Dopóki na świecie będzie choć jedna osoba zmagająca się z głodem, dopóty walka nie jest wygrana.
Na szczęście sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna, że prawie trzy czwarte miliarda osób na świecie cierpi głód. Dane przedstawione przez ONZ dotyczą wszystkich pięciu faz, jakie występują w związku z niewystarczającą ilością pożywienia. Pierwsza faza oznacza, że pojawią się pierwsze symptomy zagrożenia głodem. Druga znamionuje podwyższone ryzyko, gdy gospodarstwa domowe są nadal w stanie zapewnić sobie żywność, ale nie mogą już zaspokoić niektórych podstawowych potrzeb. I tu nadal jeszcze jesteśmy daleko od głodu. Trzeci etap, wskazujący już na początek kryzysu, występuje wtedy, gdy gospodarstwa domowe muszą pomijać niektóre posiłki lub ledwie udaje im się zapewnić minimalną ilość jedzenia, ale dzieje się to kosztem innych podstawowych potrzeb. Z czwartą, już krytyczną fazą mamy do czynienia, gdy ludzie muszą pomijać wiele posiłków, mają zapewnioną ledwie minimalną ilość jedzenia kosztem innych sfer życia lub pozbywania się oszczędności. No i ten ostatni szczebel drabiny niedożywienia, czyli głód, który jest już katastrofą humanitarną, i do zwalczania którego niezbędna jest pomoc z zewnątrz. Dla przykładu, szacuje się, że obecnie w Sudanie Południowym w tak tragicznej sytuacji jest 35 tys. osób, w sąsiednim Sudanie – 153 tys. osób, a w Strefie Gazy aż 495 tys. osób.
Zacznę filozoficznie: życiowo jestem indeterministą i ten mój indeterminizm polega na tym, że wierzę, iż nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy za miesiąc czy za rok i czy np. za dwa lata sytuacja się nie odwróci. Wierzę, że jesteśmy w stanie skutecznie ograniczyć czy zlikwidować problem głodu na świecie. To jest nasz obowiązek. Mówię „nasz”, mając na myśli świat ludzi zamożnych, żyjących dostatnio na północnej półkuli. Zgadzam się z takim spojrzeniem, według którego problemy krajów Południa są naszą winą, że cała historia kolonializmu spowodowała, że Afryka jest w takiej, a nie innej sytuacji. I ten indeterminizm powoduje nieprzewidywalność – z jednej strony to jest optymistyczne, bo sytuacja się może odwrócić i może być lepiej, ale z drugiej strony też jest nieprzewidywalna i może pójść w drugą stronę.
Nie odważyłbym się powiedzieć, że tę walkę wygrywamy. Dopóki na świecie będzie choć jedna osoba, która będzie się zmagać z głodem, dopóty z całą świadomością mogę powiedzieć, że walka nie jest wygrana. Na razie ani nie wygrywamy, ani nie przegrywamy, ale walczymy.
Człowiek jest tylko człowiekiem i od lat popełnia te same grzechy. Dwa lata temu wybuchła kolejna wojna, tym razem w Europie. Tyle że jej reperkusje bardzo mocno dotknęły Afrykę i Bliski Wschód, bo ukraińskie zboże nagle przestało płynąć na południe, co doprowadziło do katastrofalnej sytuacji w Somalii, Jemenie czy Sudanie Południowym. Konflikty zbrojne to od lat, obok zmian klimatycznych, główny powód występowania głodu na świecie. Powodują ogromne przemieszczenia wewnętrzne ludności, dziesiątki czy setki tysięcy osób ucieka w bezpieczne miejsca, jednocześnie ograniczając dostęp do żywności lokalnym społecznościom. Spójrzmy na Sudan Południowy – kraj niezwykle dotknięty przez klęski wojny i zmian klimatu. Tymczasem w zeszłym roku napłynęła do nich ogromna liczba uciekinierów z północy, głównie powracających do kraju Sudańczyków Południowych, bo w Sudanie doszło do wojny domowej. To skrajny przykład, bo nakładają się oba wspomniane czynniki, a do wywołania klęski głodu na ogół wystarczy tylko jeden.
