaakceptują je wszyscy członkowie obozu. I na razie wiele wskazuje, że tak się stanie. W sondażach przeprowadzonych już po atakach nie widać żadnych oznak tego, by elektorat odwracał się od Trumpa. Według badania CNN/SSRS 80 proc. republikanów popiera ataki na zakłady nuklearne. Dla porównania, dziewięciu na 10 demokratów jest przeciw.