Nie. Nie wyobrażam sobie, żeby nowa administracja znacznie zwiększyła wsparcie, lecz nie jest też możliwe, by je wyraźnie zmniejszyła, a tym bardziej całkiem wygasiła. Choć, oczywiście, należy się spodziewać, że Trump, tak jak obiecywał, będzie chciał negocjować z Kremlem. Pomoc dla Kijowa stanie się wówczas jedną z kart przetargowych. Jednak nie sądzę, aby te negocjacje się powiodły – a wtedy Waszyngton będzie musiał dalej wspierać Ukrainę. Jest nawet możliwe, że Trump doprowadzi do eskalacji, wysyłając Kijowowi broń, której odmawiała mu administracja Bidena. Zwłaszcza, jeśli Moskwa czymś go rozzłości.
Były takie próby. Rosyjskie media np. opublikowały zdjęcia nagiej Melanii, jego żony, aby z niego zadrwić. Z Kremla płynęły także obraźliwe komentarze. Więc Moskwa może w końcu przeszarżować. Trump postrzega inwazję na Ukrainę jako kwestię nie tyle agresji Putina, ile słabości Bidena. Wielokrotnie powtarzał, że wojna by nie wybuchła, gdyby rządził. Eskalacja to opcja, która pozwoliłaby mu zademonstrować siłę. Jest jeszcze inna rzecz: prezydent elekt doskonale pamięta, jak wycofanie się z Afganistanu w sierpniu 2021 r. pociągnęło w dół poparcie dla odchodzącej administracji. Biden nie zdołał się już po tym odbić w sondażach. Trump wprowadzi się do Białego Domu z silnym mandatem – jest popularny, Partia Republikańska, którą kontroluje, ma większość w obu izbach Kongresu. Może nie zależy mu specjalnie na wygranej Ukrainy, lecz na pewno nie chce być postrzegany jako przegrany tej wojny. Nie bardzo więc może sobie pozwolić na zmniejszenie pomocy dla Kijowa.
To pytanie o morale jej wojska. Gdy na początku roku republikanie zablokowali uchwalenie kolejnego pakietu pomocy militarnej, odbiło się to negatywnie na ukraińskich zdolnościach do prowadzenia walki. Gdyby administracja Trumpa ograniczyła wsparcie albo dążyła do porozumienia z Rosją, mogłoby być jeszcze gorzej. Morale to jednak coś, na co nie mamy wpływu. Stany Zjednoczone są głównym dostawcą broni, ale nie powinniśmy przeceniać naszego znaczenia. Oś tego konfliktu nie obraca się wokół Ameryki. Putin może uważać, że Ukraina jest wojną zastępczą Waszyngtonu i Moskwy, ale dla Kijowa jest to batalia o przetrwanie: państwa, narodu, kultury, języka. Z jego perspektywy nie ma więc mowy o ustępstwach. Inny problem ukraińskiej armii, na który USA nie mają wpływu, to zasoby kadrowe. Na froncie brakuje młodych, wyszkolonych i sprawnych żołnierzy. Waszyngton ich nie zapewni.
Jeśli chodzi o pociski artyleryjskie, warto wziąć przykład z Czech, które włożyły sporo wysiłku, żeby dostarczyć je Ukrainie. Niekiedy sięgając po kreatywne sposoby. Działania Pragi można by skopiować w skali całej Unii. Oczywiście, w krótkim czasie Europa nie jest w stanie dorównać Stanom Zjednoczonym pod względem zdolności militarnych. Ale gdyby Trump zasygnalizował wycofanie się z wojny, to czy na kontynencie pojawiłby się mocniejszy nacisk na rozbudowę przemysłu obronnego? Choć po wybuchu wojny zaszły pewne zmiany, to wiele dałoby się zrobić szybciej, lepiej, skuteczniej. I nie mam wątpliwości, że jeśli USA zrobią krok w tył, zaangażowanie Polski, państw skandynawskich i republik bałtyckich wzrośnie.
Istnieje ryzyko, że prezydentura Trumpa pogłębi podziały na kontynencie. I, naturalnie, Moskwa będzie się starała je wykorzystać, by osłabiać jedność Zachodu. Myślę jednak, że nie należy wyolbrzymiać tego, co nazywa się często „zmęczeniem Ukrainą”. Wszystko wskazuje na to, że nowym kanclerzem będzie chadek Friedrich Merz, który prawdopodobnie zaostrzy podejście Niemiec wobec Rosji. Niewykluczone, że zgodzi się nawet na dostarczenie Kijowowi rakiet dalekiego zasięgu Taurus. Prezydent Emmanuel Macron jest politycznie osłabiony, lecz pozostaje zdecydowanym rzecznikiem Ukrainy. Brytyjski rząd przekazał jej pociski dalekiego zasięgu Storm Shadow, wystrzelone niedawno w cele na terenie Rosji. To świadczy o gotowości Londynu do zwiększenia zaangażowania w konflikt. Polityka europejska zawsze była niezwykle skomplikowana. Ale jeśli spojrzymy na nią z dystansu, okaże się, że od czasu wyborczego zwycięstwa Trumpa wasze rządy usztywniły stanowisko w sprawie Ukrainy. Nie będę zaskoczony, jeśli po objęciu władzy przez Trumpa będą one jeszcze mocniej parły do podnoszenia wydatków obronnych.
Krótko przed rosyjską inwazją i w pierwszych tygodniach wojny dominowała jeszcze inna retoryka: że Ukraina szybko skapituluje. W Waszyngtonie słyszało się to na każdym kroku. Prawie nikt nie wierzył w Ukraińców. Zmieniło się to po obronie Kijowa i postępach na polu walki latem i jesienią 2022 r. Coraz głośniej mówiono wtedy o zwycięstwie i odepchnięciu Rosjan na linię z 2022 r., a może nawet z 2014 r. Teraz retoryka polityków jest bardziej stonowana, a niekiedy pesymistyczna. Niemiecka SPD zmiękczyła stanowisko pod wpływem presji ze strony Sojuszu Sahry Wagenknecht, z którym konkuruje o wyborców. Czego dowodem jest np. niedawny telefon kanclerza Scholza do Putina. Od początku wojny właściwie wiadomo, że Rosji nie da się pokonać. Europa nigdy nie rozważała też na poważnie wysłania swoich żołnierzy, by walczyli u boku Ukraińców. Obawy przed użyciem broni nuklearnej przez Putina zawsze ograniczały posunięcia Waszyngtonu i Berlina. Tak naprawdę największa zmiana to amerykański nacisk na rozpoczęcie negocjacji.
Ale nie odrzucała kategorycznie negocjacji. Rozmowy toczą się praktycznie od rozpoczęcia inwazji. Udało się zawrzeć parę porozumień, np. umowę zbożową. Myślę, że za kulisami wiele się dzisiaj dzieje między Ukrainą a Rosją w kwestii dalszych losów wojny, a może nawet jej zakończenia. Trump skierował sprawy na nowe tory.
Nie. Nikt nawet nie wie, co to miałoby znaczyć. Trump jedynie buduje wśród Amerykanów przekonanie, że ten konflikt ma harmonogram, zgodnie z którym można go zakończyć w sześć miesięcy czy rok. Podczas pierwszej kadencji składał podobne obietnice: zapowiadał wystąpienie z NATO, przebąkiwał o uznaniu rosyjskiej aneksji Krymu… Żadna z tych rzeczy się nie ziściła. Te obietnice odgrywają rolę w polityce wewnętrznej i wpływają na oczekiwania wyborców. Jest z tuzin powodów, dla których nie da się wojny w Ukrainie szybko zakończyć.
Żeby doprowadzić do negocjacji, trzeba mieć plan. Przyjmijmy, że Waszyngton zgadza się na rozbiór Ukrainy, żeby znormalizować relacje z Moskwą. Ale jak to „sprzeda” Ukraińcom? I jak zapewni Polskę i inne europejskie państwa, że rosyjska agresja się nie powtórzy? Nikt tego nie kupi. Polakom z pewnością nie trzeba tłumaczyć, jak niebezpiecznym precedensem byłby rozbiór ich sąsiada. Załóżmy więc, że agenda Trumpa zakładałaby suwerenność i integralność terytorialną Ukrainy w zamian za np. zniesienie sankcji na Rosję. Na to z kolei nie wyrazi zgody Putin. Kreml nie zakończy wojny przynajmniej bez zagarnięcia terytoriów, które obecnie okupuje. Zresztą nie wydaje się, aby ekipa Trumpa miała jakikolwiek plan. A to tylko jeden problem.
Podczas pierwszej kadencji Trump wykazał się zamiłowaniem do efektownych i widowiskowych medialnie spotkań z głowami innych państw. Mógł się wtedy zaprezentować jako mistrz dobijania targów. Jednak dyplomacja w 95 proc. tak nie wygląda. Jest inaczej: urzędnicy mozolnie studiują zagadnienia i długo negocjują z drugą stroną szczegóły porozumienia, które przywódcy oficjalnie finalizują. W pierwszej kadencji Trumpa był tylko jeden przypadek takiej tradycyjnej dyplomatycznej pracy – to porozumienia abrahamowe z 2020 r. (o normalizacji stosunków Izraela i państw arabskich – red.). Trzeba pamiętać, że nowa administracja zamierza walczyć z waszyngtońską biurokracją. „Deep state” – tak ją nazywa. To z pewnością nie ułatwi prowadzenia ostrożnej dyplomacji. Doprowadzenie do pokoju w Ukrainie będzie więc niewiarygodnie skomplikowane – bardziej niż wygaszenie konfliktów na Bałkanach. Ważnym elementem układanki będą Chiny, które przed wybuchem wojny były największym partnerem handlowym Ukrainy. Dzisiaj są głównym rynkiem zbytu dla rosyjskich surowców. Dostarczając Moskwie komponentów podwójnego zastosowania – a czasem szmuglując – napędzają też jej machinę wojenną. Pekin nie chce, by Rosja przegrała. Trudno też wyobrazić sobie pominięcie go przy stole negocjacyjnym. Tymczasem ekipa Trumpa szykuje się na ostrą konfrontację z Chinami w sprawie handlu. Jak miałaby jednocześnie negocjować z nimi zakończenie wojny w Ukrainie? To sprzeczność.
Sądzę, że ich relacje z Trumpem będą jak stosunki gwiazdy i podwładnych. W przeszłości amerykańscy prezydenci traktowali sekretarzy stanu i doradców ds. bezpieczeństwa narodowego partnersko. George Bush senior może się czasem nie zgadzał się z Jamesem Bakerem i Brentem Scowcroftem, ale ich współpraca była produktywna. Model ten nie ma zastosowania w przypadku Trumpa. Podczas jego pierwszej prezydentury w Białym Domu panował skrajny chaos. Było mnóstwo konfliktów, intryg. Trump powtarzał, że nie znosi neokonserwatystów, a mimo to na półmetku kadencji zatrudnił zaliczanego do tego grona Johna Boltona. Teraz znowu spodziewam się zamętu. Przypuszczam, że Marco Rubio i Mike Waltz, najważniejsi politycy odpowiedzialni za sprawy bezpieczeństwa w nowej administracji, będą starali się czytać w myślach szefa.
