Z Unią Europejską jest trochę jak z pochodem pierwszomajowym z czasów PRL: „Ochota już przeszła, teraz idzie Wola”.

Entuzjazm dla Unii, który dominował w Polsce (i nie tylko) 20 lat temu, gdzieś się ulotnił. I trudno się w gruncie rzeczy dziwić. „U sąsiada trawa zawsze wydaje się bardziej zielona” – mówi stare porzekadło. Z perspektywy kraju przeoranego najpierw doświadczeniem komunizmu, a potem kilkunastu lat burzliwej transformacji ustrojowej, ekonomicznej i społecznej, u progu XXI w. Unia mogła jawić się jako oaza stabilności i dobrobytu.

Owszem, były też obawy – że nas wykupią, odbiorą nam tożsamość itp. Proeuropejska większość trochę starała się je rozwiać argumentami, a trochę zabić śmiechem. Okazało się, że prawdziwe, długofalowe niebezpieczeństwo czaiło się gdzie indziej.

Fin de siècle

Mało kto zdawał sobie wówczas sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze z tego, że jakość życia tam, wyraźnie wyższa niż u nas, to nie tyle skutek samej „unijności”, ile skumulowany efekt stuleci rozwoju i wykorzystywania szans cywilizacyjnych (w tym bogacenia się na kolonializmie oraz bycia liderami XIX-wiecznej rewolucji technologicznej). Po drugie, że na zachodzie Starego Kontynentu już wtedy dojrzewały procesy, które wkrótce miały zaburzyć względnie sielankowy obraz – a tamtejsze elity, syte i kunktatorskie, okażą się kiepskie w reagowaniu na zupełnie nowe wyzwania.

Dzisiaj swoista renta wynikająca z dawnych przewag „starej” Europy nad resztą świata wyczerpała już swój potencjał. Nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także dawni pariasi globalnego kapitalizmu – z Chinami i Indiami na czele – odjeżdżają coraz szybciej. Wygrywają skalą, ale też efektywnością rozwiązań oraz determinacją w ich wdrażaniu. Zasuwają w pocie czoła i nie boją się eksperymentować. Tymczasem my, zapatrzeni w świetną przeszłość, zupełnie jakby po drodze nie było dwóch wojen światowych (z których druga ostatecznie przeniosła centra ładu międzynarodowego poza Stary Kontynent), domagamy się zachowania naszego miejsca przy stole z racji zasiedzenia. Bo nie wyobrażamy sobie, że teraz to Europa może się stać daniem na czyimś talerzu. A przecież może, co więcej, jest do tego na dobrej drodze.

Co ciekawe, dotyczy to nie tylko ludzi z tej „starej” Unii. Dołączając do niej, i my przyjęliśmy akurat tę (skądinąd fatalną) część jej sposobu myślenia. Uznaliśmy, że „zostało nam dane”, że wyzwaniem nie jest teraz to, jak się bogacić i wzmacniać (wspólną) potęgę, ale jak odpowiednio dumnie obnosić się z uprzywilejowanym statusem oraz pilnować, by nasz kawałek unijnego tortu był wystarczająco duży. Pieniądze przecież, jak wiadomo, „biorą się z Unii” (to niestety nie żart – podczas pewnego seminarium dokładnie tak odpowiedział adept ekonomii, dopytywany o źródła sfinansowania proponowanych przezeń programów mających sprawić, że życie młodych ludzi stanie się milsze i do reszty pozbawione trosk).

Mało kto zdawał sobie w Polsce sprawę, że wyraźnie wyższa niż u nas jakość życia na Zachodzie to nie tyle skutek samej „unijności”, ile skumulowany efekt stuleci rozwoju i wykorzystywania szans cywilizacyjnych

Wygląda jednak na to, że pokolenie aktualnie 30-letnich Europejczyków, w tym Polaków, będzie ostatnim, któremu żyje się lepiej niż ich rodzicom. Przynajmniej pod względem materialnym: możliwości podróży, dostępności dóbr (niechby i na kredyt!) czy nawet przygotowania do wejścia na rynek pracy. Potem zacznie się zjazd. A aspiracje będą rosły siłą rozpędu. Jak modne ostatnio skupienie się na samorealizacji, pasjach, wartościach – skądinąd sympatyczne, pod wieloma względami szlachetne i zrozumiałe, ale nie do utrzymania na dłuższą metę.

Luksusowy dom starców

Dobrobyt (nawet względny) i jakość opieki medycznej (tak, wiem, wszyscy narzekają, ale proszę porównywać nie z marzeniami, tylko z realiami w innych miejscach na świecie) wydłużają średnią długość życia Europejczyka. Podnoszenie wieku emerytalnego nie nadąża za tym trendem, bo niełatwo je przegłosować – każdy wolałby pracować jak najkrócej, a jak najdłużej cieszyć się na starość czasem wolnym. Ale nasza europejska piramida demograficzna coraz mniej przypomina piramidę – coraz mniejsza grupa ludzi w wieku produkcyjnym musi utrzymywać rosnącą populację niepracujących (teoretycznie emeryci powinni żyć z kapitału wypracowanego wcześniej oraz narosłych odsetek od niego, ale nie tylko w Polsce tak to niestety nie działa, i śmiem twierdzić, że nie zadziała).

Niemiecka polityka „herzlich wilkommen”, czyli próba rozwiązania tego problemu przez import ludzi młodych, szukających swojej szansy w bogatych krajach Europy, niezwykle spektakularnie wzięła w łeb. Młodzi, owszem, przybyli całkiem tłumnie – lecz w większości nie po to, by wypełniać nietrakcyjne dla samych Europejczyków sektory rynku i pracować na nasze zabezpieczenie emerytalne, ale po to, by skorzystać z rozbudowanych programów socjalnych. Eksperci przestrzegali, bo to akurat było oczywiste, ale duża część europejskich elit wolała te przestrogi lekceważyć, a nawet kneblować usta malkontentom. Przy okazji do baku skrajnej prawicy dolano mnóstwo wyborczego paliwa. Z niedawnego marginesu, wegetującego tylko dzięki rosyjskim dotacjom, stała się ona nagle siłą zdolną sięgać po władzę – w poszczególnych krajach Unii, a być może także na poziomie wspólnotowym.

Wniosek jest prosty: pierwszym warunkiem, by Unia nabrała wigoru, jest zwiększenie odsetka osób pracujących (i realnie wytwarzających wartość dodaną) względem tych będących na utrzymaniu innych. Inaczej będzie tylko luksusowym domem starców (i jednocześnie coraz bardziej – równie luksusowym przedszkolem), niestety stojącym na lotnych piaskach. I nie uratuje naszych gospodarek samo podnoszenie wieku emerytalnego – musi mu towarzyszyć zwiększenie elastyczności zawodowej seniorów i otwartości pracodawców.

Ale rynek pracy w UE trzeba też naprawiać „z drugiego końca”. Mamy bardzo wysoki średni wiek rozpoczynania realnej aktywności, co wynika z upowszechnienia wyższego wykształcenia i mody na „przedłużanie sobie młodości”. Przyjemne, lecz dysfunkcjonalne. Zamiast spędzać lata w salach wykładowych i na zagranicznych wycieczkach w ramach programu „Erasmus”, o wiele większa część młodego pokolenia powinna wcześnie kończyć kursy zawodowe i podejmować pracę. Koniecznie normalnie oskładkowaną. Powiedzmy sobie szczerze: nie jest tak, że ponad połowa populacji ma wrodzone predyspozycje do studiowania zagadnień złożonych i abstrakcyjnych. Skończyłyby się za jednym zamachem problemy ze znalezieniem dobrego fachowca od ułożenia płytek oraz fatalny w skutkach nacisk na równanie w dół, jeśli chodzi o wymagania edukacyjne na poziomie średnim i wyższym. Wbrew rozpowszechnionemu, poprawnemu politycznie mitowi dobra edukacja jest bowiem ze swej natury elitarna. Wiedzą o tym w USA i na Dalekim Wschodzie i także tym z nami wygrywają. Sztuka polega na takim ustawieniu systemu, by ostra selekcja premiowała posiadany potencjał intelektualny i gotowość do ciężkiej pracy nad sobą, a nie zasobność rodzinnego portfela.

Przy okazji: praca urzędnika, nauczyciela, dbających o nasze bezpieczeństwo żołnierza i policjanta, organizującego zbiorową aktywność polityka, a nawet rolnika, też hojnie opłacanego z publicznych pieniędzy, jest nam naprawdę bardzo potrzebna. Warto się jednak wreszcie przyjrzeć proporcjom na unijnym rynku pracy. Policzyć, ilu ludzi jest zatrudnionych w sektorach utrzymywanych z budżetu, a ilu w realnie tworzącym zyski biznesie, czyli generujących, a nie konsumujących podatki, a przy okazji napędzających innowacje.

Naszym społeczeństwom, cokolwiek rozleniwionym latami prosperity (oczywiście na Zachodzie bardziej niż w Polsce), potrzeba więc bodźców i odbudowy wewnętrznej konkurencyjności – bo to z niej, jak świat światem, rodził się postęp. To samo dotyczy unijnej polityki. Po opuszczeniu UE przez Brytyjczyków, którzy trochę hamowali rozrost etatyzmu i biurokracji, a wspierali konkurencję, jest z tym bowiem kiepsko, i to na dwóch poziomach: partyjnym i państwowym.

Układ wielobiegunowy

O ile wewnątrz poszczególnych krajów gra sił politycznych bywa faktycznie ostra, o tyle na poziomie unijnym już dawno straciła rumieńce. Jest mainstream i są marginesy. Do tego pierwszego zaliczają się partie wielkiej rodziny „ludowej” (nie mylić z chłopskimi, acz niedobitki tychże też zapisały się do frakcji European People’s Party, czyli EPP), plus mniejszych: socjaldemokratycznej oraz liberalnej. Tak naprawdę żyjące w symbiozie, rozpisujące wspólnie uzgadnianą politykę na role tylko na potrzeby marketingowej komunikacji z elektoratem. Margines lewy to dość karykaturalne postulaty „robienia jeszcze bardziej” tego, co najbardziej niedorzeczne w propozycjach mainstreamu (np. twardy sprzeciw wobec energetyki jądrowej i propozycje oparcia miksu energetycznego w 100 proc. na źródłach odnawialnych czy żądanie podniesienia europejskiego celu redukcji emisji aż do 65 proc. do 2030 r.). Margines prawy zaś – skrzyżowanie niebezpiecznych wpływów zewnętrznych z dobrym słuchem społecznym, umiejętnością obracania na swoją korzyść błędów centrum. Zwłaszcza generowanych nimi i narastających lęków przeciętnego (białego) Europejczyka. I dlatego w nadchodzącym sezonie pewnie przestanie być marginesem.

Unia potrzebuje więc pilnie reformy swojego politycznego mainstreamu. Czas się rozstać ze skądinąd wygodną syntezą umiarkowanych biurokratów i kunktatorów od centrolewicy do centroprawicy. Więcej wyrazistości i odwagi nie zaszkodzi w walce o odzyskanie swoich tradycyjnych wyborców. Na razie pozytywny trend nieśmiało zaznacza się w niemieckiej CDU/CSU (gdzie coraz śmielej odchodzi się od błędów i wypaczeń ery Angeli Merkel – oby udało się to przenieść na poziom EPP), a także w bloku Renew Europe (który – w dużej mierze pod wpływem francuskiego Renaissance – nieco odważniej prezentował w Parlamencie Europejskim postulaty liberalne, w opozycji do chadeków i socjalistów). Otwarte pozostaje pytanie o przyszłość umiarkowanych konserwatystów, bloku skądinąd niekiedy pożytecznego w hamowaniu (lub przynajmniej wytykaniu) niektórych samobójczych zapędów europarlamentarnej większości, przetrąconego jednak opuszczeniem Unii przez Wielką Brytanię, a swego klubu przez torysów.

