Ponowny wybór Ursuli von der Leyen na przewodniczącą KE i przemówienie, które wygłosiła, przywodzą na myśl spostrzeżenie Jeana-Baptiste’a Karra. Nie szkodzi, że odnosił się on do rzeczywistości z połowy XIX w., gdy Europą targała Wiosna Ludów: „Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same”.
Potem liczni autorzy przerabiali jego myśl, zazwyczaj nie dostrzegając, iż to zdanie ma naturalną kontynuację: im szybciej świat się zmienia, tym bardziej rzeczy chcące pozostać takie same muszą się dostosować do nowej rzeczywistości. Bo inaczej czeka je koniec.
Klęska pierwsza
Od momentu, gdy von der Leyen pierwszy raz obejmowała stanowisko szefowej KE, liczba zmian odczuwalnych dla mieszańców Unii Europejskiej tylko rośnie. Są one konsekwencjami strategicznych klęsk Wspólnoty – a tą największą jest polityka migracyjna.
Przypomnijmy sobie sierpień 2015 r., gdy Angela Merkel ogłosiła otwarcie RFN na migrantów. Kanclerz wszelkie wątpliwości wobec decyzji podjętej bez konsultacji z innymi krajami UE oraz Komisją Europejską skwitowała zdaniem: „Wir schaffen das” (Damy radę). Wzbudziło ono uwielbienie mediów i entuzjazm wielu niemieckich wyborców. Przeskoczmy teraz do lata 2024 r. 8 lipca kanclerz Olaf Scholz zawitał we Frankonii i odwiedził Federalny Urząd ds. Migracji i Uchodźców. W wystąpieniu skierowanym do przepracowanych urzędników obiecał, że ocenianiem wniosków azylowych i decydowaniem o deportacji – jak najszybciej się da – zajmie się sztuczna inteligencja. – Dzięki nowoczesnym rozwiązaniom można szybko podejmować rutynowe decyzje – oznajmił. W tym czasie patrole niemieckich policji i straży granicznej jak co dzień starały się wytropić nielegalnych migrantów. A jeśli nikt nie widział, niektórych z nich podrzucały Polsce.
W drugim z najważniejszych krajów Unii sytuacja wygląda gorzej. Francją rządzi polityk, którego wybór na prezydenta w maju 2017 r. wzbudził nadzieje większości elit liberalno -lewicowych. W Emmanuelu Macronie widziano przywódcę zdolnego na trwałe zablokować radykalnej prawicy marsz po władzę. „Francuzi wybrali Wolność, Równość i Braterstwo, a nie tyranię fałszywych informacji” – ogłosił na X szef Rady Europejskiej Donald Tusk. Minęło ledwie siedem lat, a liczba głosujących na partię Marine Le Pen wzrosła z 5 mln do 10 mln osób. Główną tego przyczyną stała się bezradność władz wobec napływu migrantów. Ten temat u progu lata zdominował nad Sekwaną kampanie wyborcze do Parlamentu Europejskiego i do krajowego Zgromadzenia Narodowego. Co ciekawe, Macron przejął w całości „antyimigracyjny” program lepenistów. Kanał informacyjny France 24 informował 20 czerwca, że podczas wystąpienia w Bretanii prezydent najpierw wezwał wyborców do odrzucenia radykałów, by następnie oskarżyć zjednoczoną w Nowym Froncie Ludowym lewicę o „imigracjonizm”. Jak zauważał kanał France 24, prezydent „użył terminu, którego nigdy wcześniej nie wypowiadał – przynajmniej publicznie”. Ale cóż ma robić, skoro na początku roku ujawniono raport Służby Statystycznej MSW (SSMSI) mówiący, iż 38 proc. włamań, 40 proc. kradzieży aut oraz 31 proc. brutalnych napadów dokonują we Francji obcokrajowcy. A jednocześnie ich liczebność w całej populacji oszacowano na 8 proc. Zarazem w badaniach opinii obywatele wskazywali jako najważniejszy problem kraju poczucie zagrożenia z powodu rosnącej fali bandytyzmu, wiążąc ją z napływem migrantów.
Co ciekawe, w Niemczech to samo źródło strachu ma bardziej socjalny odcień. Wedle raportu Fundacji Bertelsmanna, opublikowanego na początku marca 2024 r., na wieść o napływie nowych migrantów 78 proc. Niemców boi się kosztów dla państwa, 74 proc. spodziewa się niedoboru mieszkań, a 71 proc. obawia się pogorszenia się sytuacji w szkołach. Na niemieckich samorządach spoczywa bowiem obowiązek zapewnienia przybyszom odpowiedniej jakości zakwaterowania, edukacji i wypłaty zasiłku. Konkurencja o te same zasoby państwa między uboższymi obywatelami RFN a przybyszami staje się coraz ostrzejsza. We wrześniu tego roku odbędą się wybory do parlamentów krajowych w Saksonii, Turyngii i Brandenburgii. W każdym z tych landów prowadzi w sondażach skrajnie prawicowa AfD, a trzecie miejsce zajmuje łączący idee komunistyczne z nacjonalistycznymi Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW).
Klęska druga
W programowym wystąpieniu von der Leyen między wzniosłymi deklaracjami, iż „nie można zapominać o tym, że migranci to istoty ludzkie”, zawarła opis działań Unii mających ograniczyć rozmiary migracji. Wreszcie w życie wejdzie pakt o azylu i migracji, w którym dyskretnie zaszyto utworzenie biometrycznej bazy danych migrantów znajdujących się na terenie Wspólnoty, wprowadzenie szybkich procedur odrzucania wniosku azylowego i możność umieszczania migrantów w obozach przejściowych poza granicami UE. Na początek w Albanii, ewentualnie Mołdawii i Gruzji, a z czasem w Afryce.
Brzmi to jak plan, który mógłby się powieść, gdyby nie to, że powstał o kilka lat za późno. Skutki niekontrolowanego napływu migrantów stały się już powszechnie odczuwalne i napędzają reperkusje polityczne – a te z kolei potęgują dodatkowo inne czynniki. Unijną klęską numer dwa jest odgórnie narzucana polityka energetyczna. Realizowano ją według niemieckiej recepty: chciano wykorzystywać tanie surowce z Rosji, by niwelować koszty wprowadzania drogiego prądu z OZE. Katastrofa nadeszła jesienią 2021 r., gdy przygotowująca się do najazdu na Ukrainę Moskwa zaczęła używać gazu jako broni.
Gdy Gazprom zredukował dostawy, ceny błękitnego paliwa gwałtownie wzrosły. Owszem, od tego czasu kraje UE znalazły innych dostawców, a koszty zakupu gazu spadły do wysokości sprzed wojny. Jednak nie udało się wrócić do takich cen energii, żeby zachować resztki konkurencyjności europejskiego przemysłu wobec krajów Dalekiego Wschodu i USA. Mimo subsydiów koncerny przemysłowe w Niemczech, we Francji, Włoszech czy w Polsce od miesięcy zwalniają załogi, ograniczają produkcję i szykują się do przeprowadzki poza granice UE.
Po recesji trwającej do 2023 r. prognozy dla niemieckiej gospodarki (generuje ok. 25 proc. unijnego PKB) wciąż są tak samo fatalne. W efekcie następuje pauperyzacja społeczeństwa. I koło się zamyka, bo im biedniejsi są obywatele, tym mocniej w nich uderzają wysokie ceny energii. Do powszechnego użycia wszedł już termin „ubóstwo energetyczne”, oznaczający, iż wysokość miesięcznych wydatków na ogrzewanie, ciepłą wodę i prąd zaczyna przekraczać możliwości finansowe konsumentów. Według danych rządowych w RFN pod koniec 2023 r. 5,5 mln osób żyło w gospodarstwach domowych, w których brakowało środków na wystarczające dogrzanie lokum.
Największa z klęsk
„Europejskie moce produkcyjne paneli słonecznych spadły o około połowy do 3 GW, od listopada (2023 r. – red.), bo firmy upadły, zamykały zakłady lub przeniosły produkcję za granicę, szacuje European Solar Manufacturing Council” – informował 21 lipca „Financial Times”. Dziennikarze gazety opisali agonię przemysłu wytwarzającego panele fotowoltaiczne w Unii. Tymczasem zaledwie jeden chiński koncern, Tongwei Solar, zapowiada, iż do końca 2024 r. wyprodukuje ogniwa fotowoltaiczne o łącznej mocy 130 GW. Nie powinno to dziwić: w zeszłym roku chiński rząd wyasygnował ponad 130 mld dol. subsydiów na wspieranie sektora energetyki słonecznej. A także na produkcję baterii litowo-jonowych, turbin wiatrowych, aut elektrycznych etc.
A przecież unijny plan energetycznej transformacji był genialny. Gdy pod koniec 2019 r. ogłoszono Europejski Zielony Ład, zakładał on przekierowanie maksymalnej możliwej kwoty z zasobów UE na inwestycje związane z „zieloną transformacją”. Wprawdzie niosła ona ze sobą upadek najbardziej energochłonnych branż, ale stary przemysł winien zastąpić nowy, oparty na technologiach przyszłości. Według planów Komisji Europejskiej Unia miała się stać kluczowym producentem podzespołów i urządzeń związanych z wykorzystaniem odnawialnych źródeł energii oraz pojazdów z napędem elektrycznym. Plan udał się połowicznie. Stary przemysł pada, natomiast produkcję wszystkiego, co wiąże się z transformacją energetyczną, przejęły Chiny.
Wisienką na torcie będzie wprowadzenie w 2026 r. ceł węglowych CBAM, które według Brukseli mają ochronić europejskich producentów stali, aluminium, cementu i nawozów przed chińskimi wyrobami. Tymczasem Państwo Środka przekształca swój system energetyczny w nierozerwalny miks energii z elektrowni węglowych, OZE oraz siłowni jądrowych, by ceł nie musiało płacić. CBAM przyniesie równie znaczące efekty jak wprowadzenie przez KE ceł na chińskie samochody elektryczne w maksymalnej wysokości 38,1 proc., kiedy wiadomo, że połowę kosztów ich wytwarzania pokrywają subwencje rządowe. Dlatego prezydent Joe Biden ustanowił opłaty celne na chińskie elektryki na poziomie 100 proc. (a gdy się doda istniejące opłaty, realna wysokość cła w Stanach Zjednoczonych to 102,5 proc.).
Korek w opałach
Europa roku 2024 przypomina butelkę francuskiego szampana: trzy razy mocno nią wstrząśnięto, lecz korek wciąż tkwi w szyjce. Jean-Baptiste Karr miałby dziś prawo złośliwie zauważyć, że choć kontynentem targają kryzysy, zaś wybory w kluczowych państwach mają coraz bardziej dramatyczny przebieg, to i tak „wszystko zostaje po staremu”. Nową-starą przewodniczącą KE wskazały partie chadeckie, socjaldemokratyczne, socjalistyczne, liberalne oraz na doczepkę Zieloni. A więc stronnictwa rządzące w Europie od końca II wojny światowej. Zasilane kolejnymi pokoleniami polityków, którzy wywodzą się ze środowisk i rodzin dobrze się prywatnie znających, kończących te same elitarne szkoły. Awansujących podobnymi ścieżkami na partyjne szczyty.
Symboliczne, iż w inauguracyjnym przemówieniu szefowa KE zapowiedziała kontynuację dotychczasowych polityk w większości obszarów. Włącznie z pochyleniem się nad projektem zmiany unijnych traktatów. Wprowadzenie pomysłów na centralizację UE do publicznego dyskursu będzie nawet nie potrząsaniem europejską butelką szampana, ale potraktowaniem jej kopniakiem. Podobnie jak wprowadzanie w życie kolejnych etapów Zielonego Ładu bez oglądania się na koszty ekonomiczne i społeczne.
W tym miejscu przypomina się przemówienie, jakie kolega Karra, genialny obserwator życia społecznego Alexis de Tocqueville, wygłosił w Izbie Deputowanych 27 stycznia 1848 r. Francuscy parlamentarzyści usłyszeli: „Czy nie widzicie, że stopniowo kształtują się opinie i idee, które są przeznaczone nie tylko do obalenia tego czy innego prawa, ministerstwa, a nawet formy rządu, ale samego porządku społecznego, aż zachwieje się on na fundamentach, na których dziś spoczywa? (…) Czy nie słyszycie, jak nieustannie powtarzają (zwykli ludzie – red.), że wszystko, co jest ponad nimi, jest niezdolne i niegodne rządzenia nimi; że dotychczasowy podział dóbr na całym świecie jest niesprawiedliwy; że własność opiera się na fundamencie, który nie jest sprawiedliwy? I czy nie zdajecie sobie sprawy, że gdy takie opinie zapuszczają korzenie, gdy rozprzestrzeniają się w sposób niemal powszechny, gdy głęboko zapadają w masy, prędzej czy później, nie wiem kiedy ani jak, muszą przynieść ze sobą najbardziej groźną rewolucję?”. Deputowani puścili te pytania mimo uszu.
Dwa modele zmian
„To, panowie, jest moim głębokim przekonaniem: wierzę, że w tej chwili śpimy na wulkanie” – posumował de Tocqueville. Miał rację: Wiosna Ludów wybuchła miesiąc później. Ojciec nowoczesnej socjologii śledził jej przebieg, potem zajął się rewolucją o pół wieku wcześniejszą, aż wreszcie opublikował w 1856 r. pracę „L'Ancien Régime et la Révolution” (Dawny ustrój i rewolucja). Pełno w niej aktualnych obserwacji na temat tego, jakie mechanizmy sprawiają, że nadchodzi moment zawalenia się starego porządku.
