W końcu może się ziścić polski sen o doścignięciu niemieckiej gospodarki. Ale nie ma powodu do radości.

Tak źle w stoczni Meyer-Werft nie działo się od 229 lat. Od jej założenia. Właściwie to dotąd zawsze było dobrze. Do połowy XIX w. nieźle sprzedawały się produkowane tu drewniane łodzie, potem zakład płynnie wszedł w erę pary i stali. Przedsiębiorstwo przyzwoicie sobie radziło również w trakcie II wojny, gdy serwisowało flotę Kriegsmarine. Prawdziwie złote czasy nastały w latach 90 XX w., gdy stocznia wyspecjalizowała się w produkcji luksusowych liniowców.

Szacuje się, że dziś ok. 17 tys. miejsc pracy zależy bezpośrednio i pośrednio od tego zakładu. I aby je chronić, niemiecki rząd wraz z władzami Dolnej Saksonii wykupili 80 proc. udziałów w przedsiębiorstwie za 400 mln euro. Po raz pierwszy w historii miało ono kłopoty z płynnością. Dlaczego? Odpowiedź kieruje nas w stronę problemów nie jednej niemieckiej firmy, lecz całej gospodarki. Ta nie tylko nie rośnie, lecz się kurczy. W zeszłym roku tamtejszy PKB zmalał o 0,3 proc. PKB, w tym – jak szacuje rząd – ma spaść o 0,2 proc.

Czy w tej chwili odczuwasz, czytelniku, schadenfreude? Albo cieszysz się, że w końcu ziszczą się nasze marzenia o dogonieniu Niemców?

Cudowna pomyłka

Polskie aspiracje zawsze były formułowane w odniesieniu do innych. I tak mieliśmy być – to dawna obietnica Donalda Tuska – drugą Irlandią, lecz nasze rządy nigdy nie zdecydowały się na „ekstremizm” niskich podatków, który napędzał wyspiarską prosperity. Wcześniej, jeszcze w latach 90., podług zapowiedzi Lecha Wałęsy, szybko mieliśmy się stać drugą Japonią. Nie udało się, choć powoli kraj ten pod względem zamożności doganiamy, bo jego gospodarka jest w stagnacji. Aspiracje dogonienia, a nawet prześcignięcia Niemiec, przewijają się w naszej debacie od zawsze, a Jarosław Kaczyński w 2019 r. nawet ogłosił datę złapania niemieckiego króliczka: 2040 r.

Fakt, że Niemcy są dla nas gospodarczym punktem odniesienia, to rzecz naturalna. Mimo swoich obecnych problemów są wciąż potęgą – to największa gospodarka Europy o PKB przekraczającym 4,12 bln euro oraz trzeci eksporter świata. Swoją zamożność zbudowały na gruzach, które zostawiła po sobie II wojna. Niemiecka infrastruktura była zdewastowana, domy i fabryki zburzone, a jednak w zaledwie dekadę udało im się powstać z ruin, przy czym odrodzenie zaczęło się trzy lata po wojnie. „W drugiej połowie 1948 r. produkcja przemysłowa wzrosła o 46 proc. w stosunku do poziomu z czerwca. Rok później produkcja była o 81 proc. wyższa niż w momencie wdrażania reform w połowie 1948 r.” – pisze Richard M. Ebeling w artykule „Niemiecki cud gospodarczy i społeczna gospodarka rynkowa”. O jakich reformach mowa? O wprowadzeniu w życie zasad klasycznego liberalizmu. Przeprowadzono reformę monetarną, która wprowadziła na rynek stabilny pieniądz, zniesiono kontrolę cen i płac, utrzymywaną po wojnie przez alianckie władze okupacyjne. Słowem, pozwolono ludziom działać.

