W niedzielę w Sztokholmie zakończyło się trzydniowe spotkanie Grupy Bilderberg. Jak podało biuro prasowe premiera Ulfa Kristerssona, wygłosił on do zebranych przemówienie „na temat konkurencyjności Szwecji i Unii Europejskiej oraz wsparcia Szwecji dla Ukrainy”. Poza tym było jak co roku (z krótką przerwą z powodu pandemii): luksusowy hotel, dziesiątki prominentnych uczestników, sporo kawioru i szampana, żadnych konferencji prasowych, rezolucji czy oficjalnych oświadczeń, aura tajemnicy. Oraz oczywiście uliczne protesty i spekulacje o zakulisowym „rządzeniu światem”.
Grupa Bilderberg: kto ją wymyślił?
Zaczęło się w maju roku 1954, gdy z inicjatywy polskiego emigranta Józefa Retingera grono wpływowych ludzi ze sfer polityki, biznesu, nauki i struktur bezpieczeństwa zgromadziło się, by dyskretnie i możliwie szczerze przedyskutować najważniejsze kwestie globalne. Chodziło m.in. o stosunek do Związku Radzieckiego i komunizmu, o losy kolonii i terytoriów zależnych, a także o perspektywy integracji europejskiej, zwłaszcza w kontekście współpracy gospodarczej i wojskowej. Wtedy spotkano się w holenderskim Oosterbeek, w hotelu o nazwie Bilderberg – stąd wzięła się używana do dziś nazwa tej inicjatywy, której postanowiono nadać charakter cykliczny i nawet powołano jej stały sekretariat.
Na jego czele stanął (i pełnił tę funkcję do śmierci w 1960 r.) sam Retinger. To postać barwna i tajemnicza. Potomek krakowskiej rodziny inteligenckiej o korzeniach żydowskich, świetnie wykształcony kosmopolita, już w młodych latach przynajmniej otarł się we Francji i Wielkiej Brytanii o struktury wolnomularskie, a najprawdopodobniej także o wywiady tych państw (i być może paru innych, w tym USA i Watykanu). Potem przez długie lata wypełniał skomplikowane misje polityczne, od Austro-Węgier (które podczas I wojny światowej usiłował namówić na zerwanie sojuszu z Niemcami) po Meksyk (gdzie chyba pilnował interesów wielkiego amerykańskiego biznesu, zagrożonych przez rewolucję i rządy lewicowe). Występował niekiedy jako osoba prywatna, ale w razie potrzeby korzystał też z „przykrycia” działacza międzynarodowego ruchu związkowego lub przyjmował rolę doradcy prominentnych polityków. W takim właśnie charakterze pojawił się podczas II wojny światowej u boku gen. Władysława Sikorskiego i szybko zyskał u wielu rodaków miano „złego ducha” premiera rządu emigracyjnego. Towarzyszył generałowi prawie wszędzie, ale akurat nie podczas jego ostatniej podróży zakończonej tragedią w Gibraltarze. Za to potem, dobiegając sześćdziesiątki (!), został zrzucony ze spadochronem do okupowanej Polski z tajną misją zleconą mu bezpośrednio przez Brytyjczyków, padł wkrótce ofiarą zamachu zorganizowanego przez nasze struktury konspiracyjne i cudem uszedł z życiem. Pisał książki i artykuły do prasy, a po wojnie zajął się także namawianiem do współpracy arystokratów, polityków, generałów, szefów służb specjalnych, liderów biznesu, mediów i nauki świata zachodniego – czego efektem było właśnie powstanie Klubu Bilderberg.
Miękka siła networkingu
Gdy ma się takiego ojca-założyciela, to trudno nie stać się bohaterem plotek i spekulacji ocierających się o spiskowe teorie dziejów. Prawda jest jednak zapewne całkiem prozaiczna. Wedle dość zgodnych wyznań uczestników spotkań (a nie wszyscy grzeszą absolutną dyskrecją), nie ma tam ani tajemnych rytuałów, ani głosowań nad planami wywołania nowej wojny, ani nawet uzgodnień, kto ma wygrać ważne wybory oraz jak w kolejnych miesiącach ma się kształtować kurs dolara, uncji złota i baryłki ropy. Są za to pogłębione rozmowy – zarówno plenarne, jak i w podgrupach – podczas których uczestnicy wywodzący się z różnych krajów i środowisk namawiani są do otwartego prezentowania swej unikatowej wiedzy i odmiennych punktów widzenia. Korzyść dla wszystkich jest oczywista – zwiększa to ich kompetencje, pozwala lepiej rozumieć złożoność świata, trafniej prognozować rozwój wydarzeń, podejmować mądrzejsze decyzje. Zgodnie z przyjętą zasadą (zwaną od znanego brytyjskiego think-tanku „regułą Chatham House”) beneficjenci mogą następnie dowolnie posługiwać się wiedzą uzyskaną w trakcie spotkań klubu, pod warunkiem, że nie zdradzą jej źródła, czyli personaliów konkretnych osób, od których pochodzą dane informacje, oceny i sugestie.
To daje uczestnikom (przynajmniej do pewnego stopnia) komfort prezentowania prywatnych, nieskrępowanych oficjalnym stanowiskiem swoich rządów czy instytucji sądów. Również kontrowersyjnych lub bardzo szczerych, choć oczywiście nie tylko takich. Spodziewać się można w tych warunkach także elementu celowej dezinformacji, ale inteligentny i doświadczony uczestnik rozmów na wysokim szczeblu (a tylko tacy spotykają się przecież w tym gronie) powinien raczej umieć odróżnić ziarno od plew. Przynajmniej z grubsza.
Korzyści są nie tylko merytoryczne. Po paru dniach intensywnych spotkań łatwiej zadzwonić na prywatny numer w pilnej sprawie, zrozumieć bez zbędnych słów późniejsze publiczne zachowania osoby, którą poznało się bliżej w tak specyficznych okolicznościach. Nic więc dziwnego, że mało kto odmawia udziału. A zapraszani są czołowi politycy, liderzy opinii oraz dysponenci naprawdę dużych pieniędzy – zainteresowani wspólnym celem definiowanym oficjalnie jako „wspieranie dialogu między Europą a Ameryką Północną”.
Bilderberg nie jest jedynym formatem działającym na podobnych zasadach. Jest choćby założona w 1973 r. przez Davida Rockefellera „Trilateral Commision” (te „trzy strony” to USA, Japonia i Europa). Ona też bywa posądzana o chęć nieformalnego „władania światem”. Na listach uczestników prac tej komisji i klubu bilderberskiego powtarza się zresztą sporo nazwisk – np. Zbigniewa Brzezińskiego. Inny nasz rodak, były premier Marek Belka, pytany niegdyś o swój udział w Komisji Trójstronnej ironicznie nazwał ją „komitetem wykonawczym światowego imperializmu”. Przesadził, ale gdyby słowo „imperializm” zamienić na przykład na „turbokapitalizm”, ironii byłoby w tej frazie znacznie mniej.
Tematy i ludzie
Tematykę obrad Grupy Bilderberg zawsze podaje się do publicznej wiadomości. W tym roku na pierwszym miejscu znalazły się relacje transatlantyckie, a dalej m.in. Ukraina, autorytarna „oś zła”,sztuczna inteligencja, geopolityka energii i minerałów krytycznych oraz problematyka demografii i migracji. To subtelne, acz zauważalne przesunięcie priorytetów w stosunku do zeszłego roku: wtedy, w Madrycie, na czele listy znalazły się kwestie AI, a dalej problemy przyrodnicze i klimatyczne, wyzwania gospodarcze w Europie i USA, a dopiero pod koniec Ukraina, Rosja, Chiny i Bliski Wschód. Podobnie było także w roku 2023 w Lizbonie, gdzie za obawami i nadziejami związanymi ze sztuczną inteligencją uplasowały się głównie sprawy bankowe, fiskalne i handlowe przemieszane z polityką przemysłową i energetyczną oraz kwestią nowych mocarstw: Indii i Chin, a dopiero bliżej końca NATO, Rosja i Ukraina oraz zagrożenia transnarodowe i amerykańskie przywództwo.
