Gdy jasne się stało, że wybuchu II wojny światowej nie da się uniknąć, w Polsce któryś już rok rządziła, zachowując zewnętrzne formy demokracji, ale tak naprawdę coraz bardziej po dyktatorsku, sanacja. I miała doskonałe samopoczucie. Jeszcze parę lat przed wojną jeden z jej koryfeuszy, pułkownik Bogusław Miedziński, dywagował, że on i jego koledzy skazani są na rządzenie do śmierci, bo przecież „nie ma komu oddać władzy”.

Groza nadciągającej wojny jeszcze tę satysfakcję zintensyfikowała. Bo niemieckie zagrożenie w połączeniu ze zdecydowanym stanowiskiem polskiego rządu i przyjętym z entuzjazmem przez większość Polaków słynnym przemówieniem ministra Becka (o tym, że ważniejszą wartością od pokoju jest honor) wywołało doraźny efekt skupiania się społeczeństwa wokół władz. Umiarkowana opozycja zaczęła wysyłać sygnały, że może wobec groźby najazdu warto byłoby stworzyć coś w rodzaju rządu koalicyjnego. Zwłaszcza, że powinno odpowiadać też rządzącym, bo w odbiorze społecznym nie byliby już jedynymi odpowiedzialnymi za wszystko, co stać się może. Bliski współpracownik marszałka Rydza, pułkownik Zygmunt Wenda, odpowiedział wtedy byłemu marszałkowi Sejmu, ludowcowi Maciejowi Ratajowi (jednemu z najrozsądniejszych polityków doby międzywojennej, szukającemu kompromisu dla dobra państwa – dziś zapewne krytycy nazywaliby go „symetrystą”): „my zwycięstwem nie będziemy się z nikim dzielić!”

Nie wiem, czy kiedy Wenda dożywał swoich dni na emigracji, niedopuszczony przez biorącego odwet na przedstawicielach sanacji generała Sikorskiego do służby w armii polskiej na Zachodzie, wspominał te swoje słowa. A jeśli tak, to czy nadal uważał je za słuszne.

Suma wszystkich strachów

Nie wiem, czy rację ma Donald Tusk, gdy mówi, że żyjemy w czasach przedwojennych. I masa innych polityków, ekspertów i komentatorów, którzy albo za nim to powtarzają, albo samodzielnie doszli do podobnych wniosków. Nie wiem również, w jakim stopniu ta wypowiedź premiera była szczera, a w jakim instrumentalna – łatwo uzasadnić tezę o jej wielowymiarowej politycznej opłacalności. Nie zmienia to faktu, że z całą pewnością żaden odpowiedzialny za słowo obserwator nie może zaprzeczyć, że sformułowana przez Tuska diagnoza jest prawdopodobna.

Oczywiście wszystko może pójść według innych scenariuszy, ale jest oczywiste, że ostateczny cel Moskwy stanowi faktyczna likwidacja ukraińskiej państwowości i objęcie całej Ukrainy w tej czy innej formie swoją władzą – zarówno z powodów symboliczno-metafizycznych, jak i z racji potrzeby położenia ręki na ukraińskim potencjale gospodarczym – i konsolidacja pod wodzą Kremla jak największej części przestrzeni poradzieckiej.

Skoro tak, to oczywiste jest również, że warunkiem utrwalenia tych hipotetycznych zdobyczy jest zabezpieczenie ich z jedynej strony, z której mogłoby pojawić się dla nich zagrożenie – od zachodu. To zaś da się uzyskać wyłącznie poprzez zdominowanie teatru środkowoeuropejskiego, na którym największym aktorem jest Polska.

Nie oznacza to automatycznie wojny. Możliwe są próby osiągnięcia tego celu innymi metodami. Po pierwsze jednak „nie oznacza automatycznie” nie równa się „wyklucza”, a po drugie – inne, hybrydowe metody mogą się w wojnę przerodzić. Zwłaszcza że Unia Europejska zapowiada realizację programu forsownej odbudowy swoich możliwości obronnych, co dla Putina może oznaczać mniej korzystny stosunek sił za parę lat. Przypomnijmy, że I wojna światowa wybuchła m.in. dlatego, że kilka europejskich mocarstw uznało, iż czas pracuje przeciw nim, a skoro tak, to lepiej teraz niż później.