Dokonał tego Ludwig Erhard, późniejszy minister gospodarki oraz kanclerz. Wierzył on, że siły rynkowe są w stanie odbudować Niemcy szybciej niż centralnie planowane wysiłki, a wiara ta okazała się silniejsza niż głosy zdecydowanej większości ówczesnych ekspertów odradzających rynkowy radykalizm. I doprowadziła do tego, że William Henry Chamberlin, amerykański historyk i dziennikarz, mógł pisać w 1962 r. o Monachium: „Kiedy pojechałem po raz pierwszy po zakończeniu wojny, ulice były nie do poznania w wyniku bombardowań, które zredukowały znaczną część miasta do gruzów. Wiele pięknych elementów architektury zostało bezpowrotnie utraconych. Teraz, spacerując z jednego końca miasta na drugi, można zobaczyć zaledwie kilka śladów destrukcji”.

Co ciekawe, artykuł, w którym padły te słowa, ma tytuł: „Niemiecki cud gospodarczy w niebezpieczeństwie”. Już wtedy autor stawiał tezę, że kraj może stać się ofiarą własnego sukcesu. Notowano pełne zatrudnienie (każdy miał pracę), co powodowało presję na wzrost płac silniejszą, niż mogły to znieść przedsiębiorstwa, a w wyniku „rozleniwienia” pracowników, świadomych, że nikt ich nie zwolni, spadała produktywność. Nadwyżki eksportowe, którymi chwalił się kraj, zaczęły topnieć. Wówczas jednak udało się uniknąć kryzysu i koniec końców RFN pod względem tempa rozwoju gospodarczego w latach 60. XX w. wyprzedziły wszystkie inne państwa Europy.

Święci (i ślepi) eksporterzy

„Niemcy mają za sobą wiele epizodów, w których ich gospodarka niespodziewanie odżywała. Czy nie powtórzyłbym błędu tak wielu krytyków niemieckiego modelu, gdybym przedwcześnie ogłosił upadek Niemiec, by później zostać zaskoczonym ich odbiciem?” – pyta Wolfgang Münchau w książce „Kaput. Koniec niemieckiego cudu”, w której diagnozuje niemiecką gospodarkę.

Jego ostrożność w formułowaniu twardych sądów jest kurtuazją. Ostatnie dwa lata to w Niemczech recesja i choć na 2025 r. prognozuje się delikatne ożywienie (PKB ma wzrosnąć o 1,1 proc.), to tempo zbyt powolne, żeby odtrąbić koniec kłopotów. Zwłaszcza że przemysł nie wierzy w trwałą poprawę. Produkcja przemysłowa spada, zaś indeks PM, mierzący nastroje menedżerów, waha się w okolicy 42–43 pkt, gdy w styczniu 2022 r. przekraczał jeszcze 60 pkt. Firmy cierpią na niedobór siły roboczej, zwłaszcza wykwalifikowanej, i nie umieją poradzić sobie z zastojem produktywności, który rozpoczął się 13 lat temu. Innowacyjność gospodarki spada, co widać w Global Innovation Index – Niemcy zajmują dziewiąte miejsce, gdy w 2007 r. były na drugim. Zastój wiąże się zwłaszcza z sektorem motoryzacyjnym, który ma spore problemy z dostosowaniem się do ery pojazdów elektrycznych – w tej branży dominują Amerykanie i Chińczycy. Co z tego, że w 2023 r. produkcja aut w Niemczech wzrosła o 11 proc., skoro mówimy o 4 mln pojazdów, gdy Chiny wyprodukowały 30 mln, a USA – 10,6 mln.

Niektóre firmy są w desperacji, jak np. Volkswagen zamierzający zlikwidować trzy niemieckie zakłady. Niektóre ratunku upatrują w sprzedaniu się zagranicznym koncernom bądź wyprowadzce poza UE. Deutsche Bahn sprzedaje spółkę córkę Schenker konkurentom z duńskiej DSV, Włosi z UniCredit zwiększają udziały w Commerzbanku, a BASF buduje fabrykę – za 10 mld euro – ale w Chinach. Ogólna wartość bezpośrednich inwestycji napływających spada, a wypływających rośnie, co przekłada się na negatywny bilans inwestycyjny. Kłopotów Niemiec nie można przypisać pandemii czy inwazji Rosji na Ukrainę. Oba te zdarzenia zaburzyły łańcuchy wartości i wytworzyły presję inflacyjną, ale problemy te dotyczyły przecież wszystkich i nie wszędzie przełożyły się na długotrwały kryzys.

Jest tak źle, bo gospodarka i konsumenci mierzą się ze skutkami błędnych polityk. – Niemiecką polityką rządzi ideologia, czego świadectwo stanowi chociażby zamknięcie elektrowni nuklearnych zadekretowane w 2011 r., które przełożyło się na kryzys energetyczny. Poza tym zamiast obniżać podatki, co działałoby prowzrostowo na całą gospodarkę, rozdawano subsydia wybranym korporacjom. To musiało skutkować spowolnieniem – twierdzi Michael Jaeger, niemiecki przedsiębiorca i wiceprezes Bawarskiego Stowarzyszenia Podatkowego.

To nie jest biznes dla dorosłych

W „Kaput” czytamy, że kryzys skupia się w dwóch wymiarach: przemysłowym i podejściu do przedsiębiorczości. Przemysł na przestrzeni dekad zblatował się z niemieckim państwem, które dzięki zamówieniom publicznym oraz skutecznej dyplomacji gospodarczej zapewniało mu spokojne funkcjonowanie i zdejmowało z niego presję, by przechodził transformację zgodną z duchem czasu.

Od czasów Helmuta Kohla, czyli od lat 80., niemieccy politycy nieustannie obstawiali nie te technologie, co trzeba, w efekcie gospodarka przez długi czas była analogowa. Do dzisiaj jednym z głównych narzędzi komunikacji w niemieckich firmach pozostaje faks. Münchau wspomina rozmowę, którą przeprowadził w latach 90. z jednym z dyrektorów Siemensa: „Zapytałem, jakie mają plany dotyczące telefonii komórkowej. Nie pozostawił wątpliwości, że nie jest to biznes dla dorosłych, takich jak on. Wyjaśnił mi, że naprawdę duże pieniądze nie kryją się w zaspokajaniu potrzeb konsumentów, ale dostarczaniu technologii dla operatorów sieci. Pochwalił się, że Siemens właśnie wyprodukował najnowocześniejszą analogową centralę telefoniczną. Jak się okazało, była ona ostatnią w swoim rodzaju i kolejnym eksponatem do muzeum”.

Niemcom w modernizacji nie pomogło także pęknięcie bańki internetowej w 2000 r. Gdy w drugiej połowie lat 90. wydawało się, że skostniały biznes Niemiec wreszcie dostrzegł potencjał kryjący się w internecie, krach wydrenował portfele tych, którzy uwierzyli w cyfrową rewolucję. „W Niemczech zapanował nastrój <<nigdy więcej>>. W USA bańka dotcomowa również pękła, ale nie był to koniec tego typu firm, a raczej początek nowej fazy przemysłu cyfrowego: Amazona, Apple’a, Google’a i Facebooka” – pisze Münchau. Niemcy zaś wrócili do tego, do czego byli przyzwyczajeni – zaczęli stawiać na tradycję: przemysł motoryzacyjny czy chemiczny. I przez dekadę wydawało się, że strategia działa. Za czasów kanclerza Gerharda Schrödera wprowadzano reformy, które zdjęły z firm presję rynku, a gospodarkę napędzały tanie paliwa z Rosji. To pozwoliło znów jej rosnąć. Nawet kryzys europejskiej waluty zadziałał na korzyść przemysłu: euro osłabiło się względem dolara i wzmocniło niemiecki eksport.

