Tylko głęboki kryzys może zmusić klasę polityczną w Europie do poważnej próby zmierzenia się z problemami sprawiającymi, iż jest coraz bardziej prawdopodobny. Niemcy są tego najlepszym przykładem.
Marzymy wciąż o przeszłości, choć przyszłość nadciąga. Tym zdaniem da się podsumować cały okres rządów Olafa Scholza oraz „Ampelkoalition” („koalicji sygnalizacji świetlnej”). Kanclerz przez trzy lata robili co tylko w jego mocy, żeby Niemcy były takie, jak przed najazdem Rosji na Ukrainę. Choć obiecał „Zeitenwende”, czyli epokową zmianę. Po czym starał się jej zapobiec. Aż w końcu ona sama zapukała do drzwi i nawet je trochę uchyliła. Tym bowiem są wyniki wyborów landowych w Turyngii i Saksonii.
Wybory w Niemczech
W pierwszym z landów 32,8 proc. głosów zdobyła radyklanie prawicowa AfD, równie radyklany Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW) 15,8 proc (nazywany w niemieckich mediach z racji swego programu „partią stalinowską”). Zaś postkomunistyczna Die Linken wzięła 13,1 proc. Z partii rządzącej obecnie w Niemczech koalicji, zostało w Turyngii coś na kształt mokrej plamy. SPD ledwo przeczołgała się przez próg wyborczy z wynikiem 6,1 proc., Zieloni zostali pod nim, otrzymując 3,2 proc. głosów, a liberałowie z FDP właściwie przestali istnieć, bo tak można nazwać 1,1 proc. głosów.
Wśród stronnictw reprezentujących zachodnie wartości i starą, dobrą Republikę Federalną Niemiec jedynie CDU może okazywać zadowolenie, bo zagłosowało na nią 23,6 proc. wyborców. Na wyniki te należy spojrzeć całościowo. Oto w landzie, będącym niegdyś częścią NRD, stronnictwa polityczne utożsamiane z porządkami, panującymi w RFN oraz związanymi z nimi wartościami i umowami społecznymi, poparło ok 30 proc. wyborców. Zaś dwie trzecie oddało swój głos na partie chcące te porządki i wartości podważyć. W Saksonii gdzie CDU wygrało, zdobywając 31,9 proc. głosów, rzecz prezentuje się nieco lepiej. Stare partie zebrały poparcie nieco ponad 44 proc. wyborców. Ale i tam stronnictwa antysystemowe w swej masie już przeważają. Acz szczęściem dla starych elit politycznych, poza wrogością wobec dotychczasowych porządków i otwartą sympatią okazywaną Rosji, nic je ze sobą nie łączy. Poza tym mieszkańcy Turyngii i Saksonii to jedynie 8 proc. wyborców w RFN. Mimo to z reakcji: niemieckich mediów, polityków i ekspertów bije nieskrywany strach, przed tym co wyniki wyborów w małych, wschodnich landach mogą zwiastować państwu.
"Koniec zapory ogniowej"
„Jesteśmy na początku nowego etapu najbardziej zaciekłej walki o sposób postępowania z siłami ekstremistycznymi w republice” – oznajmił 3 września w wywiadzie udzielonym kanałowi informacyjnemu „ZDF heute” prof. Wolfgang Schroeder. Wykładowca Uniwersytetu w Kassel, gdzie kieruje katedrą o nazwie „System polityczny Republiki Federalnej Niemiec w okresie przejściowym”, podkreślił, iż: „Nie mówiłbym o końcu «zapory ogniowej», ale raczej o tym, że walka o zaporę staje się coraz bardziej zacięta i że tendencja do przebijania «zapory ogniowej» wzrosła wielokrotnie w trakcie tych wyborów”. On sam określił się jako gorący zwolennik, obowiązującej w RFN zasady izolowania partii uznawanych za ekstremistyczne.
Skazane na pozostawanie wiecznie w opozycji, w końcu traciły one swą popularność i obumierały. „Jedno musi być jasne: nie możemy praktykować normalności z partią, która (…) w ewidentny sposób wykorzystuje instrumenty demokracji parlamentarnej do obalenia demokracji” – mówił. Jednak utrzymywania „firewalla” bywa trudne, gdy głosy wyborców dają większość tym, przeciwko którym się mur zbudowało. Wówczas zaczyna to nieco przypominać czasy Republiki Weimarskie, gdy dotknęły ją skutki Wielkiego Kryzysu. Wtedy to demokratyczne partie z politycznego centrum zostały osaczone przez nazistów z NSDAP oraz komunistów z KPD.
