Izrael z całą pewnością uderzy w Iran. Nie tylko z zemsty za niedawny atak – bardziej po to, by zapobiec uzyskaniu przez Teheran pozycji głównego rozgrywającego w bliskowschodnich konfliktach.
To premier Izraela Binjamin Netanjahu i przywódcy tego kraju ponoszą wyłączną odpowiedzialność za niedawną eskalację napięcia na Bliskim Wschodzie – powiedział we wtorek prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. To nieprawda. Nawet jeśli „Bibi” gra na zaostrzenie regionalnych konfliktów, bo pomagają mu utrzymać się u władzy, to nie da się jednak ukryć, że islamscy radykałowie – z teherańskimi ajatollahami i generałami na czele – usłużnie mu to ułatwiają. A cenę płacą zarówno niewinne kobiety i dzieci w Gazie, jak i Zachód.
Erdoğan zapewne dobrze to wie, jest zbyt dobrym i doświadczonym politykiem, żeby przegapić takie oczywistości. Ale głośno tej myśli nie wypowie. Na to także jest zbyt wytrawnym graczem. W końcu rządzi krajem z islamską większością, starającym się zwiększyć wpływy w regionie zdominowanym przez wyznawców Allaha, w którym wrogość wobec Izraela wysysa się z mlekiem matki. Pewnym utrudnieniem, z punktu widzenia Erdoğana, jest udział Turcji w NATO – sojuszu, w którym karty rozdają Amerykanie, i którego większość członków zasadniczo trzyma w konflikcie bliskowschodnim stronę Izraela. Ale póki Waszyngton jest cierpliwy (bo potrzebuje Turcji „w namiocie”, a nie poza nim), Ankara może sobie pozwalać na gesty pod adresem współ wyznawców. A nawet na krytykę Zachodu za to, że ten bezczynnie przygląda się „okrucieństwu i ludobójstwu” w Gazie; oraz za potępianie Iranu, zamiast wcześniejszej akcji izraelskich sił zbrojnych przeciwko irańskiej placówce dyplomatycznej w Damaszku.
Erdoğan nie jest w tym odosobniony. Takie głosy są coraz częstsze także w Polsce. Ba, są na pozór logiczne – ale jedynie na pozór. Wypowiadający się w podobnym tonie zdają się zapominać (w przypadku prezydenta Turcji to oczywisty cynizm i polityczna taktyka, u części polskich komentatorów zwyczajna niewiedza) o paru istotnych szczegółach. Na przykład, że w zniszczonym przez Izrael irańskim konsulacie w Syrii „zupełnym przypadkiem” znajdowało się kilku wysokich rangą oficerów, w tym dwóch generałów. I nie zajmowali się tam oni wbijaniem pieczątek do paszportów.
W osi zła
Islamska Republika Iranu – taką nazwę przyjął kraj po rewolucji 1979 r. – to państwo z ponad 80-milionową populacją – głównie szyicką (w świecie islamu większość to sunnici); teokratycznym ustrojem – skutkującym m.in. łamaniem praw człowieka, drastycznymi ograniczeniami w sferze obyczajowej, w tym częstym wykonywaniem kary śmierci za homoseksualizm czy represjami wobec kobiet niestosujących się wystarczająco gorliwie do surowych zasad dotyczących ubioru; względnie silną armią – w różnych rankingach pozycjonowaną jako 12.–14. na świecie; ogromnymi złożami gazu ziemnego i ropy naftowej; oraz potężnymi kłopotami gospodarczymi. Wynikają one z kombinacji dwóch czynników: upaństwowienia większych przedsiębiorstw oraz niskiej jakości planowania i zarządzania. Także sankcji nałożonych przez społeczność międzynarodową. Te dotyczą m.in. importu nowoczesnych technologii oraz eksportu surowców energetycznych, podstawowego źródła dochodów kraju. Sytuację nieco ratuje nielegalna sprzedaż, której głównym odbiorcą są Chiny.
To dziś de facto kluczowy, choć bardzo dyskretny sojusznik Iranu. Drugim jest Rosja, która od dawna wspiera technicznie program nuklearny Teheranu, współpracuje z nim także w zewnętrznych działaniach terrorystyczno-dywersyjnych wymierzonych w Zachód i jego sojuszników. Kilkanaście miesięcy temu kooperację dźwignięto na wyższy poziom. Iran, mający zaawansowany program konstruowania i budowy dronów, zaczął je masowo dostarczać Rosjanom na potrzeby wojny w Ukrainie. Najprawdo podobniej uruchomiono też wspólną produkcję w rosyjskich fabrykach, pod nadzorem irańskich inżynierów. Nie do końca jest jasne, co Teheran otrzymuje w zamian – mówi się o rosyjskiej pomocy w programie rozwoju rakiet balistycznych (Rosjanie są bardziej zaawansowani), ale możliwe jest też udostępnienie zapasów odpowiednio wzbogaconego uranu albo nawet gotowych głowic bojowych z nuklearnym wsadem. A to byłaby radykalna zmiana reguł gry, nie tylko w skali Bliskiego Wschodu.
Długa ręka Teheranu
Sankcje są efektem programu atomowego – formalnie dotyczącego tylko energetyki cywilnej, ale ukierunkowanego na uzyskanie broni jądrowej. W zamierzeniu władz w Teheranie dałoby to krajowi pozycję niekwestionowanego mocarstwa regionalnego, dominującego nie tylko wojskowo, lecz także politycznie nad światem islamu, i przy okazji przesuwającego punkt ciężkości w stronę szyickiej odmiany tej religii. Nie chodzi przy tym raczej o to, żeby tej broni użyć. Politycy irańscy nie są samobójcami – znacznie prawdopodobniejsza wydaje się perspektywa długotrwałego wykorzystywania broni nuklearnej jako symbolu potęgi i narzędzia blefu. Tak czy inaczej, według informacji Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej już pod koniec 2022 r. w zakładach w Fordow i Natanz rozpoczęto wzbogacanie uranu do czystości 60 proc., a także są budowane nowe instalacje, które umożliwią osiągnięcie poziomu 90 proc., niezbędnego do wyprodukowania głowic bojowych.
Kilkakrotne odmowy współpracy z MAEA zaowocowały w ostatnich latach kolejnymi rezolucjami Rady Bezpieczeństwa ONZ i coraz ostrzejszymi sankcjami. Choć przecież była nadzieja na załagodzenie konfliktu – Teheran w miarę lojalnie współpracował z agencją, i mogło się wydawać, że w zamian za zmniejszenie presji ekonomicznej zrezygnuje z planów nuklearnego szantażu. Niestety prezydent USA Donald Trump brutalnie zgasił tę, i tak nieśmiałą, nadzieję w maju 2018 r., wypowiadając JCPOA (Joint Comprehensive Plan of Action, wynegocjowany trzy lata wcześniej z udziałem Rosji, Wielkiej Brytanii, Francji, Chin i Niemiec, zakładający redukcję poziomu wzbogacania uranu z ówcześnie osiąganych przez Iran 20 proc. do zaledwie 3,67 proc.).
Poszło wtedy o to, że Iran co prawda wykazywał większą otwartość oraz uległość w kwestiach nuklearnych, lecz nie zaprzestał finansowania, szkolenia i zadaniowania grup dywersyjnych podpalających Bliski Wschód – głównie w Syrii, Iraku, Jemenie i Libanie. Do tego m.in. służy mu wydzielony z armii Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, odpowiedzialny za wewnętrzną i zewnętrzną „obronę rewolucji islamskiej i jej osiągnięć”. Korpus ma własne wywiad i kontrwywiad oraz siły specjalne – ich trzonem jest 15-tysięczna brygada Al-Kuds, wyspecjalizowana w dywersji zagranicznej, czyli wspieraniu ruchów terrorystycznych na całym świecie, podległa bezpośrednio najwyższemu przywódcy (urząd religijno-polityczny, faktycznie nadzorujący wszystkie organy państwa, w tym pochodzące z wyboru: prezydenta i parlament).