Należą do mainstreamu. Media mają skłonność do dramatyzowania powrotu Trumpa. Podkreśla się, że jest impulsywny i nieprzewidywalny. Tymczasem w wielu kwestiach należy oczekiwać kontynuacji. To typowe. Głównym motywem amerykańskiej polityki zagranicznej jest ciągłość, a nie zmiana. W pierwszej kadencji Trump powiedział wiele krytycznych rzeczy o NATO, ale zgodził się, aby do Sojuszu przystąpiły dwa nowe kraje (Czarnogóra i Macedonia Północna – red.). Chociaż bez przerwy narzekał, że państwa europejskie wydają za mało na obronę, to liczba amerykańskich żołnierzy na Starym Kontynencie wzrosła. No i dostarczył Ukrainie broń, której nie dawała jej administracja Obamy. Mówi się, że wszystko to wydarzyło się dzięki temu, że w Białym Domu byli „dorośli” ludzie – tacy jak generałowie Jim Mattis oraz Herbert R. McMaster. Ja tak nie uważam. To w końcu prezydent podpisał te decyzje.
Sądzę, że nowy gabinet Trumpa będzie miał również tradycyjnie republikańskie oblicze. Europejczycy mogą być wręcz zaskoczeni, w jakim stopniu jego polityka okaże się kontynuacją kursu poprzedników. Rubio i Waltz odegrają w tym ważną rolę. Wiele krajów wystartuje teraz w konkursie na głównego partnera USA w Europie. Jestem ciekaw, jak poradzi sobie w nim Polska.
Polska może symbolicznie reprezentować Europę, która jest gotowa wziąć odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo. W odróżnieniu od Niemców wyraźnie podnieśliście wydatki na zbrojenia, co ma dla nas duże znaczenie. Rząd w Berlinie od początku prowadzi osobliwą politykę w odniesieniu do wojny w Ukrainie: czeka na to, co zrobi Waszyngton, a po dwóch czy trzech miesiącach idzie jego śladem. Polska działa inaczej – sama ustaliła własne priorytety i starała się zbudować dla nich poparcie wśród partnerów na kontynencie. Nie prosi o amerykańską pomoc ani nie ogląda się na decyzje Waszyngtonu. Prezentuje się jako nowa twarz Europy. Polski rząd musi tylko wyartykułować to administracji Trumpa w zrozumiałym dla niej języku.
Wasz rząd winien przekonywać, że w obronie Ukrainy nie chodzi o wspieranie globalnej demokracji. Nie chodzi także o prawa człowieka – a przynajmniej nie przede wszystkim. Ani o rozszerzenie UE – bo to w ogóle nie interesuje Trumpa. Musicie go przekonywać, że wspieranie Ukrainy to obrona suwerenności i nienaruszalności terytorialnej Polski oraz innych państw narodowych. To narracja, która przemówi do amerykańskich konserwatystów, szczególnie tych związanych z ruchem MAGA (Make America Great Again). W ich wizji świata globalne elity usiłują sobie podporządkować państwa narodowe, dlatego trzeba umacniać ich suwerenność.
Jasne. Nikomu nie uda się zmienić stanowiska kongresmenów, którzy uważają, że polityka America First wymaga ograniczenia pomocy dla Kijowa. Co ciekawe, kiedy przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson zgodził się wyjąć ten projekt z „zamrażarki”, jako jeden z powodów podał złe traktowanie protestantów w Rosji i na okupowanych terytoriach Ukrainy. Nie jest to argument, który zwykle przychodzi nam do głowy, kiedy myślimy o tej wojnie. Ale warto mieć na uwadze, że na opinie członków Kongresu wpływają czasem różne indywidualne czynniki. Moim zdaniem polityka zagraniczna America First nakazuje wspierać Ukrainę. Dlaczego? Dlatego, że wygrana Rosji miałaby fatalne skutki dla Stanów Zjednoczonych: ogromna fala uchodźców, destabilizacja kontynentu. Wojna się nie skończy – będzie się toczyć jeszcze bliżej NATO. Europa jest potężnym partnerem handlowym USA, ma ogromne znaczenie dla naszej gospodarki jako źródło inwestycji i rynek dla naszych towarów. Jej obrona to kwestia twardych interesów, a nie filantropii czy przyjaźni. Jeśli Europejczycy będą żyć w coraz głębszym cieniu wojny, my też poniesiemy szkody.