Wraz z pogłębianiem się zapaści ekonomicznej dwa ekstremistyczne ruchy, oparte na dwóch totalitarnych ideologiach, zyskiwały w wyborach łącznie ponad 50 proc. wszystkich głosów. Aż prawicowi stronnicy republiki uznali, że zgodzenie się na oddanie stanowiska kanclerza w ręce Adolfa Hitlera będzie mniejszym złem od zmagań z zradykalizowanym społeczeństwem. Porównania do Republiki Weimarskiej już regularnie powracają w niemieckich mediach. O ile bowiem sama AfD nie była wstanie przebić się przez „zaporę ogniową”, to pojawianie się BSW Sahry Wagenknecht podmywa jej fundamenty. W CDU zaognia się spór, czy chadecy powinni w Turyngii i Saksonii wejść w koalicyjny sojusz z ugrupowaniem łączącym skrajnie lewicowe idee ekonomiczne z hasłami nacjonalistycznymi i anty-emigranckimi. Czyli z partią wręcz wzorcowo: narodowo-socjalistyczną, acz preferującą odwoływanie się do: Karola Marska i Lenina, a nie Führera.
Coraz więcej polityków z drugich szeregów CDU żąda, by władze ugrupowania ogłosiły deklarację (analogiczną do tej obowiązującej już wobec AfD), iż chadecy nie zawrą z partią Wagenknecht koalicji, ani na poziomie ogólnokrajowym ani landowym. Tyle tylko, że wówczas jedyną koalicją, mogącą mieć większość w landtagu w Turyngii będzie sojusz AfD z BSW. Zatem wówczas stronnictwa, uznawane za ekstremistyczne, przejąłby władzę i utworzył rząd kierujący landem. Na skalę całych Niemiec wydaje się to lokalną anomalią. Jedna w tym miejscu warto sięgnąć po wnioski płynące z badań opinii publicznej, prowadzonych regularnie od 1977 r. przez grupę badawczą „Politbarometer” z Mannheim. Wynika z nich, że dziś głównymi lękami trapiącymi Niemców wedle aktualnego rankingu, to strach przed: rosnącymi kosztami życia, niemożnością kupienia lub wynajęcie mieszkania (bo zbyt drogo), obniżką świadczeń socjalnych oraz napływem migrantów. Każdą z tych obawa odczuwało od 56 do 65 proc. zapytanych obywateli.
Z tego też powodu hasła głoszone przez partie antysystemowa są im coraz bliższe. Jednak aż 79 proc. uczestników badań przyznało, że boi się ekstremistów. To tworzy mur, który sprawia, iż w wyborach w Niemczech zachodnich nie przenoszą na nich swoich głosów. Po cichu zgadzają się z AfD lub Sahrą Wagenknecht, ale panicznie boją ich rządów. Jednak jeśli ekstremiści zaczęliby rządzić landem i dawać dowody tego, iż nie ma powodów do obaw, wówczas „firewalla” może zacząć pękać w skali całego kraju, a nie tylko na terenie byłej NRD. Byłaby to największa z klęsk rządu Olafa Scholza, przebijająca wszystkie, które już zostały poniesione.
Choć ich lista prezentuje się imponująco i stale się wydłuża. Jednak ta jedna - a mianowicie otwarciem drzwi ekstremistom do władzy w całym RFN - wydaje się najważniejsza. Zaś „Ampelkoalition” bardzo się stara, żeby w końcu i to się wydarzyło. Taki wniosek nasuwa się po przeczytaniu wstępu do raportu właśnie przygotowywanego przez ekspertów z Grupy Działania Zeitenwende (AGZ) oraz Niemieckiej Rady ds. Stosunków Zagranicznych (DGAP), napisanego przez dr Benjamina Tallisa. Autor przez dwa lata uczestniczył w pracy tegoż zespołu, oceniającego na ile zostało zrealizowane „Zeitenwende”, zapowiedziane przez Olafa Scholza w słynnym przemówieniu wygłoszonym trzy dni po najeździe Rosji na Ukrainę.
W oparciu o zebrane materiały, jeszcze przed publikacją całości raportu, Tallis ocenił, iż nie osiągnięto, żadnego ze strategicznych celów, które rządzący w RFN sobie założyli. To w efekcie: „pozostawiło Niemcy nieprzygotowane do stawienia czoła poważnym wyzwaniom (geo)politycznym i (geo)ekonomicznym oraz osłabiło ich wpływy wśród sojuszników”. Zacytowany tu wniosek otwiera wstęp. Ale to dopiero rozgrzewka przed ocenienie poszczególnych obszarów „epokowych zmian”. Z każdym zdaniem jest to ocena coraz bardziej miażdżąca. W obszarze prawdopodobnie najważniejszym z punktu widzenia Polski, czyli dotyczącym polityki Berlina wobec Ukrainy i Rosji przeczytać można długie wyliczanie różnic między deklaracjami składanymi publicznie przez kanclerza Scholza a realną pomocą udzieloną Kijowowi.
Pomoc Ukrainie
Aż po radyklane zmniejszanie w kolejnym budżecie RFN funduszy przeznaczonych na ten cel. Podsumowanie brzmi: „Kanclerz Scholz nigdy nie powiedział, że Ukraina powinna wygrać – a polityka jego rządu to odzwierciedla”. Berlin pomagał Kijowowi na tyle, by nie upadł, licząc cały czas, iż w końcu Putina i jego otoczenie zmęczy zabijanie Ukraińców. Po czym nastąpi odzyskanie rozsądku i chęć rozmowy z niemieckim kanclerzem o rozwiązaniach kompromisowych. Spójrzmy następnie na obszar energetyki, tak ważny dla zasobności portfeli przeciętnych zjadaczy chleba oraz utrzymania opłacalności produkcji przemysłowej. „Błękitne paliwo” z Rosji zastąpiono droższym gazem z USA, Norwegii, Kataru i Azerbejdżanu.
Końcowy wniosek brzmi: „wahania mocy wiatrowej i słonecznej w Niemczech oznaczają, że potrzebne są dodatkowe, stabilne źródła jako zapas. Bez opcji jądrowej źródła gazu w Niemczech pozostaną geopolitycznie istotne”. Nota bene w przyszłości najtańszy gaz może zaoferować znów Rosja. Tymczasem narasta kolejne zagrożenie. „Niemcy pozostaną zależne od chińskich materiałów i komponentów do swoich instalacji wiatrowych i słonecznych. W przypadku konfliktu w Cieśninie Tajwańskiej Stany Zjednoczone będą wywierać ogromną presję na sojuszników, w tym Niemcy, aby zerwali interesy z Chinami, co wykolei zieloną transformację” – ostrzega dr Tallis. Pochodną powyższej polityki jest tracenie znaczenia na arenie międzynarodowej. „Brak wiarygodnej wizji Berlina dzielonej z europejskimi sojusznikami ograniczył wpływy Niemiec w kluczowych instytucjach międzynarodowych – UE i NATO – i zmniejszył skuteczność ich współpracy z kluczowymi partnerami” – można przeczytać. Ten efekt pogłębia brak chęci dozbrojenia niemieckiej armii. Na tym lista porażek i słabości się nie kończy.
Składają się one na całościowy obraz Niemiec w stanie głębokiego zagubienia, potęgowanego przez obecny rząd. „Zadanie, które stoi teraz przed nami, to nic innego, jak ponowne wynalezienie zbiorowej tożsamości Niemiec i ożywienie ich społecznego celu, jakim jest zapewnienie przyszłego bezpieczeństwa, dobrobytu i wolności Niemców oraz miejsca ich kraju w demokratycznym świecie” – podsumowuję Benjamina Tallisa. Co ciekawe na liście klęsk nie umieścił polityki migracyjnej. Ale tu najlepszym podsumowaniem jest fakt, iż nadmierny i niekontrolowany napływ imigrantów stał się głównym tematem kampanii wyborczej w Saksonii i Turyngii, wynosząc na szczyty popularności wściekle anty-emigrancką AfD. Ten same rodzaj zbiorowej emocji coraz mocniej podzielają wyborcy również w dawnym RFN. Na to nakłada się drugi rok gospodarczej recesji i przyjmowane z rosnącym niepokojem dane o przenoszeniu przez niemieckie koncerny produkcji przemysłowej do USA oraz Chin. Cały ten stos porażek podważa zaufanie obywateli do starych partii politycznych i dotychczasowej klasy rządzącej oraz mediów, ekspertów, elit finansowych, intelektualny, kulturalnych, etc. Generalnie wszystkich, którzy wywierali największy wpływ na funkcjonowanie Niemiec od dekad. Tak niebezpiecznie zbliża się moment, gdy jedyną barierą, chroniąca liberalną demokrację przed ekstremistami, będzie strach przed nimi.
Tymczasem Olaf Scholz, mając dwa lata temu niepowtarzalną okazję, żeby zmierzyć się z najważniejszymi problemami, pogrążającymi Niemcy, zamiast radyklanego zwrotu ku przyszłości wybrał próbę powrotu do przeszłości. Czyli takie prowadzenie kolejnych posunięć na niwie politycznej wobec: Rosji, wojny na Ukrainie, Unii Europejskiej, transformacji energetycznej, migracji i innych zagrożeń, żeby na koniec wszystko było takie jak przed rokiem 2022 r. Zapowiada się więc, że w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych (o ile wybory nie odbędą się wcześniej?). wyborcy w podzięce za tę strategię, zmasakrują partie rządzącej koalicji Natomiast otwartym pytanie będzie kogo zechcą poprzeć? Przy czym Niemcy w Unii Europejskiej nie są jakimś szczególnym przypadkiem, a jedynie najlepiej widocznym.
Większość starej klasy politycznej w Europie zachowuje się podobnie jak Olaf Scholz. Gdy trzeba się mierzyć z narastającymi problemami, tak manewruje, żeby mówić jak radykałowie a działać jak liberałowie. Ogłaszając, iż zaczęła się nowa epoka i jednocześnie po cichu trzymać się wiary, iż burza minie, a stare czasy powrócą. A skoro nie rozwiązuje się problemów, to ich suma musi w końcu przynieść polityczny kryzys. Dobrze, jeśli zdopinguje on rządzących do realnego działania, lecz w tle zawsze czai się ryzyko, że będzie wówczas już za późno, by uda się nad nimi zapanować.
Gdy trzeba się mierzyć z problemami, stare elity tak manewrują, żeby mówić jak radykałowie, zaś działać jak liberałowie