„Rewolucja nie jest przypadkiem, jest konsekwencją tego, co ją poprzedza” – zauważa de Tocqueville. A poprzedzają ją mniejsze, fragmentaryczne zmiany. W społeczeństwie pojawiają się grupy, których nie zadowala status materialny i polityczny. W przypadku pierwszej rewolucji francuskiej byli to prawnicy oraz dziennikarze. Dobrze wykształceni, lepiej zorientowani w świecie niż arystokracja i duchowieństwo, lepiej komunikujący się z ludem. A jednocześnie żyjący w biedzie, bez perspektyw awansu. Gdy bunt ludu dał im sposobność dobrania się do skóry starym elitom, nie wahali się ani chwili. W tamtych czasach wymianę rządzących załatwiono przy użyciu uchodzącej za symbol nowoczesności gilotyny.
Ale liczba fragmentarycznych zmian zaczęła w XIX w. rosnąć. Rewolucja przemysłowa, przeprowadzka mieszkańców wsi do miast, narodziny klasy robotniczej, rewolucja w przemieszczaniu się, którą zagwarantowała kolej, rewolucja naukowa i towarzyszący jej wysyp przełomowych odkryć oraz nowatorskich idei. Wreszcie rewolucja informacyjna za sprawą masowego druku prasy i telegrafu. Stary Kontynent i Ameryka buzowały od nieustannych zmian we wszystkich obszarach życia. Jedyne, co za nimi nie nadążało, to zmiany polityczne.
Ale struktury i elity nie mogą w nieskończoność pozostawać niezmienne. To stanowiło w każdym państwie zbyt daleko idącą wewnętrzną sprzeczność. Możliwą do zniesienia dopóty, dopóki stary reżim znajdował dość poparcia wśród mas. Ale jeśli tracił zdolność rozwiązywania problemów, wówczas stopniowo upadał jego autorytet. Zaś próby utrzymywania władzy siłą podsycały jedynie nienawiść do rządzących.
W tym czasie w krajach anglosaskich narodził się model systemu partyjnego, w którym dominują dwa rywalizujące stronnictwa. Gdy w społeczeństwie nastroje się radykalizowały, jedna z partii przechodziła podobny proces, przejmując hasła wzburzonego elektoratu. Jeśli któraś z partii nie nadążała za zmianami, to wtedy pojawiało się nowe stronnictwo, a następnie wygryzało jedno z dawnych. Potem po mocnych wstrząsach (acz bez rewolucji) partyjny duopol wracał do stabilności. Tak właśnie przebiegała kariera w XIX w. amerykańskiej Partii Wigów i jej następczyni Partii Republikańskiej, na którą pod koniec tamtego stulecia masowo głosowali robotnicy. Z kolei w Wielkiej Brytanii niegdyś bardzo niepokornych Wigów, kiedy złagodnieli, wygryzła ze sceny politycznej w XX w. Partia Pracy. Anglosaski model polityczny kanalizuje rewolucyjne zmiany, bo za nimi podąża. Zawiódł tylko raz, gdy w USA na przemiany nałożyła się ekonomiczna rywalizacja między Południem a Północą, co przyniosło wojnę secesyjną. Także dziś anglosaski system polityczny kanalizuje fragmentaryczne zmiany w drodze przekształcenia się Partii Republikańskiej w stronnictwo radykalne. To daje USA szansę łagodnego pokonania rewolucyjnych wstrząsów, które nieustannie zachodzą.
Inaczej jest w kontynentalnej Europie – tu wciąż obowiązuje model francuski. Polega na tym, że reżim, który utracił zdolność rozwiązywania problemów, nadal kurczowo trzyma się dotychczasowych założeń, które są już nawet funta kłaków niewarte. Robi to coraz bardziej rozpaczliwie, bo im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej chce, by pozostały takimi, jakimi były. Aż zaczyna wisieć w powietrzu groźba, że butelka szampana eksploduje. Co rządzący ze wszystkich sił wypierają ze świadomości, snując oderwane do rzeczywistości plany.
„Wierzcie mi, prawdziwym powodem, skutecznym powodem, który powoduje, że ludzie tracą władzę polityczną, jest to, że stali się niegodni jej utrzymania” – ostrzegał 27 stycznia 1848 r. Alexis de Tocqueville. ©Ⓟ