Tak ustawiona narracja czyni z polityk klimatycznych nie tyle opcję, co konieczność. I w ten to sposób „zielona rewolucja” jest od lat komunikowana reszcie świata. W tym biednym krajom Afryki i Azji, wobec których tworzy się przekonanie, że powinny (a właściwie muszą) włączyć się we wspólny wysiłek. Oczywiście na miarę swoich możliwości. Ale zdecydowanie, bo nie ma czasu do stracenia.
Polityka klimatyczna bogatych krajów i jej wpływ na biedne państwa
Kathryn Hochstetler z London School of Economics napisała właśnie na ten temat bardzo ciekawą pracę. Zbadała ona, jak na „zielonej rewolucji” wychodzi Globalne Południe. Ekonomistka pokazuje, że w większości przypadków wymyślone w krajach bogatych polityki klimatyczne przynoszą krajom biednym – niestety – więcej szkód niż pożytku.
Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze – koszty. Klimatyzm polega w głównej mierze na wymuszaniu transformacji energetycznej poprzez czynienie paliw konwencjonalnych droższymi. Robi się to, nakładając na „brudne” źródła prądu regulacje oraz podatki. To skutkuje wzrostem cen nie tylko samej energii, ale też towarów i usług. I nie jest to wypadek przy pracy, tylko zamierzony efekt polityk klimatycznych. Widzimy już zresztą, że mechanizm ten prowadzi do ekonomicznej desperacji także biedniejszych mieszkańców Niemiec, Francji czy Polski. A co tu dopiero mówić, gdy przełożyć go na grunt państw Afryki albo Azji, gdzie z biedą zmaga się 50–60 procent populacji?
Po drugie – green jobs, czyli te wszystkie miejsca pracy mające powstawać dzięki „zielonej rewolucji”, istnieją głównie tylko na papierze. W praktyce transformacja energetyczna nie stworzyła ani trwałych, ani dobrze płatnych posad, które ciągnęłyby w górę całą gospodarkę. Doświadczenia są raczej takie, że jeśli już OZE pojawiają się w Afryce albo Azji, to montaż i obsługa turbin wiatrowych i paneli fotowoltaicznych powiększają wyłącznie nieformalną i słabo płatną część rynku pracy. O żadnym kole zamachowym gospodarki mowy być nie może.
Po trzecie – finansowanie. Doświadczenia krajów biednych sumują się raczej do smutnej konstatacji, że „zielona rewolucja” wysysa i wiąże cenne środki budżetowe. Rządzący pod presją partnerów zachodnich biorą na nią pieniądze – których i tak ciągle im brakuje – z innych miejsc. Byle tylko pokazać, że traktują temat ekologii poważnie. Niewiele z tego jednak w praktyce wynika. Poza przestojami w tych dziedzinach inwestycji społecznych, którym środki odebrano, by było na „zazielenianie”.
Polityka klimatyczna niszczy lokalne społeczności, odbiera dostęp do wody, zatruwa okolicę
Nie wolno zapominać jeszcze o jednym. Przechodzenie od paliw „brudnych” do „czystych” oznacza konieczność zwiększenia wydobycia metali ziem rzadkich. Potrzebnych głównie do zaspokojenia rosnącego popytu na ogniwa. Wydobywanie tych pierwiastków odbywa się w większości przypadków właśnie na Globalnym Południu. Także dlatego, że takie wydobycie nie wygląda i nie pachnie zbyt ładnie. I dlatego odsuwa się je jak najdalej od oczu zachodniego konsumenta. Takie wydobycie nierzadko jest jednak zaprzeczeniem troski o ekosystem. Niszczy lokalne społeczności, odbiera dostęp do wody, zatruwa okolicę.
W sumie można powiedzieć, że to właśnie na Południu najwyraźniej widać te wszystkie sprzeczności, które cechują najnowszy zachodni pęd do ratowania planety. Bez specjalnego oglądania się na koszty. ©Ⓟ