To właśnie dowódcy Al-Kuds zginęli 1 kwietnia w izraelskim ataku na terenie Syrii. Niektórzy potraktowali go jako bezzasadną prowokację, mającą jedynie odwrócić uwagę od wydarzeń w Gazie. W gruncie rzeczy, z wojskowo-wywiadowczego punktu widzenia, zapewne był jednak w dużej mierze koniecznością – i służył sparaliżowaniu wrogiej działalności Iranu w regionie.
Jej istotnym elementem są dostawy dla libańskiego Hezbollahu, jadące właśnie przez Syrię, obejmujące m.in. rakiety różnych typów (w tym precyzyjne) i drony. Wszystko to produkcji głównie irańskiej, ale częściowo rosyjskiej i chińskiej. Cel jest oczywisty: wiązać na libańskim pograniczu jak największą część izraelskich sił zbrojnych. A gdyby Iran zdecydował się kiedyś na poważny atak na Izrael, to ogromna liczba obiektów startujących z terenów kontrolowanych przez Hezbollah może „przeciążyć” nawet najdoskonalszą obronę przestrzeni powietrznej. Niespełna tydzień temu odpalono ich z różnych kierunków zaledwie kilkaset. Tymczasem w posiadaniu szyickich bojówek w Libanie jest znacznie więcej sprzętu. Według danych CIA przy północnej granicy Izraela czeka na sygnał nawet 150 tys. rakiet oraz bliżej nieznana liczba dronów, w tym produkowane lokalnie, tanie modele Ajub i Mersad. Niedoskonałe, ale idealne do męczenia obrony, żeby w efekcie przepuściła znacznie groźniejsze i bardziej precyzyjne drony i pociski.
A Hezbollah już w przeszłości udowodnił, że umie się nimi posługiwać – np. uderzając w izraelski okręt wojenny w 2006 r., a całkiem niedawno skutecznie zestrzeliwując bezzałogowce czy trafiając w czołgi lub obiekty infrastruktury wojskowej na granicy. A stać go na więcej. Całkiem niedawno przywódca Hezbollahu Hassan Nasr Allah sugerował, że jednym z celów mogą np. stać się wielkie zbiorniki amoniaku w porcie w Hajfie, nieopodal Tel Awiwu. Efekt takiego ataku mógłby być makabryczny.
W tej sytuacji Izrael rozbudowuje, oczywiście niezależnie od działań prowadzonych przeciwko Hamasowi w Strefie Gazy i częściowo na Zachodnim Brzegu Jordanu, także swoje zdolności do uderzenia w Hezbollah. Ale zdrowy rozsądek i reguły sztuki wojennej nakazują mierzyć nie tylko w „rękę” przeciwnika bezpośrednio dzierżącą broń, ale przede wszystkim w jego „głowę”. Stąd likwidacja dowódców Al-Kuds.
Odwet – tak, ale jaki?
Już chwilę po tym, kiedy w miniony weekend izraelskie systemy obronne wraz z sojusznikami odparły skutecznie atak irańskich dronów i rakiet, stało się jasne, że Izrael musi odpowiedzieć. Mimo że agresja została z wyprzedzeniem zapowiedziana i zapewne skalkulowana tak, by nie wyrządzić nadmiernych szkód – jak też się stało. Ale ten atak i tak wywołał falę entuzjazmu arabskiej i perskiej ulicy, a na Bliskim Wschodzie ostatnią rzeczą, jaką się wybacza, jest słabość. Okazując powściągliwość, Izrael wyszedłby na słabeusza. Wczesne domysły ekspertów zostały potwierdzone przez członków izraelskiego rządu. Pytanie o izraelski odwet, które zawisło w medialno-politycznej przestrzeni, nie brzmi więc – czy, ale – jak i kiedy.