Publicznie znana jest także lista zaproszonych. Tym razem po około 40 proc. stanowili politycy (czynni i byli, reprezentujący dosyć szerokie spektrum ideowe) oraz przedstawiciele biznesu, a stawkę uzupełniali wojskowi, akademicy i dziennikarze. W pierwszej kategorii warto odnotować m.in. głowy państw: króla Niderlandów Wilhelma Aleksandra oraz prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. Do tego: premier Grecji Kyriakos Mitsotakis, sekretarz generalny NATO Mark Rutte, kilku urzędujących ministrów (w tym Radosław Sikorski oraz Jens Stoltenberg, do niedawna szef NATO, teraz kierujący w Norwegii resortem finansów), komisarzy europejskich (Maria Luís Albuquerque, Woepke Hoekstra, Michael McGrath, Maroš Šefčovič) czy przewodnicząca Bundestagu Julia Klöckner i liderka szwedzkiej socjaldemokracji Magdalena Andersson. Stary Kontynent zdominował w tej kategorii liczebnie Amerykę, acz warto zauważyć udział Jasona Smitha, republikańskiego kongresmana z Missouri związanego z radykalnymi ruchami pro-life oraz strzeleckimi, a także Michaela Kratsiosa, dyrektora Biura Polityki Naukowej i Technologicznej Białego Domu.
Kategoria kolejna, byli prominentni politycy i urzędnicy, to z kolei m.in. eks-minister spraw zagranicznych Ukrainy Dmytro Kułeba (z afiliacją prestiżowej, francuskiej uczelni Sciences Po), była premier Finlandii Sanna Marin (przedstawiona jako członkini Tony Blair Institute for Global Change) oraz José Manuel Durão Barroso. Smaczek: były premier Portugalii i przewodniczący Komisji Europejskiej, który swą polityczną drogę rozpoczynał jako aktywista ugrupowań skrajnie lewicowych, teraz wystąpił jako „przewodniczący International Advisors, Goldman Sachs International”.
Świat biznesu i finansów, już ze zdecydowanie liczniejszym udziałem gości zza oceanu, reprezentowali prezesi i członkowie zarządów takich potentatów jak np. Møller-Maersk, Ericsson, Volvo i SAAB, Warner Bros i Microsoft, Deutsche Bank, TotalEnergies i Ryanair, Nestlé i BNP Paribas, Spotify, Citigroup i Pfizer. Do tego m.in. Fatih Birol, dyrektor wykonawczy Międzynarodowej Agencji Energetycznej, Børge Brende, aktualny prezes World Economic Forum, Mathias Döpfner, dyrektor generalny koncernu Axel Springer. Z Polski – Rafał Brzoska, szef InPostu, a także Wojciech Kostrzewa, prezes Polskiej Rady Biznesu.
Uwagę przykuwało nazwisko Petera Thiela, amerykańskiego inwestora i filantropa, od lat bardzo aktywnego politycznie – najpierw w Partii Libertariańskiej, a od pewnego czasu po stronie republikanów, nie bez przyczyny uznawanego za jednego z najważniejszych i najbardziej perspektywicznych zakulisowych graczy w USA. Do tego redaktorzy naczelni Bloomberga i „The Economist”, znani komentatorzy (m.in. z „New York Times” czy „Financial Times”), naukowi celebryci i uznani badacze (np. Fareed Zakaria, Lawrence Summers, Enrico Letta, Stephen Kotkin). I wreszcie – last, but not least – ważni amerykańscy wojskowi – admirał Samuel Paparo jr. (szef Dowództwa Indo-Pacyfiku) oraz generał Christopher Donahue (zwierzchnik sił USA w Europie i Afryce, a jednocześnie dowódca sojuszniczych sił lądowych w ramach NATO).
Znacząca nieobecność
Z uwagi na klucz geograficzno-polityczny takie grono mogłoby ewentualnie rządzić globalną polityką i gospodarką (i spychać do defensywy blok sowiecki) za czasów Retingera. Dzisiaj, żeby aspirować do takiej roli przynajmniej w odniesieniu do tzw. „wolnego świata”, wypadałoby dokooptować ważnych ludzi z Australii, Japonii, Tajwanu, a dla przyzwoitości i dobrego wrażenia może nawet jeszcze kogoś z Ameryki Łacińskiej. Żeby jednak naprawdę rządzić całym współczesnym światem, nieodzowne byłoby niestety wyjście poza liberalne opłotki i doproszenie do stołu także prominentnych Hindusów, Chińczyków z kontynentu (tak, byłoby to niełatwe, zważywszy że już siedzieliby przy nim Tajwańczycy) oraz oczywiście szejków znad Zatoki Perskiej. W wyobrażalnej przyszłości to jednak mało realny scenariusz.
Grupa Bilderberg pozostanie więc zapewne klubem dyskusyjnym, cennym i użytecznym w swojej tradycyjnej roli, ale nic ponadto. Rządem światowym nie będzie też Organizacja Narodów Zjednoczonych już teraz wykazująca rozliczne deficyty. Już prędzej zdoła spełnić taką funkcję G7, czyli konferencja szefów egzekutyw najbogatszych demokratycznych państw świata – bo tam są nie tylko pieniądze i realna władza oraz narzędzia do egzekwowania podjętych decyzji, lecz także względna spójność kluczowych interesów i brak krępujących procedur (ważne, gdy trzeba reagować na kryzysy i wyzwania niemal w czasie rzeczywistym, a tak będzie coraz częściej). Wiele jednak wskazuje, że większe szanse ma przeciwny scenariusz, czyli narastanie różnic pomiędzy „siódemką”, aż do możliwego sparaliżowania i uwiądu tej formuły.
Hipotetyczny „rząd światowy” tymczasem będzie żył nadal swoim życiem, w legendach, ludowych podaniach oraz fantazjach pisarzy, blogerów i „antysystemowych” polityków. Z prostego powodu: ludzie lubią proste wyjaśnienia skomplikowanych problemów, lubią mieć jasno określonego wroga, winnego ich nieszczęść (globalna egzekutywa w rękach złowrogich „onych” pasuje do tej roli doskonale). Inni pewnie lubią marzyć, że taki centralny ośrodek zdolny zapanować nad chaosem przyniesie ludzkości ukojenie, bezpieczeństwo i dobrobyt (o ile tylko obsadzą go „nasi”). To piękna wizja, tyle że też skrajnie mało realna z uwagi na wiadome słabości ludzkich charakterów oraz siłę nienawiści i separatyzmów organizujących politykę od tysiącleci. Paradoksalnie – naszą jedyną szansą jest chyba jakiś spektakularny kataklizm, który uchyli dotychczasowe podziały i unieważni stare konflikty, głęboko przebudowując zbiorową mentalność. Kometa, stopnienie lodów polarnych, może inwazja Obcych… A wtedy ci, którzy przeżyją, być może staną przed szansą zorganizowania świata na nowo, lepiej niż za pierwszym razem. Być może, ale nie na pewno.
Na razie jednak mamy to, co mamy. I tym bardziej należy doceniać formuły i platformy, pozwalające decydentom oraz liderom opinii poznawać i rozumieć stanowiska odmienne od ich własnych. Słuchać argumentów, chłonąć inspiracje, ucierać kompromisy. Takie, jak choćby Klub Bilderberg.
Panie Józefie, dzięki za ten pomysł. Dobra robota.