Czy wielu z was – drodzy czytelnicy – śledzi prace nad rozwojem cyfrowego pieniądza banku centralnego? Po angielsku: Central Bank Digital Currency. CBDC. Pewnie nie. Ja śledzę. I dlatego natrafiłem na pracę Ousmène’a Jacquesa Mandenga. To ekonomista związany w przeszłości m.in. z London School of Economics i MFW, dziś prowadzący własną działalność ekonomicznego konsultingu. Mandeng jest zwolennikiem CBDC – ja niespecjalnie (czytaj też: „Zacząłem się obawiać CBDC”, DGP Magazyn na Weekend nr 64 z 24 marca 2024 r.) Warto zapoznać się z argumentami tego szwajcarsko-brytyjskiego eksperta.

Dlaczego Mandeng zachwala CBDC? Przekonuje, że jego wprowadzenie przyniosłoby sektorowi finansowemu dywersyfikację, a co za tym idzie – także zastrzyk potrzebnej innowacyjności. O co z tą dywersyfikacją chodzi? Dziś jest tak, że coraz większa część codziennych transakcji odbywa się w formie cyfrowej. Acz gotówka, mimo plotek o śmierci, wciąż nieźle się trzyma i jakieś 40–60 proc. transakcji (w zależności od kraju) ciągle odbywa się w ten właśnie sposób. W cyfrowym pieniądzu banków centralnych chodzi jednak o coś więcej niż o wyparcie gotówki. Dalece więcej. CBDC to miałaby być nie tylko kolejna apka w telefonie lub karta pozwalająca na zbliżeniowe płatności. Sedno projektu, przekonuje Mandeng, tkwi nie tyle w doświadczeniu szeregowego użytkownika pieniądza, ile w zmianie trzewi systemu finansowego. A konkretnie w skróceniu drogi, którą pokonuje pieniądz (a właściwie jego księgowy zapis). Dziś jest tak, że aby Polak przelał pieniądze na konto Meksykanina, zapis księgowy musi zrobić rundkę między paroma centrami finansowymi (Warszawa, Frankfurt, Londyn, Nowy Jork). CBDC miałby być jednak wzorowany na platformach wymiany walut typu peer 2 peer – miałby łączyć użytkowników bezpośrednio poprzez technologie blockchain. Zaś banki centralne występować by tu miały jedynie w roli gwaranta i organizatora procesu.

Taki krok byłby oczywiście ciosem w sektor finansowy. Teoretycznie ludzie mogliby bowiem uznać banki za niepotrzebny przeżytek. Ale to dobrze – powiada Mandeng. W ten sposób CBDC mógłby podziałać na sektor finansowy ożywczo. Przekonać go do innowacji. Ująć bankom trochę sadełka, co wyjdzie im przecież na zdrowie. Prawda? O czym Mandeng jednak nam nie mówi? O systemowych konsekwencjach takiego kroku. Bo jeśli system bankowy zacznie się kurczyć, zmniejszy się akcja kredytowa dla realnej gospodarki. Innymi słowy, sami szykujemy sobie scenariusz recesyjny. I to na potężną skalę.

Ktoś może argumentować, że zawsze zostają nam banki centralne. Ale czy na pewno taki scenariusz jest pożądany? Czy nie mamy tu do czynienia z nałożeniem na bankowość centralną zbyt dużej odpowiedzialności, której może nie dźwignąć? Politycznie oraz społecznie. Dziś akcja kredytowa zależy od wielu instytucji. To pozwala rozłożyć ryzyko między wielu mniejszych graczy. Złożenie całej odpowiedzialności na bankach bankowości centralnej uczyni z niej supermocarstwo. Polityczne ryzyko takiego rozwiązania jest spore. Po wysłuchaniu argumentów Mandenga (i innych szermierzy cyfrowego pieniądza) wciąż pozostaję z wieloma wątpliwościami. ©Ⓟ