Ameryka przyjmuje, kogo chce, a nie tego, kogo musi. „Brutalista” jasno to pokazuje.

O tym, co stanowi esencję Hollywood, napisano wiele – i niemal zawsze powtarza się w tym jeden motyw: epickość, czyli wielkość oraz rozmach. Takie są historie tego młodego państwa, jakim są USA, i filmy, które o nim opowiadają. Od „Narodzin narodu” (1915 r.), przez „Przeminęło z wiatrem” (1939 r.) oraz „Ojca chrzestnego” (1972 r.), po „Aż poleje się krew” (2007 r.). Historia Ameryki nadal jest epicka – czego paradoksalnymi dowodami są Donald Trump i jego druga już prezydentura.

I zapewne właśnie z tego powodu Trump będzie miał wpływ na to, kto w tym roku dostanie Oscara. Wcale nie tak rzadko w dorobku Hollywoodu bywało, że nagrody Akademii Filmowej były politycznymi manifestami czy odpowiedziami na bolączki politycznej codzienności. Działo się tak np., gdy USA toczyły wojnę w Wietnamie – sytuację skomentowano nagrodami dla antymilitarystycznego „Pattona” (1970 r.), zaś samo rozliczenie z inwazją przyniósł „Powrót do domu” (1978 r.). Monumentalności nie brakowało takim filmom jak „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” (2017 r.), które dostawały nagrody w ostatnich latach, choć już takiemu „Nomadland” (2020 r.), moim zdaniem, jej nie wystarczyło. Zawsze jednak próba podsumowania amerykańskich problemów pozostawała w najważniejszych filmach tematem ważkim.

Motywem klasycznym dla amerykańskiej filmografii jest też „przybycie do Ameryki”. Różne są losy bohaterów już po znalezieniu się w tej mitycznej krainie szczęścia, ale sam moment dotarcia jest dla nich zazwyczaj czymś metafizycznym. Vito Corleone z „Ojca chrzestnego”, Yentl z „Yentl” (1983 r.) czy Rose DeWitt Bukater z „Titanica” (1997 r.) mijają nowojorską Statuę Wolności, która jest dla nich symbolem nowego życia. Mija ją i László Tóth – bohater „Brutalisty” (2024 r.), niemalże murowanego kandydata do tegorocznych Oscarów w najważniejszych kategoriach. Z wielu powodów – nie tylko artystycznych.

To film, którego sukcesu kilka miesięcy temu nikt się nie spodziewał. Podobnie było ćwierć wieku temu z „American Beauty” (1999 r.). Wtedy nie stało się to przypadkiem: amerykańska klasa średnia, rozpuszczona beztroską epoki Clintonów, szukała swojego miejsca – i obraz swoich rozterek znalazła w filmie Sama Mendesa. Teraz Ameryka Trumpa, walczącego z migrantami, ponownie ma problem z tożsamością i stara się na nowo zdefiniować obcego. Na to zapotrzebowanie odpowiada „Brutalista”.

Sen, nie oaza

Dzieło Brady’ego Corbeta to powrót do klasycznej formy, jaka dominowała w Hollywood w latach 40. i 50. Powstające wówczas filmy były długie („Brutalista” trwa ponad 3,5 godz.), przedstawiana przez nie historia niespiesznie opowiadana, a do tego w połowie przewidywano przerwę (widzowie w kinach mieli swoje potrzeby). Zresztą do tej pory właśnie w ten sposób, z antraktem, wyświetla się klasyki hollywoodzkiego kina – dzieła Williama Wylera czy Davida Leana.

Już sama forma „Brutalisty” przenosi nas więc w czasy ogromnego sukcesu Ameryki – państwa, które wygrało II wojnę światową i stało się centrum świata. Centrum, do którego zdążają wszyscy ci, którym życie zniszczył Hitler, oraz ci, którzy nie chcą swojego życia spędzać pod rządami Stalina. W tym samym czasie co bohater „Brutalisty” do USA wybrał się inny człowiek – Ihor Szewczenko, polski Ukrainiec. Opowiadał mi, że nie widział dla siebie innego wyjścia, bo sądził, że całą Europę, nawet w tej części, która pozostawała wtedy wolna, zaraz podporządkuje sobie komunizm. Ameryka była dla niego ratunkiem. Rajem, do którego prowadziła droga pełna wyrzeczeń, ale na której końcu czekało lepsze życie, a może nawet klasyczny amerykański sukces. Czy każdy chciał tego sukcesu? Zapewne nie. Czy każdy szukał normalności i był w stanie wiele dla jej osiągnięcia poświęcić? Na pewno.

Stany Zjednoczone sprzed 70 lat są wzorcem dla tych, którzy się w nich wychowali. Również dla Donalda Trumpa, który wtedy, zaledwie kilkuletni, widział Amerykę marzeń tych wszystkich maluczkich, którzy przybywali do niej z Europy i z Azji, by pracować na budowach jego ojca. I byli za tę harówkę wdzięczni. Tak jak byli wdzięczni za to samo jego dziadek ze strony ojca i matka samego Trumpa, którzy też do Ameryki przybyli. Ale oni byli innymi migrantami – spełniającymi swój sen o lepszym życiu, ale nietraktującymi Ameryki jak jedynej oazy wolności na świecie.

Słony rachunek

László Tóth (grany przez Adriena Brody’ego), bohater „Brutalisty”, przybywa do USA, będąc już po czterdziestce; jest zasymilowanym w kulturach węgierskiej i niemieckiej żydowskim architektem z dorobkiem. To przybysz inny niż ci zapisani już w micie – nie da się go szybko roztopić w amerykańskości. Tóth chce sprowadzić żonę oraz siostrzenicę, które, podobnie jak on, cudem przetrwały niemieckie obozy oraz cudem nie zostały zgwałcone przez sowieckich żołnierzy, a teraz utkwiły w austriackim obozie dla dipisów (wojennych uchodźców, z ang. displaced persons), w których można było siedzieć i przez dziesiątki lat.

W USA czeka na niego skąpa rodzina. Do tego jest Żydem, uciekinierem z Europy, co czyni z niego osobę podejrzaną w poszukującej komunistycznych spisków Ameryce McCarthy'ego. Bohater spotka na swojej drodze także wielu żydów konwertytów, co było zresztą strategią przetrwania wielu migrantów w tamtych czasach. Polacy, Żydzi czy Włosi przyjmowali anglosaskie nazwiska i przenosili się do Kościołów protestanckich dla wygody i społecznego awansu. Od tego czasu i za sprawą eksplozji „etnicznej Ameryki” – czyli dumy drugiego pokolenia imigrantów, niewstydzącego się już swoich korzeni – opisanej przez politologa Michaela Novaka USA się zmieniły i takie mimikry są już rzadkie. A nowe wielkie mniejszości – latynoska i arabska – nikogo i niczego nie udają.

W latach 50. awans bauhausowskiego architekta z Europy był uzależniony od łutu szczęścia i znalezienia mecenasa, którym dla bohatera filmu stał się – wywodzący się również z nizin, tyle że amerykańskich – bogaty biznesmen Harrison Lee Van Buren Sr. (Guy Pierce). Pomaga on Tóthowi odnaleźć się w nowym świecie, sprowadzić rodzinę, sponsoruje też faraońską budowlę według jego projektu na Wschodnim Wybrzeżu. Proces jej tworzenia trwa wiele lat i wydobywa z nich wszystkich jak najgorsze emocje i instynkty. Tóth odniesie ostatecznie sukces, a po długim czasie, jako uznany w Europie i Ameryce architekt, zacznie budować wokół siebie narrację związaną z traumami Holocaustu, która jawi się w filmie jako próba racjonalizacji osobistej tragedii.