I dlatego, że – co może najważniejsze – w Waszyngtonie obecnie panuje Trump, którego reakcja na ewentualną groźbę rosyjskiego wtargnięcia do Europy Środkowej czy nawet na samo wtargnięcie nie jest oczywista. Nie da się tu wykluczyć strategicznej decyzji o całkowitym wycofaniu się z naszego rejonu – jako peryferyjnego i nieprzedstawiającego żadnej wartości wobec preferencji geopolitycznych amerykańskich konserwatystów, których młodsze pokolenie jest Europą w coraz większym stopniu w ogóle niezainteresowane, a wręcz jej niechętne. W jakiejś części zaś skłonne do przychylności wobec Moskwy.

Zwróćmy w tym kontekście uwagę, że marzenia polityków PiS o uzyskaniu wsparcia ze strony administracji Trumpa przeciw rządom Tuska jak dotąd nie zostały zrealizowane nawet w najmniejszym stopniu. Niektórzy interpretują to jako dowód na skuteczność dyplomacji Radosława Sikorskiego. Warto się jednak zastanowić, czy to zaniechanie Białego Domu nie jest motywowane czymś innym, mianowicie całkowitym brakiem zainteresowania Polską i regionem, w którym wszystko jedno, kto rządzi, bo i tak jest on w niedalekiej perspektywie przeznaczony do spisania na straty.

Stoimy więc – nie na pewno, ale nie można tego wykluczyć – w obliczu możliwej wojny, a także całkowitego wycofania się dotychczasowej gwarantki status quo, czyli Ameryki, z naszego obszaru. Te ewentualności mogą się zrealizować łącznie albo osobno, zaś każda z nich (a tym bardziej obie naraz) oznacza zagrożenie o poziomie egzystencjalnym.

W tej sytuacji naturalne wydaje się postawienie pytania, w jaki sposób polski świat polityki przygotowuje się do stawienia czoła tym zagrożeniom, będącym dla Polski, by strawestować tytuł głośnej niegdyś powieści Toma Clancy’ego, sumą wszystkich strachów? Można by bez żadnej przesady nazwać tak nawet samo wycofanie się Stanów ze wschodniej flanki NATO. Przecież obecność USA w naszym regionie oraz perspektywa otrzymania w razie czego pomocy zza oceanu były dotąd absolutnym i w zasadzie jedynym powszechnie podzielanym i uważanym za solidny fundamentem polskiego myślenia o świecie, bezpieczeństwie i pozycji naszego państwa.

Piłka po stronie silniejszych

Jak reaguje na to polska polityka? Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że część przygotowań (przy założeniu, że w ogóle są prowadzone) musi się odbywać z dala od niepowołanych oczu, nie sposób dostrzec, aby obecna sytuacja wpłynęła w jakikolwiek sposób na dynamikę wewnątrzpolskiego sporu. O zagrożeniach wojennych po obu stronach konfliktu, owszem, głośno się mówi. Służą do wzajemnego obrzucania się najcięższymi oskarżeniami – o agenturalność, a co najmniej o bycie „pożytecznym idiotą” Kremla. Ta frazeologia tak spowszedniała, że tego rodzaju zarzuty (przy czym obie strony potrafią formułować insynuacje radykalnie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem) nie znaczą już nic, nie robią w Polsce wrażenia na nikim poza najbardziej fanatycznym wycinkiem politycznego kibolstwa. Skądinąd rosyjscy analitycy odnotowują z niejakim rozbawieniem fakt, że w naszym kraju słowa „ty ruski agencie!” stały się pospolitą obelgą bez realnej treści.

Zupełnie nie potrafię przy tym wskazać która ze stron jest pod tym względem lepsza od przeciwnika. Obie sprawiają wrażenie, jakby całkowicie nie zdawały sobie sprawy z realności zagrożenia, i obie po równo je instrumentalizują. Trzeba jednak stwierdzić, że inicjatywa dokonania jakiegoś, jeśli nie kroku, to pół kroku wstecz na drabinie eskalacji należy w takich sytuacjach do strony silniejszej.

A tą jest bezdyskusyjnie ta, która nie tylko sprawuje władzę, lecz także ma za sobą wsparcie większości polskich oraz europejskich elit – obecna koalicja rządząca.

Otóż tego rodzaju działań ze strony sprawujących władzę nie ma. Donald Tusk od czasu do czasu rzuca górnolotnie coś idącego w tym kierunku (np. „Sytuacja międzynarodowa jest na tyle poważna, że nie możemy sobie pozwolić na kłótnie w kraju w sprawie naszego bezpieczeństwa. Wzywam wszystkie siły polityczne i liderów do zawieszenia sporów na temat wojny i pokoju w Ukrainie i jedności wobec zagrożeń ze Wschodu”). Ale żeby tego rodzaju apele mogły wywrzeć jakiś realny wpływ na rzeczywistość, musiałaby towarzyszyć im, choćby niewielka zmiana politycznej praktyki. Krok w stronę wewnętrznego odprężenia. A tego nie ma zupełnie. Przeciwnie – wszystko, co robi strona rządząca, bardzo logicznie wpisuje się w interpretację, w myśl której cała jej strategia zbudowana jest na koncepcji politycznej eksterminacji prawicowej opozycji. I następnego dnia po pięknych deklaracjach premiera następują kolejne fakty psychologicznie i politycznie, coraz bardziej uniemożliwiające jakiekolwiek odprężenie.

Decyzje najtrudniejsze

Nawet gdyby było inaczej, gdyby sprawujący władzę wykonali jakieś realne pół kroku w stronę złagodzenia wojny wewnętrznej, to jak zareagowałaby opozycja? Wcale nie jestem pewien, że zrobiłaby to samo. Ona również funkcjonuje w paradygmacie najostrzejszego z możliwych konfliktu, armagedonu i – w swoim rozumieniu – walczy z czystym złem.

Przypominam jednak: inicjatywa należy do silniejszego, czyli do obozu rządzącego. Wyjście z nią to dla zmiany sytuacji warunek wprawdzie niewystarczający, ale bezwzględnie konieczny. A takiej inicjatywy nie ma, choć leżałaby w długofalowym interesie nie tylko Polski, lecz także samych rządzących. Bo gdyby nastąpiło najgorsze, gdyby gwarantka rzeczywiście wycofała się z naszego regionu, trzeba byłoby zapewne podjąć straszliwie ciężkie decyzje. Nieporównywalne z jakimikolwiek, podejmowanymi dotąd przez wszystkie polskie rządy po roku 1989. Decyzje – zapewne – niezwykle niepopularne, a zarazem ryzykowne. Potencjalnie tworzące warunki dla późniejszego agresywnego rozliczenia tych, którzy je podjęli. W tej sytuacji dla rządzących korzystne byłoby jakieś bodaj częściowe podzielenie się odpowiedzialnością. Jego formuły mogłyby być różne, ale wymagałyby najpierw obniżenia poziomu napięcia politycznego, a następnie ustalenia – formalnego lub nie – mechanizmu wypracowywania ponadpartyjnego porozumienia w najważniejszych kwestiach międzynarodowych i bezpieczeństwa.

Jednak myślenia w tych kategoriach nie ma w ogóle. I jeśli dotąd żaden przedstawiciel obozu rządzącego nie powiedział „My zwycięstwem nie będziemy się z nikim dzielić!”, to chyba tylko dlatego, że od 1939 r. nasz język zmienił się na tyle, że dziś brzmiałoby to nienaturalnie.

Ale merytorycznie obecną Polską rządzi duch pułkownika Wendy. ©Ⓟ