W Kenii nie ma wojny. Niedobór żywności jest spowodowany m.in. zmianami klimatu. Podobnie jest na Madagaskarze. To spokojny, wyspiarski kraj, nienarażony na żadne zagrożenia zewnętrzne. Ale wystarczyły El Niño i powodzie, by pogrążył się w klęsce niedożywienia. Nie bez znaczenia były także złe zarządzanie gospodarką rolną i kwestie dziedziczenia ziemi uprawnej. Polska Akcja Humanitarna jest od dwóch lat mocno zaangażowana w pomoc na tej wielkiej wyspie. Kiedy byłem tam w 2023 r., naszła mnie taka refleksja, że jako ludzkość musimy zrobić wszystko, by tych ludzi wyciągnąć z tej katastrofalnej sytuacji i pozwolić im godnie żyć. Bo w pomocy drugiemu człowiekowi nie chodzi tylko o ochronę życia i zdrowia, ale także o ochronę jego godności.
Głód czy niedożywienie są równe dla wszystkich. Oczywiście jednych dopadają wcześniej, innych później. Ktoś może być szefem wsi, być relatywnie zamożny, ale gdy wieś popada w tarapaty, gdy brakuje wody czy pastwisk, to ten szef też przesuwa się w fazach niedożywienia i nieuchronnie ciągnie do ostatniej, piątej fazy, czyli głodu, który zabija. Jedyna różnica jest taka, że droga szefa do skrajnego niedożywienia jest dłuższa niż pozostałych, bo on ma się z czego wyprzedawać – może zbyć dom, bydło, ruchomości. Ale na koniec zostanie z niczym, tak jak pozostali mieszkańcy.
Opowiem o scenie, którą widziałem parę lat temu w Sudanie Południowym. Tam od lat ciągną się konflikty między różnymi stronami, co powoduje ogromną liczbę osób wewnętrznie przemieszczonych, czyli tzw. IDPs (internally displaced persons). Przyjechaliśmy do wsi, w której PAH prowadziła dystrybucję artykułów higienicznych. Pod drzewem siedziała wielopokoleniowa rodzina – kilkoro starców, wiekowi rodzice, młodzi rodzice i gromada dzieci. Wytłumaczono nam, że to są właśnie IDPs. Nie mieli ze sobą nic oprócz dwóch rzeczy, które dawały im względne bezpieczeństwo i poczucie nadziei. Wie pan, jakie dwa ostatnie dobra materialne sobie zostawili? Garnek i rower. W garnku mogli zagotować wodę i pożywienie i trwać przez kolejne tygodnie. Rower natomiast dawał mężczyznom i chłopcom możliwość najmowania się do prac przy pasaniu bydła czy prostym handlu. I oni byli szczęśliwi, że udało im się te dwa przedmioty zachować, że jeszcze nie zeszli na ten najniższy, piąty poziom rozpaczy. Ten obrazek mną wstrząsnął, bo był to mój pierwszy wyjazd do Afryki.