Jednak to właśnie opieranie gospodarki na eksporcie towarów Münchau uważa za błąd. Nazywa to podejściem neomerkantylistycznym: „Merkantyliści, starzy i nowi, są podejrzliwi wobec przełomowych technologii. Lubią handlować towarami fizycznymi (...) Jeśli wierzysz, jak wielu Niemców do dziś, że przemysł samochodowy musi być napędzany paliwem, aby gospodarka odniosła sukces, możesz nie zauważyć, że za chwilę rozjedzie cię auto elektryczne”. W takim analogowym środowisku nie da się liczyć na start-upy będące silnikiem gospodarki amerykańskiej. Münchau przytacza historię spółki, która w 2014 r. próbowała wynająć przestrzeń biurową w Berlinie, ale przeprowadzka do nowych pomieszczeń zajęła o sześć tygodni dłużej, niż planowano, gdyż nie było internetu.

Dzisiaj jest już, oczywiście, lepiej, ale opóźnienie w rozwoju infrastruktury sieciowej kosztowało kraj utratę wielu przedsiębiorców, którzy wyjechali do USA. Olbrzymi problem wciąż stanowi dostęp do kapitału. Ani w bankach, ani w funduszach venture capital start-upy nie znajdą środków, by sfinansować rozwój. Rząd, owszem, rozdaje granty – ale nie im. Ponadto innowatorzy nie napotykają przyjaznych regulacji, bo przepisy chronią stare modele biznesowe. A swoją drogą, wspomniane banki też weszły w fazę zwijania się. Pod względem kapitalizacji giełdowej nie wchodzą w globalnych rankingach nawet do siódmej setki.

Chaos muss sein

Przeregulowanie i biurokracja zabijają nie tylko przedsiębiorczego ducha Niemców z sektora nowych technologii. To cichy zabójca całej gospodarki i koszmar obywateli. Słynne niemieckie umiłowanie porządku dobrnęło do miejsca, w którym reguluje się wszystko, a najprostsze sprawy urzędowe – np. złożenie wniosku o wydanie dowodu osobistego – zamieniają się w kafkowskie piekło proceduralne. Średni czas trwania wizyty w niemieckim urzędzie to 141 minut, zaś małe i średnie firmy muszą trwonić przeciętnie 13 godzin tygodniowo na papierologię. To dane udostępnione przez Muzeum Biurokracji, które w tym roku otwarto w Berlinie na sezon wakacyjny. Jego twórcy z wolnorynkowej organizacji New Social Market Economy przekonują, że to właśnie biurokracja – bardziej nawet niż podatki i ceny energii – sprawia, że firmy nie chcą inwestować w Niemczech.

Eksperci podkreślają, że nadmierna biurokracja to efekt działania również samego biznesu. W ramach lobbingu, który doprowadził do skostnienia gospodarki, rozmaite grupy walczyły o przywileje, co skutkowało coraz większym skomplikowaniem przepisów. Efekt jest taki, że biurokracja podnosi nawet ceny energii, gdyż opóźnia każdy nowy projekt związany z energią odnawialną, od której się przecież oczekuje, że zastąpi zarówno gaz, jak i atom. Przykładowo linia mająca przesyłać prąd z turbin wiatrowych zainstalowanych na północy kraju do południowej części miała być ukończona w 2022 r. Obecnie mówi się o 2028 r., a i to nie jest pewne.

Regulacyjno-biurokratyczne szaleństwo odbywa się także na poziomie samorządów. W pandemii w mieście Esslingen chciano zorganizować festyn na świeżym powietrzu, w trakcie którego w barakach z jedzeniem miały być sprzedawane posiłki. Chodziło o to, by pomóc restauratorom. Departament planistyczny ratusza zażądał jednak atestu poświadczającego, że baraki wytrzymują obfite opady śniegu. Problem w tym, że festyn miał być w sierpniu. Inny przykład – w Hanowerze pewna kobieta chciała w zeszłym roku przekształcić pusty strych w akademik. Najpierw straż pożarna uznała, że gałęzie na zewnątrz blokują ewentualną ewakuację, a władze miejskie stwierdziły, że gałęzi nie można ściąć, gdyż „stanowią istotną część krajobrazu miasta” i „muszą być chronione za wszelką cenę”. Z kolei władze Berlina w 2020 r. zamroziły czynsze, co doprowadziło do wycofania z rynku części mieszkań. Skutkowałoby to też zmniejszonymi inwestycjami w ich utrzymanie, gdyby rok później trybunał konstytucyjny nie uznał uchwały za nielegalną.

Bez obcięcia piłą maszynową biurokratycznej narośli niemiecką gospodarkę trudno będzie rozruszać. Nie pomogą nowe polityki przemysłowe, jeśli firmy mające je realizować będą sabotowane przez przepisy i urzędników. Wydaje się wręcz, że lekarstwem na problemy Niemiec będzie ten sam medykament, który przepisywał Chamberlin ponad 60 lat temu: „Niemiecka gospodarka działała dobrze i sprawnie, gdy kierowała się zasadami klasycznej ekonomii liberalnej. Jeśli obecnie doświadcza pewnych wstrząsów jest to spowodowane odejściem od tych zasad.”

Doganianie trupa

Gdy Niemcy ledwo zipią, Polska żwawo się rozwija. Z raportu „Bilans Otwarcia” prof. Krzysztofa Piecha wynika, że od 1995 r. do 2022 r. poprawiliśmy pozycję w relacji do naszego zachodniego sąsiada z 31 proc. PKB per capita Niemiec do 68 proc. w 2022 r., a tempo nadganiania rosło. W ciągu pierwszej dekady nadrobiliśmy 10 pkt proc. Ale już odrobienie kolejnych 10 pkt proc. zajęło nam dziewięć lat, a jeszcze kolejnych – osiem lat. Zaś wiele wskazuje na to, że okres nadrabiania kolejnych 10 pkt proc. – ten, w którym znajdujemy się obecnie – zakończy się w przyszłym roku, zamykając się w siedmiu latach.

Profesor Piech zauważa, że „w przypadku wariantu ze znaczącymi reformami strukturalnymi dogonimy Niemcy za mniej więcej 15 lat (w latach 2035–2037), a przy kontynuacji trendów – za ok. 40 lat”. Jeśli jednak niemiecka gospodarka nie zdoła wyjść z obecnej stagnacji, to moment, gdy jej PKB i PKB Polski się zrównają, nadejdzie szybciej i bez znaczących reform po polskiej stronie. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego ten rok ma się dla nas zakończyć wzrostem PKB w wysokości 3 proc. i aż do 2029 r. dynamika PKB nie powinna spadać poniżej tego poziomu. W przypadku Niemiec najwyższy wzrost PKB prognozuje się na 2026 r. – ma wynieść jedynie 1,4 proc., a zarówno wcześniej, jak i później oscylować wokół 1 proc. Być może więc prognoza Kaczyńskiego okaże się nawet nieco konserwatywna.

Nie będzie to powód do radości. Dla Polski byłoby lepiej, gdyby niemiecka ekonomia znów odżyła, a moment jej doścignięcia odsunął się w czasie. Dlaczego? Gospodarka to nie arkusz Excela, w którym kolumny połączone są statycznymi funkcjami i oddziałują ze sobą na zasadzie gry o sumie zerowej. Nie jest więc tak, że gdy im spada, to nam rośnie. Przeciwnie: gdy im spada, rośnie szansa, że i nam zacznie spadać.

W ciągu ostatnich 30 lat nasze relacje ekonomiczne z Niemcami nieustannie się zacieśniały i to nie tylko w takim rozumieniu, że te uczyniły sobie z Polski rynek zbytu. Polska coraz więcej eksportowała do Niemiec. Trafia tam niemal 30 proc. wartości całego krajowego eksportu. Ponadto na terenie Polski niemiecki biznes chętnie budował. Polsko-Niemiecka Izba Przemysłowo-Handlowa szacuje, że na polskim rynku działa obecnie ponad 6 tys. firm z kapitałem niemieckim zatrudniających 434 tys. pracowników. Jeśli zatem kłopoty naszego sąsiada będą się przedłużać, to zacznie nie tylko mniej importować z Polski, lecz także mniej w Polsce produkować. Trudno uznać gonienie martwego króliczka za powód do świętowania. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute