Mario Draghi, na prośbę Komisji Europejskiej, zaprezentował raport na temat konkurencyjności UE. Przygotowanie dokumentu Przyszłość europejskiej konkurencyjności zajęło rok. A więc zespół byłego prezesa EBC spędził tyle czasu na kompilowaniu wykresów, tabel i danych poświadczających to, co wiemy już od dwóch dekad: jest źle.

Draghi pisze: „Według różnych wskaźników, między UE a USA powstała duża luka w PKB, spowodowana głównie silniejszym spowolnieniem wzrostu produktywności w Europie. Europejskie gospodarstwa domowe zapłaciły cenę w postaci utraconych standardów życia. W przeliczeniu na jednego mieszkańca, realny dochód do dyspozycji wzrósł prawie dwukrotnie bardziej w USA niż w UE od 2000 r.”. Wymowne, prawda? A takich kontrastów Draghi wymienia więcej. Amerykanie więcej inwestują w badania i rozwój, mają znacznie niższe ceny energii, ściągają znacznie więcej talentów i innowatorów itd. itp. Ale znów: to, że w Europie nie dzieje się najlepiej, wiemy. Pisałem o tym w styczniu w tekście „Rośnie przepaść między Unią Europejską a USA”, sugerując, że winowajcami są przeregulowanie oraz gospodarcza fragmentaryzacja. Przeregulowanie ilustrowałem liczbą aktów prawnych przyjmowanych na poziomie UE: „Przykładowo w 2023 r. przyjęto bądź znowelizowano w sumie 2228 aktów prawnych. W 2022 r. liczba ta wynosiła 2445, a w 2021 r. 2380”. Fragmentaryzację zaś uwagą, że Unii wciąż daleko do uruchomienia pełnego wspólnego rynku, zwłaszcza w zakresie usług. Napisanie tego tekstu zajęło mi, nawiasem mówiąc, niecały tydzień i z pewnością było tańsze niż raport Draghiego. Szkoda, że Ursula von der Leyen nie zgłosiła się do mnie…

Traf jednak chciał, że Mario Draghi dostrzega problem w tych samych miejscach co ja. Pisze: „Innowacyjnym firmom, które chcą rozwijać się w Europie, utrudniają działalność na każdym etapie niespójne i restrykcyjne przepisy i regulacje”. Ponadto – w kontekście braku pełnego uwspólnienia rynku – dodaje: „Według jednego z szacunków, utrzymujące się tarcia handlowe w UE oznaczają, że Europa traci około 10 proc. potencjalnego PKB”. „Wreszcie jakaś rozsądna diagnoza” – chciałoby się zakrzyknąć. Czyżby była to zapowiedź poważnego potraktowania wolności, które mają stanowić fundament UE? Wątpliwe. Europa idzie w innym kierunku niż deregulacja, liberalizacja oraz uwspólnienie rynku. Symboliczne jest to, że kiedy Draghi prezentował raport, Niemcy ogłaszały powrót do kontroli granicznych. Ale też sam dokument zawiera propozycje idące w poprzek pryncypiom UE. To, co w pozostałych punktach się w nim proponuje, sprowadza się do uczynienia z Brukseli centrum zarządzania polityką przemysłową. A więc: więcej władzy w ręce urzędników. Nie wiem, czy to było intencją Draghiego, ale tak to się skończy.

Owszem, to sektor prywatny – przyznaje się w dokumencie – powinien być motorem rozwoju Unii, ale przed nami wyzwanie bez precedensu: konieczność zwiększenia inwestycji o 5 proc. PKB. Tak wysoko zawieszonej poprzeczki prywatni gracze bez pomocy państwa rzekomo nie przeskoczą. Dlatego np., żeby sfinansować start-upy, trzeba zwiększyć budżet Europejskiego Funduszu Inwestycyjnego oraz należy wypracować dodatkowe instrumenty unijnego finansowania nowych projektów. Takie finansowanie może przyjąć różne oblicza, w tym – najłagodniejsze – gwarancji kredytowych, ale będzie to oznaczać euroobligacje i europodatki.

Słowem kluczem, które pojawia się w raporcie Draghiego, jest polityka przemysłowa. Ekonomista zakłada, że zarówno Waszyngton, jak i Pekin prowadzą ją skutecznie oraz intensywnie. Jako przykład podaje chiński sektor clean tech, technologii służących zielonej transformacji. To dynamiczny – i subsydiowany przez rząd – rozwój tej branży sprawił, że Państwo Środka zaczęło się stawać głównym dostawcą czystych technologii do Europy. Zaczęliśmy importować z Chin samochody elektryczne, panele słoneczne, zabijając przy okazji własne firmy. To nie jest działanie rozsądne i wynika m.in. z braku koordynacji zbiorowego wysiłku budowania nowej, lepszej, inkluzywnej i dynamicznie rosnącej Europy. Ergo: Europa musi wypracować własną politykę przemysłową. „W niektórych przypadkach UE powinna wykorzystać swój arsenał polityki handlowej, aby utrzymać bariery na niskim poziomie, w innych, aby wyrównać szanse, a w jeszcze innych aby zabezpieczyć kluczowe łańcuchy dostaw” – czytamy. W których konkretnie? Należy analizować przypadek po przypadku. Branże różnią się pod względem znaczenia.

Brzmi rozsądnie, ale co, jeśli przyczyni się wyłącznie do zwiększenia się wrogości między globalnymi blokami gospodarczymi? Jeśli ta kreatywna moc interwencjonizmu to tylko złudzenie? Błąd logiczny z gatunku post hoc ergo propter hoc? Wtedy okaże się, że nie dość, że skłócimy się z wszystkimi dokoła, to jeszcze będziemy biedniejsi niż wcześniej. Jaki tu zysk? Czytając raport Draghiego, mam wrażenie, że ten jest dzieckiem wolnorynkowca Miltona Friedmana i protekcjonisty Friedricha Lista. Czyli pragmatykiem. Co mnie akurat smuci, bo sugestie Draghiego przypominają próby posiadania ciastka i zjedzenia go. Czyli są pseudopragmatyzmem.

Czy aktywna polityka przemysłowa nie implikuje protekcjonizmu? Draghi zapiera się rękami i nogami, że nie, pisząc, że „aby uniknąć pułapek protekcjonizmu, polityka handlowa powinna być regulowana przez jasny zestaw zasad”. Jednak snuje fantastyczne wizje, w których cła można projektować tak, by nie szkodziły konsumentom, innowacji i produktywności. Powiedzcie to Argentyńczykom, których rynek był chroniony cłami przez dekady, co doprowadziło do powstania klasy pasożytniczej, składającej się z pseudoprzedsiębiorców, których byt na rynku gwarantowało wyłącznie to, że karne opłaty uniemożliwiały zaistnienie konkurencji.

Unia mogłaby się stać innowacyjna, gdyby przestała próbować wynaleźć koło na nowo. Rozwijała się przecież najszybciej wtedy, gdy postępował proces integracji i budowy wspólnego rynku. Zaczęła spowalniać, gdy europolitycy zaczęli prezentować i realizować własnego wyrobu plany uczynienia świata lepszym. Że dzisiaj czasy wyjątkowe? Że Chiny? Że Rosja? Owszem, ale wspólnoty europejskie rozwijały się najszybciej, gdy czasy były trudne. By stała się konkurencyjna dziś, Unia musiałaby przestać być sobą Anno Domini 2024 i odnaleźć swoje oblicze sprzed kilku dekad. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute