Prezydent elekt Donald Trump ma za co dziękować Elonowi Muskowi. Nie chodzi tylko o miliony dolarów, które właściciel Tesli przeznaczył na loterię w kluczowych stanach. Jego wkład w wygraną to także umiejętne sprzedawanie opowieści o amerykańskim marzeniu: imigrancie, który doszedł do fortuny wyłącznie dzięki swojej pracowitości i kreatywności. Jeśli więc jesteś ubogim mieszkańcem pasa rdzy albo Meksykaninem pracującym na czarno w Arizonie, to patrz w kierunku Muska, a nie państwa.

Za takim myśleniem stoi w gruncie rzeczy libertariańsko-darwinistyczna filozofia głosząca kult pracy, zaradności i siły. Narracja o tym, że każdy może być tą wyjątkową jednostką, która przezwycięża trudności związane z pochodzeniem, by wejść na szczyty, w zoligarchizowanej Ameryce dla wielu brzmi jak ponury żar. Ale dla sporej części wyborców wciąż jest źródłem nadziei. Nie powinno zatem dziwić to, że Trump, który obiecuje kolejne obniżki podatków dla najbogatszych, cieszy się tak dużym poparciem wśród ludzi z klasy pracującej. Oni wierzą, że – tak jak nowy wiceprezydent J.D. Vance – mogą dołączyć do elit, o ile rząd federalny im w tym nie przeszkodzi. I przyklaskują Trumpowi za to, że postawił Muska na czele departamentu, który ma szukać oszczędności w administracji. W końcu chodzi o to, aby nie przejadać pieniędzy podatników i nie niszczyć ich American Dream.

Za sprawą algorytmów platform społecznościowych trendy i wątki dominujące w USA szybko przebijają się do debaty publicznej w innych krajach. To oznacza, że trumpizm, który definiuję jako prawicowy nurt promujący libertariański darwinizm, będzie zdobywać coraz szersze wpływy także w Polsce. W naszym rodzimym wydaniu przybierze on formę konfederatyzacji. To bowiem Konfederacja od dłuższego czasu próbuje sprzedawać podobną narrację jak trumpiści. „Dom, grill, trawa, dwa samochody i wakacje powinny być standardem dla pracującego Polaka. Niestety, owoce naszej pracy są nam zabierane przez państwo i wydawane na głupoty, marnowane lub zwyczajnie kradzione” – przekonywał w kampanii w 2023 r. Sławomir Mentzen. Dziś wraz kolegami może otwierać szampana, bo ideologiczny wiatr wieje w ich kierunku. A potwierdzeniem są rosnące słupki sondażowe.

Poland strong

Tak doświadczony polityk jak Donald Tusk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest dzisiaj w stanie stawić oporu społecznym emocjom ani ich kreować, zwłaszcza że napędzają je globalne platformy, będące poza kontrolą rządów. Z perspektywy osoby u władzy ważne jest to, aby antycypować nastroje, a przynajmniej nie pozostawać w tyle. To dlatego w ostatnim czasie do łask wróciła nieobecna przez dłuższy czas narracja państwowo-narodowa – raczej pod hasłem „Poland strong” niż poparcia dla poprawy jakości usług publicznych (nawet Lewica wzywa dziś do budowy polskiego megalotniska). Dobrze to ilustruje retoryka, która towarzyszyła ogłoszeniu strategii migracyjnej. Partia, która niedawno wzywała do ochrony podstawowych praw człowieka, teraz mówi o czasowym zawieszeniu prawa do azylu. Tusk, który wyrósł na europejską (jeśli nie globalną) ikonę walki z nową populistyczną prawicą, jest zaś fetowany przez Alternatywę dla Niemiec. Jego śladami poszedł ostatnio Radosław Sikorski, który, opowiadając o niebezpieczeństwie ze strony Rosji, uderza w wielkościowe tony – np. podczas konwencji partii rządzącej zadeklarował, że pod koniec tej dekady Polska stanie się jak potężna twierdza. Co jest symptomatyczne, to to, że od początku rywalizacji o status kandydata na prezydenta również Rafał Trzaskowski zaczął częściej odwoływać się do narodowej retoryki.

Niektórzy mogliby argumentować, że to wzmożenie wynika z obaw o bezpieczeństwo. Tyle że Niemcy, Francja czy USA nie są bezpośrednio zagrożone rosyjską agresją, a tam również nacjonalistyczny język wrócił do łask w debacie publicznej. Poza tym widmo milionowej armii sunącej na Polskę to wciąż bardziej political fiction niż realistyczny scenariusz. Może politycy dużo mówią o wojennym zagrożeniu, ale nie dają nam powodów, by sądzić, że poważnie się na nie szykują. Nie mam zresztą wrażenia, aby świat był dzisiaj dużo bardziej niebezpieczny niż w czasie konfliktu zimnowojennego z głowicami jądrowymi w tle. Nie kwestionuję tego, że zmiany klimatu mogą wywołać globalną destabilizację. Nie jest to jednak perspektywa, która spędza sen z powiek przeciętnemu człowiekowi. W przeciwnym razie polityka klimatyczna cieszyłaby się większym poparciem.

