Wielokrotnie powtarzane podczas kampanii zapowiedzi nałożenia ceł (od 10 proc. dla większości państw do 60 proc. dla Chin) na przywóz do USA wszystkich produktów z zagranicy mogą zmienić sytuację w gospodarce światowej. Ulubione narzędzie przekonywania wyborców kandydata Trumpa, czyli cło, wcale jednak nie musi stać się ulubionym narzędziem Trumpa jako prezydenta. I są ku temu racjonalne argumenty (choć warto zastrzec, że Donald Trump pokazał już nieraz, iż nie zawsze jest politykiem przewidywalnym).

Obecnie przeciętny poziom ceł przywozowych do USA dla dóbr pochodzących z UE wynosi 3,5 proc., dla Chin 3,6 proc. UE nakłada ok. 5-proc. cło na towary z Chin i USA. Z kolei w Chinach taryfy na import z UE i USA wynoszą ponad 7 proc. Mamy więc wysoki poziom zróżnicowania dość niskich ceł. Samo ich zwiększenie nie byłoby zatem czymś zupełnie nowym, ale skala podwyżek już tak.

Nowa jest także sytuacja, w której cłami zostałyby objęte wszystkie produkty. W ostatnich latach ponad 70 proc. trafiających do UE towarów z USA i 46 proc. z Chin korzystało z zerowej stawki celnej. W przypadku USA było to ponad 57 proc. ogólnego importu, a w Chinach 54 proc.

Odległe są czasy, gdy dobra w handlu zagranicznym miały postać wyrobów gotowych. Obecnie dominuje handel surowcami, materiałami i komponentami koordynowany w ramach globalnych łańcuchów wartości (GVC). Procesy te są z reguły organizowane przez wiodące korporacje transnarodowe. Dobrym przykładem jest produkcja mikroprocesorów. Proces wytwarzania przeciętnego chipa angażuje ponad 40 gospodarek i wymaga 70-krotnego przekraczania granic państwowych. Tym samym handel zagraniczny ma w dużym stopniu charakter wewnątrzkorporacyjny. To oznacza, że firmy organizują przepływy dóbr między swoimi filiami umieszczonymi w różnych krajach.

Amerykańskie korporacje uczestniczą w GVC na różnych etapach tworzenia wartości, a ważną rolę odgrywają w obszarach, które cechują się wysoką wartością dodaną. W produkcji smartfonu końcowy montaż nie ma dużego znaczenia ekonomicznego – kluczowe jest to, gdzie został zaprojektowany, z którego kraju pochodzą zaawansowane technicznie komponenty i oprzyrządowanie do ich wykonania. Nałożenie wysokich ceł może zatem spowodować wzrost cen importowanych komponentów i spadek konkurencyjności eksportu. Aby być konkurencyjnym eksporterem, trzeba się oprzeć na importowanych surowcach, komponentach i technologii.

Firmy z siedzibą w USA są największym posiadaczem aktywów zagranicznych na świecie. Oznacza to, że wysokie cła wystawiłyby na ryzyko zainwestowane za granicą niemal 8 bln dol. i jednocześnie zakłóciłyby funkcjonowanie tych przedsiębiorstw w skali międzynarodowej. Nawet gdyby inwestycje były nastawione głównie na obsługę rynku w kraju docelowym, to cła i tak ograniczą możliwości wykorzystania efektów skali i obniżą efektywność prowadzenia biznesu. Oznaczałoby to, że straty amerykańskich firm z działalności zagranicznej mogą być większe niż korzyści ze zwiększonych zysków w USA wskutek dalszych działań protekcjonistycznych. Wielu inwestorów wspierających kandydaturę Donalda Trumpa z pewnością będzie chciało uniknąć takich konsekwencji.

Jak wynika z teorii ekonomii – i jeszcze dobitniej zostało potwierdzone przez praktykę – na nałożeniu ceł mocno straci jednak amerykański konsument. Podwyższenie cen produktów importowanych będzie miało przełożenie na poziom cen w gospodarce, zatem należy oczekiwać wzrostu inflacji. A to właśnie odczuwalny spadek siły nabywczej był jednym z argumentów podnoszonych przez wyborców przy popieraniu kandydata republikanów, który obiecał obniżenie cen i wzrost dobrobytu.

Zależność amerykańskiej gospodarki od handlu zagranicznego (mierzona stosunkiem wartości eksportu i importu do PKB) jest jedną z niższych na świecie. To jednak tylko ogólna wartość. Trzeba pamiętać, że usunięcie jednego elementu może zakłócić cały łańcuch dostaw. Równie istotny jest wpływ na zatrudnienie. W 2023 r. w USA w przemyśle było zatrudnionych niespełna 8 proc. pracowników, podczas gdy w usługach ta wartość przekroczyła 80 proc. Wprowadzenie wysokich ceł będzie zatem miało nieproporcjonalnie wysoki – i negatywny – wpływ na większość zatrudnionych (poza produkcją dóbr). Potencjalne korzyści w postaci tworzenia nowych miejsc pracy w przemyśle mogą być bardzo ograniczone. Jest wręcz niemożliwe, aby wszystkie importowane produkty zostały zastąpione przez te wyprodukowane w USA (przy bezrobociu na poziomie 4,1 proc. gospodarka amerykańska nie dysponuje bowiem wystarczającymi zasobami ludzkimi). Do tego przeciętny Amerykanin raczej nie marzy o pracy w szwalni czy hucie stali.

Cła można potraktować jak broń masowego rażenia. Sama groźba jej użycia powinna skłonić adwersarzy do podjęcia negocjacji. Można więc oczekiwać, że plany nałożenia ceł będą wystarczającą zachętą do ustępstw ze strony partnerów handlowych, choć zapewne nie w każdym przypadku. Głównym celem kampanijnej retoryki o wojnie handlowej były Chiny i szczególnie tutaj należy oczekiwać dalszego zaostrzania kursu Waszyngtonu. W tym przypadku chodzi o ograniczenie potencjału gospodarczego Pekinu, aby jednocześnie zmniejszyć jego możliwości militarne. Dotychczas jednak to podejście nie okazało się nazbyt skuteczne. Ograniczenia w dostępie do technologii wprowadzone podczas pierwszej kadencji Donalda Trumpa i zaostrzone przez Joego Bidena nie spowodowały załamania ambitnych chińskich planów. Zapisane w ogłoszonej w 2015 r. strategii „Made in China 2025” cele w zakresie technologii w dużym stopniu zostały zrealizowane.

Argumenty ekonomiczne za ostrożnym operowaniem cłami jako narzędziami polityki handlowej niestety mogą łatwo polec w starciu z determinacją polityczną. Z punktu widzenia UE, która dotychczas promowała dość liberalne podejście do handlu zagranicznego, to może być duży problem. Zwiększenie taryf przez USA ograniczy głównie potencjał europejskiego eksportu i zwiększy determinację chińskich władz i producentów do jeszcze silniejszego wspierania własnej sprzedaży zagranicznej. Jest to widoczne w doskonałych statystykach chińskiego eksportu za październik – wzrost o 12,7 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Nawet jeśli najgorsze skutki ekonomiczne nie wystąpią, to uderzające jest zaskoczenie europejskich stolic i nieodrobienie przez nie lekcji z poprzedniej kadencji Donalda Trumpa. UE może zostać zmuszona do toczenia dwóch poważnych rozgrywek w tym samym czasie, a lista przewag europejskich jest krótsza niż amerykańskich czy chińskich. ©Ⓟ