Jest kilka możliwych opcji. Pierwsza – najbardziej symboliczna, służąca wyłącznie zachowaniu twarzy przez Jerozolimę, bez eskalowania awantury z Teheranem, mogłaby polegać np. na w miarę delikatnym uderzeniu poza terytorium samego Iranu, w jakieś drugorzędne elementy infrastruktury którejś z syryjskich, irackich czy właśnie libańskich milicji. Wtedy Iran mógłby odpuścić kolejny ruch, przynajmniej na razie. A „reszta świata”, apelująca dziś gremialnie o maksymalną wstrzemięźliwość obu stron, byłaby szczęśliwa. Teheran pewnie też, bo swoje w warstwie prestiżowo-propagandowej uzyskał, a obecnie ewidentnie nie jest zainteresowany zbyt ostrym ciągiem dalszym. Z prostego powodu: realnie kalkuluje swój potencjał militarny oraz ewentualne problemy wewnętrzne, które mogłoby wywołać ostre starcie z Izraelem.
Z punktu widzenia przywódców Izraela to jednak za mało. Drobne ataki wymierzone w Hezbollah i tak miały miejsce, już w poniedziałek i we wtorek, a mimo to gabinet wojenny premiera Netanjahu nadal obradował nad scenariuszami odwetu. To oznaczało, że są rozpatrywane opcje idące znacznie dalej: zapewne od zamachów na irańskich polityków, wojskowych lub czołowych naukowców zajmujących się programem nuklearnym, poprzez cyberataki na kluczową infrastrukturę Iranu, aż po bezpośredni atak lotniczy i rakietowy wymierzony w bazy wojskowe przeciwnika, obiekty związane z pozyskiwaniem wzbogaconego uranu, względnie w infrastrukturę przemysłu wydobywczego. Zapewne takie uderzenie byłoby wykonane w taki sposób, by minimalizować straty wśród ludności cywilnej. W Iranie bowiem wciąż tli się bunt przeciwko władzy, mimo niedawnych brutalnych represji – i sztuka polega na tym, by go przy okazji wzmocnić (ukazując słabość rządzących i pogłębiając kryzys ekonomiczny), zamiast skonsolidować naród wokół ajatollahów i wiernych im generałów.
Technicznie jest to wykonalne – zwłaszcza że irańska obrona przestrzeni powietrznej jest znacznie mniej zaawansowana niż izraelska. I z pewnością niewystarczająca, by zatrzymać atak prowadzony nawet samodzielnie przez siły powietrzne i wojska rakietowe Izraela, bez wsparcia USA i innych sojuszników. Ich deklaracje, że nie wezmą udziału w takiej akcji, mają więc wyłącznie charakter polityczny – z czysto wojskowego punktu widzenia nic to nie zmienia. Analogicznie wygląda sprawa z hipotetycznym cyberatakiem: już nieraz Izrael pokazał, że świetnie radzi sobie na tym polu, poważnie dezorganizując czy to funkcjonowanie sieci stacji benzynowych, czy zakładów przemysłowych, czy nawet obiektów nuklearnych (wirus Stuxnet, który uszkodził wirówki do wzbogacania uranu).
Tak czy inaczej – celem Izraela w najbliższym czasie będzie wymierzenie Iranowi takiego ciosu, który za jednym zamachem będzie stanowić mocną odpowiedź symboliczną na bezpośrednie ataki dronów i rakiet z minionego weekendu, realnie osłabi irańskie zdolności do uzyskania broni nuklearnej i/lub efektywnego wspierania podporządkowanych mu grup bojowników na Bliskim Wschodzie (ze szczególnym uwzględnieniem newralgicznego Libanu). A co najważniejsze będzie też poważnym i wiarygodnym ostrzeżeniem przed kolejnymi próbami zagrażania Izraelowi. Bo w Jerozolimie dobrze wiedzą, że wszystkich głów Hydry i tak nie da się odrąbać, można za to sparaliżować organ nimi sterujący.
Plątanina interesów
– Będziemy musieli zareagować. Irańczycy będą wiedzieć, że zareagowaliśmy. Mam szczerą nadzieję, że da im to nauczkę, że nie można atakować suwerennego kraju tylko dlatego, że wydaje się to wykonalne – powiedział we wtorek Juli Jo’el Edelstein, były przewodniczący Knesetu, kierujący obecnie parlamentarną komisją spraw zagranicznych i obrony. I dodał: – Mam szczerą nadzieję, że zrozumieją, że dalsza wymiana ciosów nie jest w ich interesie. Nie jesteśmy zainteresowani wojną na pełną skalę.
Sondaż, opublikowany niemal jedno cześnie z tym oświadczeniem przez Channel 13 (jednego z głównych izraelskich nadawców programów informacyjnych), wykazał, że 29 proc. respondentów popiera natychmiastowy atak na Iran, a 37 proc. atak w późniejszym terminie, a tylko 25 proc. w ogóle sprzeciwia się takim działaniom. Dzień później, podczas swojej wizyty w Izraelu, szef brytyjskiej dyplomacji potwierdził, że „Izrael już podjął decyzję, by mimo naszych przestróg wziąć odwet”.
Możemy więc mieć do czynienia z wymienionymi scenariuszami w każdej chwili – acz równie dobrze Izraelczycy postanowią nieco odczekać, aż spadnie poziom czujności po stronie irańskiej. Tymczasem mogą się skupić na dyplomacji, choć mało prawdopodobne, by było to działanie „zamiast” (na co zdaje się liczyć wiele stolic zachodnich). Owszem, niejako przy okazji mogą zostać wdrożone ostrzejsze sankcje i pogłębiona polityczno-gospodarcza izolacja Teheranu. Przez cały mijający tydzień pracowicie debatowali nad tym ministrowie spraw zagranicznych m.in. UE i G7, a silne poparcie dla takiej reakcji wyrażały Stany Zjednoczone. Konkretne efekty tych rozmów pewnie ujrzą niebawem światło dzienne (nowe sankcje amerykańskie wcześniej, bo zgodnie z zapowiedzią „w ciągu kilku najbliższych dni”, unijne zapewne w ciągu tygodni lub miesięcy). I można zgadywać, że będą w dużej mierze zależne od tego, co jednocześnie liderzy Zachodu zdołają wynegocjować w sprawie „ukarania Iranu” z Chińczykami.
Chodzi tu oczywiście w pierwszym rzędzie o przynajmniej względną stabilność regionu, niezwykle istotnego dla gospodarki Państwa Środka. Tędy płynie tranzytem chiński import i eksport, stąd pochodzi znaczna część zużywanych surowców – Pekin nie jest zainteresowany pełnoskalową wojną, mogącą zakłócić interesy. Nie marzy też o dodatkowych komplikacjach w relacjach i z Zachodem, i ze swoimi lokalnymi, sunnickimi partnerami, z Arabią Saudyjską na czele. Nie jest także zainteresowany tym, by to broń nuklearna powróciła do centrum zainteresowania świata w roli decydującego argumentu militarnego i politycznego, bo sam akurat w tej kategorii wciąż pozostaje w tyle za USA i Rosją. To może skłaniać Chiny do lania oliwy na wzburzone fale, a także do zakulisowych nacisków na Teheran, nawet realizowanych pośrednio, czyli via Moskwa. Jednocześnie Pekin raczej nie będzie skłonny popierać zaostrzenia, a nawet uszczelnienia sankcji na eksport irańskiej ropy – bo to dla niego co prawda nie kluczowe, ale jednak ważne źródło zaopatrzenia.
Rosja z kolei chętnie powitałaby nie tylko nieuchronny wzrost cen ropy, lecz także nowe kłopoty Zachodu, wymuszające przeniesienie uwagi na Bliski Wschód, kosztem Ukrainy. Dlatego akurat jej wezwania do deeskalacji należy traktować sceptycznie. Acz jednocześnie wojna Iranu z Izraelem pewnie spowodowałaby ograniczenie irańskich dostaw uzbrojenia dla Rosji – a to mogłoby zaboleć. ©Ⓟ