Nudne centrum

Nie będę oryginalny, kiedy napiszę, że społeczeństwo i polityka zmieniły się pod wpływem rewolucji informacyjnej spod znaku social mediów. Jesteśmy bombardowani negatywnymi informacjami i silnymi emocjami: wściekłością, pogardą, gniewem. Podgrzewanie konfliktów jest jednak źródłem zysków właścicieli platform społecznościowych. Dlatego jest im na rękę to, że lewicowcy zażarcie kłócą się o woke. Krytykujesz transpłciowe sportsmenki? Nie umiesz przeprosić Ukraińców za kolonialne zakusy swojego kraju w przeszłości? Nie potępiasz Kościoła za krzywdzenie małych dzieci? Nie jesteś świadomy patriarchalnej opresji? Jeśli nie masz właściwych odpowiedzi na te pytania, to nie ma dla ciebie miejsca w debacie. Następuje internetowy samosąd. Po prawej stronie dominuje z kolei oburzenie na polityczną poprawność, migrantów i polityki klimatyczne. Dlaczego nikt nie mówi głośno o tym, że w zachodnioeuropejskich miastach są dzielnice, do których boi się jeździć policja? Dlaczego ukrywasz narodowość sprawców przestępstw? Dlaczego tak się przejmujesz globalnym ociepleniem, skoro w historii Ziemi były okresy, kiedy było goręcej? Nie ma tu miejsca na niuanse i odcienie. Jeśli bierzesz udział w tej grze, to musisz się wyraźnie opowiedzieć po którejś ze stron. W przeciwnym razie wypadasz.

Libertariański darwinizm, który promują Trump i Musk, będzie zdobywać coraz szersze wpływy także w Polsce. Mentzen z kolegami mogą otwierać szampana

Tusk rozumie, że tak dziś wygląda logika polityki. Centrum jest nudne, a kompromisowe rozwiązania nie mobilizują wyborców. Trzeba się więc przesunąć na prawe skrzydło, które na całym Zachodzie jest teraz na fali wznoszącej, bo potrafi wywoływać najsilniejsze emocje. A nic tak nie spaja jego zwolenników jak sprzeciw wobec imigracji: Amerykanie są niechętni Latynosom, Francuzi Marokańczykom, a Polacy – Ukraińcom czy Gruzinom. Na hasłach antyimigranckich można budować poparcie nawet wśród obywateli, którzy sami wywodzą się z innych krajów. Dobrze to pokazały wybory prezydenckie w USA, w których latynoscy mężczyźni w większości zagłosowali na Donalda Trumpa, choć ten nie stronił w kampanii od dehumanizujących żartów na temat Meksykanów.

Nieformalny sojusz

Krótkofalowo strategia polegająca na podsycaniu społecznych lęków może się wydawać atrakcyjna z perspektywy liberalnych elit: wchodzimy na podwórko skrajnej prawicy, aby – korzystając z przewagi zasobów wynikających ze sprawowania władzy – spróbować przejąć jej elektorat. Z nadzieją, że będziemy mogli go z czasem nawrócić na liberalne centrum. Problem w tym, że nawet jeśli ten zwrot jest czysto taktyczny, to niesie za sobą poważne konsekwencje długofalowe. Jak potem przekonać wyborców, do których trafiają radykalne hasła, że warto obniżać temperaturę politycznego sporu i szukać pola do kompromisów, a plemienność nie jest sposobem na budowanie sprawnych instytucji? Jak ich skłonić do zaakceptowania tego, że Polska staje się krajem wieloetnicznym, więc nastawianie społeczeństwa przeciwko obcokrajowcom to przepis na katastrofę? Na razie obserwujemy niezamierzone skutki tej gry: coraz większa część elektoratu liberalnego centrum przechodzi na pozycje skrajne. Widać to doskonale po nastrojach panujących wśród „Silnych razem”. Jak pokazują w swoim najnowszym raporcie Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski, żelazny elektorat Platformy Obywatelskiej, który nienawidzi wszystkiego, co się kojarzy z PiS, powiększył swoje szeregi. Kłopot polega na tym, że choć żelazny elektorat bywa użyteczny, to w dłuższej perspektywie może wiązać ręce i ograniczać pole manewru. Najlepszy przykład to wybory prezydenckie, w których warunkiem zwycięstwa jest wyjście poza grupę najlojalniejszych wyborców.

Nie będzie więc łatwo wycofać się z ostrej retoryki. Każdy kolejny antyimigrancki przekaz rządzących będzie się utrwalał w społeczeństwie, skutkując wzrostem resentymentów. Jak dowodzą badania Sadury i Sierakowskiego, już dzisiaj niechęć do Ukraińców spaja elektoraty Konfederacji, PO i Lewicy. Nie jest przypadkiem to, że informacje o cudzoziemcach, którzy dopuszczają się przestępstw, szybko rozlewają się po mediach społecznościowych – algorytmy social mediów doskonale wiedzą, co pobudza negatywne emocje, które nakręcają ruch na platformach.

W Polsce mieszka obecnie ok. 2,5 mln cudzoziemców i ta liczba będzie tylko wzrastać. Nie można zapominać, że integracja to proces dwustronny – jej ciężar spoczywa zarówno na imigrantach, jak i na społeczeństwie przyjmującym. Jeśli nieformalny sojusz mediów społecznościowych i polityki doprowadzi do zaszczepienia wśród obywateli wrogości wobec obcych, koszty będą ogromne. Jak włączać imigrantów w lokalne społeczności, jeśli zewsząd słyszymy, że są leniwi, żyją z zasiłków i zagrażają naszemu bezpieczeństwu? ©Ⓟ

Autor jest publicystą, doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK, członkiem Polskiej Sieci Ekonomii i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego