Komisja Europejska ogłosiła w tym tygodniu, że uwzględni wydatki na zbrojenia w procedurze nadmiernego deficytu. To szczególnie ważne dla Polski, która w nadchodzących latach zamierza przeznaczać na wojsko ok. 4 proc. PKB. „Dodatkowe inwestycje obronne mogą uzasadniać mniejszy wysiłek fiskalny w danym roku” – oświadczyła rzeczniczka KE ds. gospodarczych i finansowych Veerle Nuyts.
Kontrowersje wokół kwalifikowania nakładów na armię w planach finansowych państw członkowskich są skutkiem niejasnych reguł fiskalnych. Niedawna zmiana, która miała je uelastycznić, spowodowała tylko nowe komplikacje. Na mocy reformy utrzymano kluczowe założenia (dług publiczny poniżej 60 proc. PKB i deficyt poniżej 3 proc. PKB), skorygowano jedynie tempo dochodzenia do celów fiskalnych. Zamiast po prostu wyłączyć określone wydatki (np. całość nakładów na armię) z bilansu finansów publicznych, wprowadzono uznaniowy mechanizm. Niejasność reguł jest jednak Brukseli na rękę – w ten sposób może ona rozszerzać swoją władzę. Czy pieniądze na wynagrodzenia nowych żołnierzy zostaną zakwalifikowane jako czynnik, który uprawnia Polskę do wolniejszego zaciskania pasa? To zależy od decyzji Komisji. Równie dobrze może ona stwierdzić, że koszty pracy to nie inwestycje. Dlatego dobrze jest mieć rząd, który potrafi z Brukselą współpracować. Tak było z Krajowym Planem Odbudowy – KE odblokowała część pieniędzy, mimo że nie wypełniliśmy kamieni milowych związanych z reformą sądownictwa. Wystarczyły zapewnienia rządu Donalda Tuska, że praworządność zostanie przywrócona.
Podwójne standardy
W czerwcu ekonomistka Maria Demertzis opublikowała na stronie think tanku Bruegel artykuł „Are the European Union’s new fiscal rules in trouble already?”, w którym zastanawiała się, jaki wpływ na nowy reżim fiskalny UE mogą mieć wybory we Francji, jednym z siedmiu krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu. Dług publiczny od lat znacznie przekracza nad Sekwaną 60 proc. PKB, a w zeszłym roku przebił nawet 110 proc. Żadna partia, która miała szanse na dobry wynik wyborczy, nie obiecywała jednak w kampanii cięcia wydatków. Gdyby Komisja zaczęła traktować Francję surowiej, jej obywatele, coraz częściej spoglądający w kierunku skrajnej prawicy, mogliby odebrać to jako próbę zdyscyplinowania, a w efekcie ich nieufność wobec UE tylko by wzrosła. Jeśli Bruksela będzie jednak dalej traktować Paryż jak przypadek szczególny, to osłabi znaczenie reguł unijnych, które już i tak bywają lekceważone. „Uznanie wyjątkowości Francji i, szerzej, podwójne standardy, jakie w przeszłości stosowała Komisja Europejska, monitorując duże kraje, podważyły jej wiarygodność” – pisze Demertzis.
Uznaniowość w tak kluczowej kwestii jak dyscyplina budżetowa państw członkowskich jest więc szkodliwa dla UE jako wspólnoty. Ale problematyczne są też same reguły fiskalne. Narzucanie państwom członkowskim surowych celów budżetowych może je wpędzić w większe tarapaty finansowe. Zaciskanie pasa często prowadzi do zahamowania wzrostu gospodarczego, w wyniku czego relatywny dług publiczny rośnie. Nawet jeśli nominalnie nieco spada, to potencjał państwa do jego spłaty słabnie.
W tekście „An Analysis of the new European fiscal rules” opublikowanym w portalu Social Europe pięciu ekonomistów wzięło pod lupę plany fiskalne Włoch, Francji i Hiszpanii. Ten pierwszy kraj musi poprawić swój bilans finansów publicznych w tempie 1,08 proc. PKB rocznie, aby dostosować się do nowych reguł. Francja i Hiszpania – odpowiednio 0,94 i 0,89 proc. PKB rocznie. W świetle modelu stosowanego przez KE zaciśnięcie pasa o 1 mld euro powoduje spadek aktywności gospodarczej o wartości 0,75 mld euro. Autorzy tekstu przekonują, że jest to zbyt optymistyczne założenie – ich zdaniem negatywny wpływ reguł na gospodarkę może sięgnąć 0,9 mld euro. KE twierdzi, że negatywne następstwa konsolidacji fiskalnej będą trwać „jedynie” trzy lata – ekonomiści wyliczyli, że to będzie raczej pięć lat. Według nich Bruksela popełnia ogromny błąd, oceniając osobno skutki zaciskania pasa w każdym kraju, jakby były one niezależnymi gospodarkami, a nie częścią wspólnego rynku. A przecież cięcia budżetowe we Francji mogą wpłynąć negatywnie również na eksport Niemiec, a w dalszej kolejności na ich finanse publiczne. Surowe dyscyplinowanie rządów najbardziej lub najszybciej zadłużających się krajów będzie więc negatywnie oddziaływać na potencjał i dynamikę wzrostu całej UE.
Brakujące miliardy
Zgodnie z planem konsolidacji fiskalnej przedstawionym przez polski rząd w przyszłym roku cięcia nas ominą – planowany deficyt w relacji do PKB spadnie tylko o 0,2 pkt proc. i wyniesie 5,5 proc. W 2026 r. ograniczenie deficytu ma wynieść 1 proc. PKB rocznie, a w kolejnych dwóch latach – 0,8 proc. Zakłada się, że w 2028 r. ten wskaźnik spadnie poniżej 3 proc. PKB. Pomimo wyrzeczeń nasz dług publiczny pójdzie w górę – z niespełna 55 proc. PKB w 2024 r. do ponad 61 proc. PKB cztery lata później.
W 2026 r. rząd będzie musiał znaleźć ok. 40 mld zł – albo tnąc wydatki, albo zwiększając dochody. Liberałowie niechętnie patrzą na podwyżki podatków, więc można założyć, że rozpocznie się wielkie oszczędzanie. Minister Paulina Hennig -Kloska zapowiedziała już stopniowe wygaszanie mrożenia cen energii. O ile na początku koszty osłon wynosiły 33 mld zł, o tyle w przyszłym roku mają sięgnąć maksymalnie 5 mld zł.
800+ zapewne pozostanie w dotychczasowej formie. Premier Tusk zadeklarował, że dopóki jest premierem, nie będzie żadnych zmian w tym programie. Zastanawiające jest to, w jaki sposób rząd zamierza naprawić sytuację w ochronie zdrowia. W 100 konkretach Koalicji Obywatelskiej była mowa m.in. o zniesieniu limitów świadczeń w publicznych placówkach. Na razie jest wręcz odwrotnie – szpitale nie otrzymają pieniędzy za nadwykonania świadczeń limitowanych. Minister zdrowia stwierdziła, że to skutek działań poprzedników, którzy przyzwyczaili placówki medyczne, „że ten pieniądz jest”.
Cieszyć może tylko to, że hucznie zapowiadane w kampanii przywrócenie ryczałtowej składki zdrowotnej dla przedsiębiorców ograniczy się do wyłączenia z podstawy oskładkowania dochodów ze sprzedaży środków trwałych, co ma kosztować kilkaset milionów złotych. To drobniaki na tle krążących propozycji. Polska 2050 przedstawiła projekt obniżenia składki zdrowotnej dla wszystkich, który według Ministerstwa Finansów kosztowałby budżet przeszło 60 mld zł. Autorzy tej koncepcji – z Ryszardem Petru na czele – „oszacowali” ten koszt na pięć razy mniej.
Chociaż rząd jeszcze nie musi zaciskać pasa, już dzisiaj ma problem ze znalezieniem potrzebnych pieniędzy. Projekt nowelizacji budżetu zakłada wzrost tegorocznego deficytu o 46 mld zł przy wydatkach na niezmienionym poziomie. To efekt niższych od pierwotnie zakładanych dochodów. Mniejsza inflacja i słabnąca konsumpcja przykręciły wpływy z VAT, tąpnęły pieniądze z CIT (podobno z powodu stagnacji w strefie euro), a także ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2.
Co więcej, rząd przygotowuje właśnie wprowadzenie swojej największej jak na razie reformy: zmiany modelu finansowania samorządów. Zwiększenie ich niezależności budżetowej jest sensowne, nawet jeśli można dyskutować ze szczegółami (ogólnie reforma faworyzuje bogatsze gminy). Nie zmienia to faktu, że do samorządów kosztem budżetu państwa trafi 16 mld zł. Teoretycznie nie powinno to wpłynąć na deficyt sektora finansów publicznych, bo to pieniądze jedynie przekierowane w inne miejsce. Jednak w kasie państwowej będzie o kilkanaście miliardów mniej.
Łaskawcy z Brukseli
Mając to wszystko na uwadze, trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób Polska miałaby od 2026 r. redukować deficyt w tempie ok. 1 proc. PKB rocznie. Zamiast szukać na cito brakujących pieniędzy, może warto zacząć pytać Brukselę, dlaczego właściwie mamy to robić. Dlaczego mamy zaciskać pasa, zamiast inwestować w rozwój? W jakim celu Polska, zadłużona znacznie poniżej średniej unijnej, musi się tłumaczyć ze swoich wydatków na zbrojenia i liczyć na to, że KE łaskawie weźmie je pod uwagę? Dlaczego inne państwa członkowskie muszą realizować plany oszczędnościowe, skoro w Brukseli dobrze wiedzą, że w krótkim terminie doprowadzi to do zahamowania wzrostu? To jakiś fiskalny masochizm. Jest to zadziwiające tym bardziej, że dużo mocniej zadłużonym od UE USA i Chinom takie dręczenie samych siebie do głowy nie przychodzi. A to podobno z nimi Europa ma rywalizować. Wiążąc sobie sama ręce, może z tego wyścigu łatwo odpaść. ©Ⓟ
Zamiast szukać na cito brakujących pieniędzy, może warto zacząć pytać Brukselę, dlaczego właściwie mamy to robić. Dlaczego mamy zaciskać pasa, zamiast inwestować w rozwój?