Historia Tótha jest fikcyjna, choć nazwisko głównego bohatera wzięto z biografii Węgra, który w 1972 r. uszkodził młotkiem Pietę Michała Anioła w watykańskiej bazylice św. Piotra. Ale pokazuje sytuację obcych w Ameryce w momencie, kiedy odnosiła największe sukcesy – i kazała im płacić słony rachunek w zamian za zaakceptowanie, doskonale wiedząc, że nie mają innego wyjścia.

Tak samo, mimo zewnętrznych pozorów, było i później, choć zmieniali się obcy. Pojawiali się uciekinierzy z komunistycznej Europy Środkowej i Wschodniej, potem z Azji, a następnie miliony mieszkańców Ameryki Łacińskiej – i każdy z nich przechodził to co poprzednicy: najpierw uznanie za obcego, a potem ewentualną akceptację. I każde kolejne pokolenie migrantów z przestrachem patrzyło na tych, którzy przybywali po nich. Można rzec, że ci, którzy przypłynęli wcześniej, od razu zaczynali stawiać zapory tym, którzy przybywali później.

Lepiej niż w Europie

Hollywood gra na tolerancję i amerykańską wielokulturowość – i ma w tej sprawie zasługi, choć z tymi przesłaniami bywało różnie. Żydowskim właścicielom wytwórni filmowych sprzed 100 lat nie śpieszyło się do walki z antysemityzmem i zaczęli do niej doszlusowywać dopiero pod wpływem wydarzeń II wojny. Teraz Hollywood – i to w formie zarówno dogorywającej kinematografii linearnej, jak i streamingów – jest w awangardzie. I z wyjątkiem kilku postaci, takich jak Mel Gibson czy Jon Voight, nie popiera Trumpa. Co może się jednak zmienić, skoro jednym z większych graczy w Hollywood stał się Jeff Bezos, właściciel Amazona, miliarder, który wsparł 47. prezydenta USA.

Ale na razie w Trumpa można jeszcze uderzyć, choćby symbolicznie, czyli nagrodzić Oscarem film, który zostanie odczytany jako aluzja do jego polityki. Jak dotąd taką możliwość dawał tylko „Wybraniec” (2024 r.), czyli biografia samego Trumpa, jeden z faworytów do Oscara za najlepszą rolę męską. Ale pojawił się film o subtelniejszym wydźwięku i o uroku klasyków kina. Rzecz jasna administracja Trumpa nie składa się z tylko takich ludzi jak okrutny milioner grany przez Pearce’a, a jej wrogami nie są zabiedzeni Żydzi z doświadczeniem Holocaustu. Przeciwnie: Trump to imigrant w trzecim pokoleniu, dwie jego żony są migrantkami mówiącymi przynajmniej na początku po angielsku gorzej niż filmowa żona Tótha, do tego wnuki Trumpa są Żydami. I chyba tylko wiceprezydent J.D. Vance pochodzi z rodziny osiadłej w Ameryce dłużej niż od 150 lat.

Polityczny wydźwięk „Brutalisty” wesprze promocję tego filmu i zainspiruje wielu członków akademii do głosowania na niego. Niestety, ów polityczny wydźwięk uświadamia również jego aktualność. Ameryka z „Brutalisty”, ale i ta współczesna, to kraj oligarchiczny. To dla tych, którzy znają historię tego państwa, żadne zaskoczenie. Oligarchią była Ameryka wielkich przemysłowców, a potem silnych polityków. Teraz po raz pierwszy prezydent sam jest oligarchą, a nie tylko eksponentem ich interesów. Jednak obrona przed obcym, przy jednoczesnym poszukiwaniu sposobów na legitymizację tego obcego w społeczności, jest mechanizmem w Ameryce wypracowanym i działającym lepiej niż w Europie. Ameryka przyjmuje, kogo chce, a nie, kogo musi. I to „Brutalista” bardzo mocno akcentuje. ©Ⓟ