O wielobiegunowość i konkurencyjność łatwiej będzie zapewne w grze stolic o unijne przywództwo. Niekwestionowana dotychczas pozycja Berlina wali się w gruzy, w dużej mierze na własną prośbę niemieckich polityków. Brutalne i ostentacyjnie aroganckie maksymalizowanie zysków ich gospodarki kosztem słabszych partnerów ze strefy euro (i okolic) robiło im co prawda przez lata wielu wrogów, ale jednocześnie dostarczało narzędzi, by trzymać ich na smyczy. Podkopanie własnych fundamentów (polityka migracyjna plus – zwłaszcza – uparte brnięcie w pomysł oparcia dalszego rozwoju na rosyjskim gazie, kosztem energetyki jądrowej) to co innego. Dzisiejsze Niemcy to kłębek problemów gospodarczych i społecznych, a w konsekwencji politycznych. Może jakoś się z nich wykaraskają, mają wszak nadal sporo atutów i próbują, ale powrotu do dawnej pozycji udzielnych panów Europy już nie ma.

Nowy, konkurencyjny biegun to przede wszystkim Francja – która, pomimo własnych, też niebagatelnych kłopotów wewnętrznych, wyraźnie zwietrzyła szansę na podniesienie swojej pozycji w Unii, a przy jej pomocy – również na świecie. Rysuje się jednak także szansa na ściślejszą, potencjalnie atrakcyjną kooperację krajów wokół Morza Bałtyckiego – ze szczególnym uwzględnieniem Polski, Finlandii, Szwecji i Danii. Wspólna percepcja zagrożeń, polski potencjał demograficzny, nordycka innowacyjność edukacyjna i technologiczna oraz zdolności finansowo-przemysłowe plus bardzo ciekawe rozwiązania instytucjonalne – to składa się na nasze dobre, zbiorowe perspektywy jako ważnego gracza wewnątrz zreformowanej Unii. Poza (co oczywiste) Litwą, Łotwą i Estonią mogą do tego układu dołączyć, jako konstruktywni partnerzy, także np. Holendrzy oraz Czesi. Ci ostatni już jakiś czas temu zauważyli, ze tradycyjna orientacja proniemiecka wyczerpuje swój potencjał, zaś próby budowy na nowo bloku wyszehradzkiego z Węgrami i ze Słowacją prowadzą donikąd.

Przeciwnicy i partnerzy

Rzecz jasna, samo się to nie zrobi – trzeba nad tym pracować. Podobnie jak nad zapewnieniem Unii (we wspólnym interesie jej członków) odpowiedniej pozycji w relacjach zewnętrznych. Na szczęście wyraźnie wzrasta świadomość, że lepiej już było, a amerykański parasol ochronny będzie zwijany bez względu na wynik listopadowych wyborów prezydenckich (po prostu Biden i demokraci będą to robić trochę wolniej i dyskretniej, a Trump z większym przytupem). Odpowiedzią jest nacisk na zwiększanie zdolności wojskowych, na razie poszczególnych krajów (i to ma sens, dopóki korzystamy ze wspólnej platformy w postaci NATO). W kolejce czekają zdolności w zakresie wywiadu i kontrwywiadu, w tym także ofensywne i defensywne instrumenty walki informacyjnej (przed dezinformacją i dywersją natury politycznej nie obronią nas przecież – skądinąd też potrzebne – rakiety i haubice). A także doskonalenie europejskich instytucji i procedur odpowiedzialnych za takie problemy, jak presja migracyjna, terroryzm czy zorganizowana przestępczość. Żadnego z nich nie rozwiążemy, działając oddzielnie, jako poszczególne kraje.

Tak samo bezradni będziemy wobec narastającej presji ekonomicznej Chin, a także nieuczciwych praktyk rynkowych ze strony niektórych wielkich korporacji. Receptą jest tutaj żmudne wykuwanie wspólnotowych polityk handlowych i przemysłowych, a także prokonsumenckich.

Kolejne wyzwanie to mądra polityka, dotycząca dalszego rozszerzania oraz ochrony swoich interesów globalnych. W jej ramach warto uwzględnić stabilizację Bałkanów i Kaukazu, lecz także utworzenie szerokiego „pasa bezpieczeństwa i współpracy” – czyli grupy państw połączonych z Unią więzami ścisłej kooperacji, z różnych względów jednak nienadających się do pełnego członkostwa, względnie niewykazujących nim zainteresowania. Na jednym końcu tej listy są bogate kraje europejskie (Wielka Brytania, Norwegia i Szwajcaria) i pozaeuropejskie (np. Kanada), z którymi mamy generalnie wspólne kluczowe interesy ekonomiczne i bezpieczeństwa. Na drugim: cały Maghreb, czyli tak naprawdę „miękkie podbrzusze” Unii. A gdzieś po drodze Ameryka Łacińska i subsaharyjska Afryka. To gra o sumie zerowej. Co nie będzie tam kiedyś proamerykańskie i/lub proeuropejskie, to będzie prochińskie, z fatalnym skutkiem dla nas.

I oczywiście Ukraina, której nie możemy zostawić na pastwę Rosji – i to nie tylko ze względów moralnych (niestety, najmniej w polityce istotnych), lecz także z uwagi na twarde interesy bezpieczeństwa oraz ekonomii. To oczywiście nie oznacza, że mamy natychmiast oferować Kijowowi pełne członkostwo – Ukraina nie jest do niego gotowa ani instytucjonalnie, ani kulturowo. To musi być proces rozłożony na etapy, ale dobrze, że się zaczął.

Myślenie zamiast przepisu

Kwestie kulturowe to zresztą i nasz wewnętrzny, unijny problem. I nie chodzi tu (a przynajmniej nie tylko) ani o napięcia wynikające z rozrostu społeczności muzułmańskich, ani te generowane obyczajową rewolucją. Słabo dostrzegany, a fatalny w skutkach jest coraz silniejszy w państwach europejskich, a szczególnie w instytucjach unijnych, trend do hiperregulacji, do wprowadzania coraz bardziej szczegółowych norm i przepisów. W ostatecznym rozrachunku zwalniają one bowiem z myślenia – są świetnym narzędziem i alibi dla mniej rozgarniętych ludzi na stanowiskach, które wymagają podejmowania jakiejkolwiek decyzji. To często wygodne i dla tych nieco inteligentniejszych, zawsze wszak mogą stwierdzić: „ale to jest zgodne z przepisami” lub „niestety, przepis nie pozwala inaczej”.

Unia pilnie potrzebuje reformy swojego politycznego mainstreamu. Czas się rozstać ze skądinąd wygodną syntezą umiarkowanych biurokratów i kunktatorów od centrolewicy do centroprawicy

Ceną za tę wygodę jest drastyczny spadek innowacyjności, a nierzadko złe (acz w pełni legalne) decyzje w polityce, gospodarce, nauce, a nawet w życiu codziennym. Aleksander Sołżenicyn, w wygłoszonym niegdyś w Uniwersytecie Harvarda wykładzie, mówił tak: „Ponieważ całe moje życie spędziłem w reżimie komunistycznym, mogę powiedzieć, że przerażające jest społeczeństwo, w którym w ogóle brak obiektywnych norm. Z kolei społeczeństwo, w którym brak innych norm poza prawnymi, też nie jest godne człowieka. Społeczeństwo, które opiera się na literze prawa, lecz nigdy nie sięga wyżej – w niewielkim tylko stopniu korzysta z rozległej skali ludzkich możliwości. (...). Tam, gdzie całość życia przesyca legalizm, tworzy się atmosfera miernoty moralnej, która zabija najszlachetniejsze ludzkie pobudki”.

Czy więc można jeszcze lubić Unię? Tak, nie mamy bowiem innego wyjścia. Decydują o tym globalna polityka i wymogi ekonomicznej konkurencji z potęgami nieporównywalnymi nawet z największymi krajami Starego Kontynentu, o małych i średnich nie wspominając. Po prostu wszyscy bardzo potrzebujemy synergii, którą oferuje nam Unia, i dlatego nie ma dla niej obecnie żadnej rozsądnej alternatywy. Ale warto się starać, by to „lubienie” było znowu możliwe z uśmiechem, jak (nieco naiwnie) zdarzało nam się u progu ery członkostwa, a nie tylko z grymasem smutnej rezygnacji. ©Ⓟ