Pieniądze oczywiście znacząco pomagają, ale pomoc musi być dostarczana mądrze. Można wydać dziesiątki czy setki tysięcy dolarów i nie uzyskać żadnego długotrwałego efektu. Przykładem jest historia, gdy pewna organizacja z Europy postanowiła ożywić w pewnym bardzo biednym regionie Afryki rybołówstwo. Zgodnie z teorią ryby i wędki miała to być pomoc rozwojowa, a nie doraźna, humanitarna. Nad wybrane jezioro przyjechali specjaliści z Europy, sprowadzono kutry, zarybiono jezioro i specjaliści odjechali z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Po roku czy półtora okazało się, że wszystkie ryby zostały odłowione, bo nikt nie wytłumaczył lokalnym mieszkańcom, że muszą ostrożnie wykorzystywać dostępne zasoby. Po prostu odłowili wszystko w ciągu kilku miesięcy. Nikt z Europejczyków nie przewidział, że trzeba im to wytłumaczyć. Inna historia – jedna z organizacji pomocowych finansowana przez zachodnioeuropejski rząd postawiła w Sudanie Południowym rzeźnię. Wyposażyła cały zakład, przeszkoliła ludzi, ale okazało się, że nie podłączono wody, przez co wszystko momentalnie padło. To są przykłady zmarnowanych pieniędzy, nietrafionej pomocy i niewłaściwie wykonanych analiz potrzeb i możliwości.
Gdy już powstanie wstępny pomysł, to robi się tzw. needs assessment, ocenę potrzeb – nasi ludzie, będący często już na miejscu, jadą do konkretnej wsi, gdzie przy wsparciu lokalnej społeczności oceniają sytuację. Patrzą, jakie są zasoby i możliwości, oceniają, czego brakuje, jaka pomoc jest najbardziej potrzebna i jaka będzie najbardziej efektywna. Potem trzeba te obserwacje przelać na formularz projektowy, który trafia np. do międzynarodowych organizacji finansujących naszą działalność. Musimy przekonać darczyńców, że umiemy pomagać i że nasza pomoc będzie skuteczna. Potem mamy fazę realizacji projektu, która często jest rozpisana na wiele lat. Na końcu piszemy raport z tego, co udało nam się osiągnąć, z jakimi problemami się mierzyliśmy i jakie są nasze wnioski. Dobrze napisany raport to podstawa do rozpoczęcia kolejnych projektów.
Na południu Madagaskaru zbudowaliśmy tamę piaskową. Tak się nazywa, choć jest z betonu. Wcześniej lokalne społeczności budowały prowizoryczne tamy z kamieni, by jak największy strumień wody przekierować z głównego nurtu rzeki na swoje pola. Woda – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – to życie. Jest absolutnie kluczowa dla ludzi, dla roślin, dla zwierząt. Tyle że rzeki tam ciągle wysychają, bo przez zmiany klimatyczne pada tam raptem dwa razy w roku. Postawiliśmy więc betonową zaporę w poprzek koryta sezonowej rzeki, dzięki czemu udaje się zatrzymać ponad 90 proc. deszczówki i tym samym doprowadzić wodę do wsi, w której mieszka 4 tys. osób. Dzięki temu oni nie będą już musieli chodzić po wodę kilka kilometrów, co na ogół było zadaniem wykonywanym przez kobiety lub dzieci. Zamiast iść do szkoły czy zająć się domem, musiały ruszać w kilkugodzinny marsz do studni, wracając objuczone ciężkimi wiadrami czy kanistrami. Dziś sytuacja jest diametralnie inna, mają wodę na miejscu, a ona przeistacza jałową ziemię w raj. W tym roku powinniśmy rozpocząć budowę kolejnych sześciu tam piaskowych, to projekt, który realizujemy razem z UNICEF.
Kozy zostały zakupione na miejscu. Przekazaliśmy je kooperatywom rolniczym, które brały udział w projektach stawiania tam piaskowych. Otrzymały one od nas określoną liczbę kóz i kozłów, które miały zapewnić im możliwość pozyskiwania mleka. W tych samych społecznościach powstały też pokazowe pola uprawne, przekazywaliśmy odpowiednie sadzonki i nasiona dostosowane do szybko zmieniającego się klimatu, bardziej odporne na suszę. Dzięki hodowli kóz można produkować sery, których nadwyżki – razem z owocami i warzywami – da się później sprzedać na lokalnym targu. Tak rodzi się mała ekonomia, tak rodzi się umiejętność gospodarowania, tak rodzi się w pewnym sensie dobrobyt tych ludzi.
Jeśli nie wystąpią konflikty zbrojne – a Madagaskarowi i Kenii to raczej nie grozi – ani klęski żywiołowe, to ci ludzie będą żyli we względnym bezpieczeństwie żywnościowym przez wiele lat, a może i pokoleń. Będą samowystarczalni, nie będą zdani na łaskę pomocy rządowej czy organizacji międzynarodowych. My często wracamy do miejsc, w których wcześniej nieśliśmy pomoc, i widzimy szczęśliwych, zaradnych ludzi. Natomiast, niestety, na jedno ugaszone ognisko wybuchają dwa inne. Oprócz kolejnych wojen i dewastujących skutków zmian klimatycznych pojawiają się np. katastrofy naturalne, takie jak trzęsienia ziemi. Taka klęska nawiedziła dwa lata temu Turcję i Syrię, aczkolwiek Turcja ma tak rozwinięty aparat państwowy, że do klęski głodu tam nie doszło, potrzebna była jedynie pomoc ratunkowa. W o wiele gorszej sytuacji są mieszkańcy północno-zachodniej Syrii, gdzie pomagamy do dzisiaj.
Nie, w Polsce nie ma takiego tematu. Kiedy w mediach się mówi, że „ileś procent dzieci głoduje”, to dotyczy niedożywienia, czyli zupełnie innej definicji niedoboru żywności. Między niedożywieniem a głodem jest ogromna różnica. W powojennej Polsce nie było głodu, podobnie jak w Europie.
Jeśli ktoś tak mówi, to znaczy, że tych 100 zł nie da też na polskie dzieci i tylko szuka wymówki. To jest uciekanie od tematu, łatwe szukanie usprawiedliwienia. Natomiast mogę powiedzieć z dumą, że Polacy są chętni do pomagania. Szczególnie gdy dochodzi do wojny czy klęski żywiołowej. Zaobserwowaliśmy to, kiedy eskalowała nagle wojna w Ukrainie. To okropne, co powiem, ale sektor pomocowy stoi na takim haśle: „im gorzej, tym lepiej”. Im gorzej jest na świecie, tym więcej mamy roboty. Im więcej się dzieje, tym bardziej my się powiększamy. W 2021 r. nasze obroty wynosiły kilkadziesiąt milionów złotych, a w 2022 r., po wybuchu wojny, już kilkaset milionów. Mieliśmy ośmiokrotny wzrost. Teraz wracamy znów do tych niższych poziomów – na ten rok planowane obroty PAH to znów kilkadziesiąt milionów złotych.
My jesteśmy ostatni na liście pokrzywdzonych. Pokrzywdzeni to są ludzie, którzy tej pomocy nie otrzymali. W zeszłym roku aplikowaliśmy w MSZ o 21,5 mln zł na siedem projektów na całym świecie, m.in. w Jemenie i Kenii. Nie dostaliśmy tych pieniędzy i to jest bardzo złe, bo nasza energia nie została wykorzystana. To jest też negatywne dla wizerunku Polski, że ludzie będący w tak trudnej sytuacji życiowej nie dostali od nas pomocy.
Nie, bo Madagaskar, Jemen czy Kenię pociągnęliśmy ze środków własnych. To nie jest tak, że zatrzymaliśmy nagle całą pomoc. Czuliśmy, że nie wolno nam tego zrobić i powiedzieć tym ludziom, że wyjeżdżamy, bo w Polsce coś się wydarzyło… Już nawet nie chcę używać słowa „polityka”, bo jako PAH stoimy od polityki najdalej, jak tylko się da.
Zdecydowana większość idzie na pomoc potrzebującym. Średni udział kosztów administracyjnych w łącznych kosztach operacyjnych wynosił w okresie 2020–2022 raptem 6,5 proc. Zatrudniamy prawie 327 osób, w siedzibie głównej w Warszawie jest nas 70, pozostali są w terenie. 198 osób to pracownicy lokalni z 25 krajów, gdzie działamy. Są też pracownicy kontraktowi, np. psychologowie czy pracownicy centrów pomocy psychospołecznej w Ukrainie. W 2023 r. naszą pomoc otrzymało ponad 1,3 mln osób w 11 krajach Afryki, Azji i Europy. Na pomoc przeznaczyliśmy wtedy 131 mln zł – 67 proc. pochodziło od donatorów instytucjonalnych, 20 proc. od indywidualnych, czyli zwykłych ludzi, a 12 proc. od biznesowych.
To rola odpowiedniej oceny potrzeb oraz naszych działów monitoringu i ewaluacji, by jak najlepiej ocenić zasadność danego projektu i jego efektywność. Nigdy nie ma jednak stuprocentowej pewności, co się stanie z pomocą materialną, którą dostarczymy. Na świecie znane są historie, że jest przejmowana przez lokalnych watażków, którzy albo sami z niej korzystają, albo ją odsprzedają. Słyszałem o grupach ludzi, które obstawiały wybudowane studnie i kazały miejscowym sobie płacić za możliwość pobierania wody. Zdarzają się też z pewnością sytuacje, gdy obdarowani nie korzystają z całości żywności, tylko ją sprzedają na bazarach, mimo że na opakowaniu zawsze jest informacja, że jest to pomoc humanitarna nieprzeznaczona do sprzedaży. Tak się może stać, gdy pomoc nie jest trafiona, gdy prawdziwą potrzebą są np. środki finansowe, a nie żywność. Słyszałem też o społecznościach, które każą sobie płacić za to, że przyjmą pomoc. Nie umiem powiedzieć, co nimi kieruje, może tej pomocy było za dużo, może była właśnie nietrafiona? Jeśli odkryje się takie sytuacje, to trzeba spisać raport, poinformować darczyńców i przemyśleć, czy w danym miejscu pomoc może być dalej udzielana lub jak ją odpowiednio dostosować.
Zaczynaliśmy jako mała organizacja z ogromnymi ambicjami. Życie organizacji dała Janka Ochojska, która wszystkich zarażała niesamowitą energią, wrażliwością i rozumem. Pierwsze nasze akcje to były konwoje TIR-ów do pogrążonego w wojnie Sarajewa. Przez te trzy dekady nauczyliśmy się nieść pomoc rozsądną i mądrą – już wiemy, że nie pomożemy wszystkim na świecie, więc pomagamy tam, gdzie rzeczywiście wiemy, że możemy być najlepsi z tą pomocą. Już nie działamy instynktownie, intuicyjnie, tylko racjonalnie i przewidywalnie. Jesteśmy dziś wyposażeni w ogromną dawkę wiedzy i narzędzi do pomocy. Był taki czas kryzysowy przed eskalacją wojny w Ukrainie, gdy mieliśmy kilka chudych lat, brakowało pieniędzy i projektów. Prowadziliśmy oczywiście dalej działania i odpowiadaliśmy na nagłe kryzysy. Siedzieliśmy w Warszawie i zastanawialiśmy się, co dalej. Powiedzieliśmy sobie wtedy, że musimy się przygotować na taki moment, gdy nasza pomoc znów będzie naprawdę potrzebna i te pieniądze popłyną. I my ten czas wykorzystaliśmy na kształcenie, na uczenie się programów do zarządzania i pisania projektów, do gromadzenia kapitału ludzkiego. Jak przyszła wojna w Ukrainie, to my momentalnie byliśmy w stanie przeskoczyć z poziomu kilkudziesięciu milionów złotych na kilkaset milionów złotych. Udźwignęliśmy ośmiokrotny wzrost organizacji w ciągu kilkunastu miesięcy. O takich dokonaniach to chyba nawet podręczniki ekonomii nie piszą. ©Ⓟ
Między niedożywieniem a głodem jest ogromna różnica. W powojennej Polsce nie było głodu, podobnie jak w Europie