Niewystarczająco. Trzeba tłumaczyć, że chodzi o nasze interesy. Częściowo na poziomie elit – asystenta sekretarza stanu czy starszego dyrektora w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Ale warto też sięgnąć po dyplomację kulturalną. Polska ma na tym polu wiele instrumentów, jak ogromna diaspora i mnóstwo sympatii Amerykanów. Można to wykorzystać, aby pokazać im, że wojna w Ukrainie dotyczy Stanów Zjednoczonych tak samo jak Europy.
Dlaczego Putin miałby być teraz zdesperowany? W ostatnich miesiącach jego wojska zajęły kolejne kawałki Ukrainy. Rosyjska gospodarka jest trochę przegrzana, ale nadal stabilna. Elity gorąco popierają wojnę. Nie ma jakichkolwiek oznak, aby w kraju tlił się ruch protestu. Chyba że zmęczenie wojną buzuje gdzieś pod powierzchnią. Zabawne w całej tej sytuacji jest to, jak wielkim bólem głowy Putina jest Trump.
Niełatwo go odszyfrować. W 2016 r. Trump nazywał Putina geniuszem, zachwycał się, jaki to świetny, sprytny facet. Zapewniał, że chce, aby Ameryka i Rosja były przyjaciółmi, zapowiadał, że będą wspólnie robić interesy… A koniec końców nic z tego nie wyszło. Trump nie uronił łzy, gdy w 2018 r. nakazał amerykańskim żołnierzom zabić ok. 300 rosyjskich najemników w Syrii. Rok później jego administracja sprzedała Ukrainie przeciwpancerne pociski Javelin, które odegrały ważną rolę na początku wojny. Nie bardzo wierzę, że w drugiej kadencji Trump zrobi wiele na korzyść Putina. Zwłaszcza że duży wpływ na amerykańską politykę zagraniczną ma Kongres. Jeśli Biały Dom wynegocjuje coś z Rosją, nie ma gwarancji, że obie izby wyrażą na to zgodę. W pierwszej kadencji Trumpa zdarzały się różnice zdań, np. podczas gdy administracja chciała znieść sankcje, to Kongres planował nakładać nowe. Teraz, kiedy republikanie będą dominować zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie, może być podobnie. Putin ma jeszcze inny problem: nie bardzo może sobie pozwolić na odrzucenie propozycji negocjacji.
Putin prezentuje się światu – oczywiście nie Europie – jako rozjemca, który próbuje zaprowadzić pokój w Ukrainie. Przekonuje, że Zachód mu w tym przeszkadza, tocząc wojnę zastępczą, która ma na celu osłabienie Rosji. W oczach globalnej opinii publicznej chce uchodzić za ofiarę tego konfliktu. Skoro jest rzecznikiem pokoju, to nie może odmówić negocjacji. Jeśli rozmowy zakończyłyby się niepowodzeniem – co prawdopodobne – to USA będzie łatwo obwinić za to Rosję. Trump ma tu nad Putinem przewagę strategiczną. Amerykanie nie przejmują się zbytnio wojną w Ukrainie. Dla administracji fiasko negocjacji nie będzie miało konsekwencji. Putin lubi podejmować działania, które zmuszają innych do reagowania. A z Trumpem może być sam zmuszony do reagowania. Nie jest to dla niego zbyt komfortowa sytuacja, co wyjaśnia, dlaczego w ostatnich tygodniach Rosja zdecydowała się na eskalację konfliktu.
Gdyby dostał to, co chce, miałby powód do rozpoczęcia negocjacji. Minimalny warunek Putina to uznanie aneksji Krymu oraz formalne przyłączenie do Rosji czterech obwodów, które w świetle jej konstytucji stanowią część federacji: donieckiego, chersońskiego, ługańskiego i zaporoskiego. Kolejny to neutralność Ukrainy, czyli brak możliwości wstąpienia do NATO czy zawierania umów o bezpieczeństwie z państwami Zachodu. Przypuszczam, że Kreml nalegałby też na demilitaryzację kraju, zezwalając jedynie na niewielką, może 50-tysięczną armię. Gdyby te warunki zostały spełnione, Putin z przyjemnością usiadłby przy stole negocjacyjnym. Ale moim zdaniem tak się nie stanie. Zapewne Rosja liczy na to, że osłabi Ukrainę do tego stopnia, że zajmie przynajmniej Odessę i całe wybrzeże czarnomorskie, zanim zdecyduje się rozmawiać.
J.D. Vance i inni ludzie z otoczenia Trumpa sugerowali już zamrożenie konfliktu na obecnej linii frontu. Nie sądzę, aby Rosja zaakceptowała takie warunki. Będzie się domagać więcej. Byłbym też bardzo zaskoczony, gdyby zaakceptowała je amerykańska administracja. Byłoby to dla niej upokarzające. Oznaczałoby to porzucenie polityki wobec Europy, którą Stany Zjednoczone prowadzą od 1945 r. Przypomnijmy sobie, jak było z konferencją w Poczdamie: przywódcy wynegocjowali warunki pokojowe, ale pozostało między nimi tyle rozbieżności, że wkrótce wybuchła zimna wojna. Chociaż udało się zakończyć II wojnę, to jej rozstrzygnięcie nie zapobiegło kolejnemu konfliktowi. A nie wydaje mi się, żeby Rosja i Zachód mogły dziś wynegocjować porozumienie pokojowe. Jest inna, bardziej realistyczna opcja – zawieszenie broni, w którym strony dogadują się w kwestiach praktycznych. Nie ma uznania zajęcia Krymu oraz aneksji wschodnich regionów Ukrainy, ale Rosja de facto kontrolowałaby zajęte tereny. Europejscy żołnierze pilnowaliby zaś, aby nie posunęła się dalej – co spodobałoby się administracji Trumpa, bo pokazywałoby, że Europa w końcu bierze odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo. Może Ukraina też wyraziłaby zgodę na takie rozwiązanie, przyjmując, że ułatwiłoby to jej integrację z UE. Ale wątpię, czy to by zadziałało, bo Rosja tak łatwo nie odpuści tej wojny.
Nie. Moskwa ma już wystarczająco dużo problemów z prowadzeniem wojny w Ukrainie. Tak jak w Waszyng tonie i europejskich stolicach na początku inwazji dominowało przekonanie, że Kijów szybko upadnie, tak na Kremlu panowały pycha i optymizm. Prawie trzy lata później leżący 30 km od rosyjskiej granicy Charków pozostaje pod kontrolą Ukrainy. Jedyne większe miasto, które udało się zdobyć Rosjanom – a przy okazji kompletnie zniszczyć – to Mariupol. Kijów, Chersoń, Dniepr – wszystkie te ośrodki, które były obiektem zmasowanych ostrzałów, dalej są w rękach Ukraińców. Rosyjskie straty w ostatnich miesiącach są olbrzymie. Dziesiątki tysięcy żołnierzy zginęły, by zgarnąć kawałek ziemi, która większości społeczeństwa nie obchodzi. Do tego dochodzi ogromna eksploatacja zasobów: surowców, czołgów, pocisków itd. Putin może nie jest zdesperowany, ale kupowanie rakiet od Iranu czy ściąganie żołnierzy z Korei Północnej nie świadczą o tym, że działania zbrojne idą po jego myśli. I jeszcze jedno: jakie cele strategiczne chciałaby osiągnąć Rosja, napadając na Polskę lub republiki bałtyckie?
Z Ukrainą sprawa była dość jasna: chodziło o ustawienie jej we „właściwym” miejscu, o kontrolę nad nią. A w przypadku państw bałtyckich czy Polski? Rosja ma Kaliningrad, co już samo w sobie jest groźne. Czy potrzebuje jeszcze Rygi? Czy chce zademonstrować, że art. 5 Traktatu północnoatlantyckiego jest pusty, a NATO to fikcyjna organizacja? Byłoby to ogromne ryzyko. Konwencjonalna napaść na państwo europejskie z zamiarem zajęcia jego terytorium wydaje mi się opcją science fiction. To oczywiście nie daje nikomu powodów do beztroski. Z punktu widzenia Rosji lepiej użyć mniej konwencjonalnych środków, np. wystrzelić w zachodnią Ukrainę rakietę, której część spadnie na terytorium Polski. Chodzi o wykreowanie szarej strefy: nie będzie to agresja w tradycyjnym rozumieniu, ale wciąż agresja, która stanie się problemem politycznym. Wymagającym odpowiedzi rządu. Jeśli Rosjanom ujdzie coś takiego na sucho, to następnym razem sięgną po jeszcze bardziej kreatywne metody, by sprawdzić, gdzie leży granica. Może to być cyberatak czy operacja specsłużb. Wszystko, co wychodzi poza konwencjonalną wojnę.
Nie. Zresztą Polska miała dobre stosunki z administracją Trumpa. Podobnie jak Wielka Brytania czy Francja. Niemcy są tu wyjątkiem. Relacje transatlantyckie to nie tylko polityka na wysokim szczeblu. To też wspólne biznesy, powiązania inwestorskie, więzi kulturowe, związki rodzinne… Te relacje przypominają piramidę z solidną podstawą. Ale, tak, Trump rozpocznie drugą kadencję z mocniejszą pozycją niż osiem lat temu. Ma pod kontrolą partię. Hasło MAGA przerodziło się w światopogląd, który będzie chciał przełożyć na praktykę. Wojna handlowa między USA i UE jest pewna. W 2016 r. gospodarki europejskie, tak jak amerykańska, były w dużo lepszej kondycji niż obecnie. Państwa unijne powinny więc mieć plan, jak odpowiedzieć na nowe cła. Gdyby jeszcze do tego Trump pochopnie przystąpił do negocjacji z Putinem, a rosyjskie wojska zajęły kolejne tereny w Ukrainie, to relacje transatlantyckie zostaną wystawione na ciężką próbę. Do głowy przychodzą rozmaite czarne scenariusze. Podejrzewam jednak, że Europa i Stany Zjednoczone będą dalej robić to, co robią od 1945 r.: jakoś sobie poradzą. Nawet jeśli będzie w tym dużo chaosu i mało elegancji. Druga administracja Trumpa rozpocznie kadencję z nastawieniem na rywalizację: mamy nową epokę w Waszyngtonie, wszystko będzie teraz inaczej. Przypuszczam, że nastrój ten potrwa rok, może dwa lata, aż w Białym Domu zorientują się, że w każdej ważnej sprawie lepiej z Europą współpracować niż działać przeciwko niej. Że lepiej razem działać, by odeprzeć rosyjską agresję, w sprawie wyścigu z Chinami czy nierozprzestrzeniania broni jądrowej. Taka była trajektoria pierwszej prezydentury: ludzie Trumpa kibicowali brexitowi i zapowiadali wielki populistyczny sojusz z eurosceptykami. Nic z tego nie wyszło. Europa okazała się bardziej pożytecznym partnerem, niż sądzili.
Nie, bo Trump jest impulsywnym politykiem, a Biały Dom zapełnią darzący go podziwem lojaliści, którzy będą bardziej podatni na pomysły swojego szefa niż kadry z pierwszej kadencji. No i żyjemy w erze mediów społecznościowych. Sporo będzie zależeć też od tego, czy między Trumpem a niemieckim kanclerzem i innymi przywódcami będzie chemia. Niczego bym jednak nie wykluczał. ©Ⓟ