Zamiast tworzyć nowe miejsca w żłobkach czy wprowadzać babciowe, zapewnijmy rodzicom najmłodszych dzieci odpowiednie świadczenia i możliwość elastycznego zatrudnienia, by sami zajęli się opieką nad nimi.

W polskiej debacie publicznej wolno powiedzieć wiele. Można szydzić z Boga i uczuć religijnych, można wyzywać premiera od niemieckich agentów, można za każdym rogiem widzieć zamach stanu i koniec demokracji. Są jednak trzy tematy, w przypadku których lepiej nie podnosić głosu, żeby go za szybko nie stracić. Na tego, kto porusza któryś z nich, momentalnie spada bowiem odium szaleńca, którego należy wyciszyć.

Co to za tajemnicze tematy tabu? Zestaw może się wydać zaskakujący, ale w ostatnich latach jako publicysta przetestowałem je na własnej skórze, ściągając na siebie gniew ze wszystkich stron. Pierwszym jest alkohol i jego obecność w przestrzeni publicznej. Wystarczy napisać, że – zgodnie ze stanem aktualnej wiedzy naukowej – etanol jest substancją szkodliwą w każdej postaci i ilości, dlatego najlepiej byłoby go wyeliminować, a przynajmniej radykalnie ograniczyć jego spożycie (oraz zastanowić się, jakie regulacje mogłyby temu sprzyjać). Zapewniam – ilekroć poruszam temat alkoholu, od razu dostaję łatkę wariata i oszołoma. Podobnie rzecz ma się z drugim tematem tabu, a mianowicie problemem powszechności różnego rodzaju przemocy seksualnej w rodzinach. Mam na myśli zarówno małżeńskie gwałty, jak i nadużycia wobec nieletnich. Choć nie mamy badań krajowych, to analizy prowadzone w innych państwach wskazują, że ofiarą przemocy seksualnej może być co czwarty z nas. Podniesienie tego w debacie publicznej skutkuje wściekłością – bez względu na barwy polityczne.

Oba tematy na pierwszy rzut oka mogą się wydawać odległe. Niesłusznie – przemoc seksualna i alkohol często idą ze sobą w parze. Dostrzegam też mechanizm, który może stać za alergiczną reakcją społeczną. Jeśli doświadczenie bycia ofiarą przemocy alkoholowej lub seksualnej (albo obydwu jednocześnie) jest rzeczywiście powszechne, to można sobie wyobrazić, że wielu z nas funkcjonuje w logice wyparcia. Tabuizując oba problemy, z jednej strony wyciszamy koszmarne wspomnienia, z drugiej strony zagłuszamy myśl, że my także moglibyśmy się stać sprawcami. Zwłaszcza gdy mamy na koncie jakiś alkoholowy wybryk i próbujemy przekonać sami siebie, że to na pewno nie uzależnienie.

Wbrew pozorom ten tekst nie jest ani o alkoholu, ani o przemocy seksualnej, lecz o trzecim wielkim społecznym tabu: opiece instytucjonalnej nad dziećmi w wieku do lat trzech, czyli w praktyce głównie o żłobkach. Nawet łagodne kwestionowanie tej formy opieki zawsze kończy się awanturą. Jeśli przyjąć, że mamy tu do czynienia z podobnym mechanizmem co w przypadku alkoholu i przemocy seksualnej, to źródłem niechęci byłaby tu z jednej strony trauma z dzieciństwa, a z drugiej – wyrzut sumienia, że oddaliśmy swoje malutkie dziecko pod opiekę obcym wbrew jego woli (co wyraża się w spazmatycznym płaczu).

Bo coraz mniej urodzeń

Jestem pewien, że w tym momencie wielu czytelników przykleja mi już łatkę oszołoma, a przynajmniej kogoś, kto chce ich wpędzić w poczucie winy. Zanim jednak przejdę do uargumentowania swojej tezy, spróbuję nieco szerzej nakreślić kontekst dyskusji. Instytucja żłobka pojawiła się wraz z pierwszą rewolucją przemysłową i oderwaniem miejsca wykonywania pracy od miejsca zamieszkania. Pojawił się wówczas problem, co robić z najmniejszymi dziećmi, których nie można było zabrać ze sobą do fabryki. Oczywiście częściowo rozwiązaniem było przejęcie opieki przez innych członków rodziny, ale nie zawsze istniała taka możliwość. Problem nasilił się zwłaszcza po II wojnie światowej, kiedy nastąpiła dynamiczna urbanizacja, a w konsekwencji zrywanie więzi międzypokoleniowych.

Tkwi tu pewien paradoks – choć żłobki na masową skalę zaczęły powstawać w Polsce za czasów komunizmu, to w gruncie rzeczy instytucja ta wpisuje się w logikę kapitalizmu. Wielu z nas kojarzy ten system głównie z wolnym rynkiem, ale tak naprawdę jest on niezależny od dominującego modelu alokacji zasobów. Kapitalizm państwowy może funkcjonować równie dobrze co kapitalizm rynkowy. Co zatem stanowi istotę kapitalizmu? To szalenie złożone zjawisko, ale jedną z możliwych propozycji jest wyjaśnienie go z perspektywy zasobów. Jeśli kapitalizm ma prowadzić do maksymalnej akumulacji kapitału, to musi on „utowarowić” możliwie jak największą ilość zasobów: naturalnych, intelektualnych i społecznych. Z tej perspektywy żłobki są bardzo przydatną instytucją. Z jednej strony uwalniają rodziców (głównie matki) od wielu obowiązków związanych z opieką nad najmłodszymi dziećmi, a tym samym zapewniają im czas, który mogą odtąd poświęcić pracy zawodowej. Z drugiej strony żłobki komodyfikują usługę opieki – najpierw zostaje ona wyrwana z domeny społecznej, a następnie może zostać zmonetyzowana.

Co więcej, kapitalizm robi wszystko, aby przekonać nas, że komodyfikacja zasobów jest w naszym dobrze pojętym interesie, więc nie powinniśmy się jej opierać. Dlaczego matki mają siedzieć w czterech ścianach i się frustrować, skoro mogą szybko wrócić na rynek pracy, rozwijać się zawodowo i zarabiać pieniądze, niezbędne do sfinansowania rozwoju ich dzieci? Dlaczego maluchy mają bezproduktywnie siedzieć w domu, skoro mogą iść do placówki, która zapewni im nie tylko opiekę, lecz także edukację? Jakie wspaniałe zajęcia można zaproponować dwulatkowi, których nikt nie zorganizuje mu w domu. Drogi rodzicu, inwestuj w przyszłość swojego dziecka od urodzenia!

Jestem przekonany, że większość z nas słyszała takie hasła. Ba, uważamy je za zasadne. Twierdzenie, że żłobki są złe, jest traktowane jako atak na wolność rodziców i rozwój ich dzieci. Ze wszystkich stron słyszymy, że powinniśmy zwiększać liczbę placówek dla najmłodszych. Dodatkowym argumentem jest tu demografia. Zewsząd słyszymy: „jak nie będzie żłobków, przestaną się rodzić dzieci”.

Potrzeba wioski

Kiedy w 2018 r. do premiera trafił list otwarty o zagrożeniach związanych z opieką żłobkową, zainicjowany przez Związek Dużych Rodzin „Trzy Plus” i podpisany przez 50 psychoterapeutów, psychologów, psychiatrów i pedagogów (m.in. prof. Bogdana de Barbaro), reakcja mogła być tylko jedna: przemilczenie. Dopiero kilka lat później wprowadzono rodzinny kapitał opiekuńczy, czyli świadczenie dla rodziców dzieci w wieku jeden–trzy lata, które miało być zachętą do bardziej zindywidualizowanej opieki. Jednocześnie rząd Zjednoczonej Prawicy inwestował w program Maluch+, którego celem jest tworzenie nowych miejsc w żłobkach i klubach dziecięcych. O ile przed dojściem PiS do władzy w 2015 r. było ich łącznie prawie 81 tys., o tyle pod koniec 2023 r. ich liczba przekraczała 200 tys. Swoją drogą to pewien paradoks, że akurat konserwatywny rząd przeprowadził żłobkową rewolucję.

Czy żłobki rzeczywiście są szkodliwe? Jak to zwykle bywa – to zależy. Od liczby opiekunów, atmosfery w placówce i wielu innych czynników. Co więcej, można bez trudu znaleźć badania, które dowodzą, że dzieci objęte opieką żłobkową osiągają lepsze wyniki edukacyjne w przyszłości. Tyle że badania społeczne mają to do siebie, że wnioski są wrażliwe na kontekst, a wyniki – często niejednoznaczne. Dotyczy to również badań psychologicznych – znajdziemy takie, które będą straszyć żłobkami, jak i takie, które dowodzą ich dobroczynnego działania.

Niezależnie od tego, myślę, że możemy się wszyscy zgodzić, iż roczne dziecko różni się od trzylatka. Moje obserwacje (a zbieram je właśnie po raz kolejny) podpowiadają mi, że to starsze bawi się z rodzeństwem i potrzebuje fizycznego kontaktu z rodzicem kilkanaście minut w ciągu dnia. Roczne dziecko spędza na rękach kilka godzin dziennie. Niespecjalnie też potrafi bawić się z innymi – zainteresowanie interakcją z rodzeństwem pojawia się bliżej wieku trzech lat.

Kiedy myślę o kompetencjach, które nabywa roczny i dwuletni maluch, to przychodzi mi na myśl chodzenie, mówienie, posługiwanie się sztućcami, rozpoznawanie kolorów etc. Niespecjalnie widzę tam przestrzeń do „twardej” nauki, która przekraczałaby umiejętności rodziców. Tak małe dzieci potrzebują przede wszystkim bliskości i indywidualnej relacji z opiekunem, co znajduje potwierdzenie w wynikach badań psychologów rozwojowych. Czy żłobek jest w stanie taką bliskość i zindywidualizowaną relację zapewnić? Możliwe, ale z pewnością nie w sytuacji, w której jeden opiekun odpowiada za ósemkę maluchów. To fikcja – i nie bójmy się tego mówić. W takim przypadku żłobek może być dla dziecka i jego psychicznego dobrostanu szkodliwy, o czym wspominali sygnatariusze listu do premiera. Jeśli rodzic musi oddać dziecko pod czyjąś opiekę, to dużo lepszym rozwiązaniem jest niania albo dzienny opiekun, który może zajmować się maksymalnie piątką maluchów (w tym swoim).

Czy to oznacza, że rodzice, którzy wysyłają swoje potomstwo do żłobka, są źli i nieodpowiedzialni? W żadnej mierze. Jest dla mnie jasne, że w wielu sytuacjach to konieczność. Dla jednych ekonomiczna – rodzina nie jest w stanie utrzymać się z jednej pensji. Dla innych psychologiczna – matka, pozbawiona wsparcia partnera i pozostałych członków rodziny, nie jest w stanie dłużej wytrzymać zamknięcia z dzieckiem. Wreszcie dla innych jest to konieczność społeczna – część kobiet decyduje się na powrót do pracy z powodu presji otoczenia. Wypadnięcie z obiegu na dłuższy okres często oznacza bowiem zawodową śmierć.

Z tych powodów krytykowanie rodziców małych dzieci byłoby nierozsądne. To nie oni są problemem, lecz system społeczno-gospodarczy, w którym funkcjonujemy. To też jeden z powodów, dla których kwestionowanie dobrodziejstwa żłobków rodzi głęboki sprzeciw. Czy istnieje alternatywa? Oczywiście. Trzeba tylko odzyskać to, co zabiera nam kapitalizm, a mianowicie więzi społeczne. Dajmy rodzicom (nie tylko matkom, lecz także ojcom) możliwość opieki nad najmniejszymi dziećmi. Zapewnijmy im odpowiednie świadczenia i opcję bardziej elastycznego zatrudnienia w tym newralgicznym okresie. Wielu zaraz spyta: czy stać nas na to jako społeczeństwo? Ja przeformułowałbym jednak to pytanie: czy w dobie demograficznej zapaści i pogłębiających się problemów psychicznych młodego pokolenia stać nas na to, aby nie inwestować w rodziców?

To nie wszystko. Nie przywrócimy już rodzin wielopokoleniowych, ale możemy zrobić wiele, aby proces wychowania był znowu „uspołeczniony”. Niech młodzi rodzice mają czas i możliwości zaangażowania, także ze swoimi dziećmi. Dotyczy to zwłaszcza kobiet, które nie powinny być pozostawione same sobie. Potrzebujemy klubów rodzica, domów kultury i całej reszty infrastruktury społecznej, która ułatwiłaby opiekunom przejść przez ten trudny czas. Bo nie ma co udawać – opieka nad najmniejszymi dziećmi to duże wyzwanie, psychicznie i fizycznie. Siedzenie godzinami (także nocami) przy maluchu jest męczące, nudne i intelektualnie frustrujące. Nie dajmy się zwieść, że jedynym wyjściem jest ucieczka do pracy (choć nie twierdzę, że czasem nie jest to najlepsze rozwiązanie). Wzięcie odpowiedzialności za opiekę nad małym dzieckiem może być zadaniem bardzo rozwijającym – i to na wielu różnych polach. Z własnego doświadczenia wiem, ile nauczył mnie czas spędzony od rana do nocy (a nie tylko po godzinach) z kolejnymi dziećmi.

Nie podoba się? Zostań babcią

Czy taka alternatywa jest realna? Niestety, po sensownej korekcie w postaci rodzinnego kapitału opiekuńczego nowy rząd zapowiedział babciowe, które jest rozwiązaniem szkodliwym. Po pierwsze, zachęca młode matki do szybkiego powrotu na rynek pracy, co w efekcie zniechęci je do urodzenia drugiego dziecka. Jak pokazują wyniki badań, kobiety często decydują się na nie w momencie, kiedy kończą pierwszy urlop macierzyński. Po drugie, matka, która wróci do pracy, po czym dostanie wypowiedzenie, automatycznie straci też świadczenie, a przez to zostanie de facto ukarana podwójnie. Po trzecie, babciowe może osłabić pozycję kobiet na rynku pracy – zarówno tych starszych, jak i młodszych. Nie da się bowiem wykluczyć, że firmy potraktują nowe świadczenie jako quasi-emeryturę pomostową pracownic w wieku 50–60 lat i powiedzą im: „nie podoba się, idź na babciowe ”. Istnieje też ryzyko, że finansowo ucierpą młode matki. Pracodawcy mogą uznać, że skoro dostają już babciowe, to wystarczy im płacić pensję minimalną. Po czwarte, nowe świadczenie jeszcze mocniej utrwali w społeczeństwie przekonanie, że optymalnym rozwiązaniem jest szybki powrót na rynek pracy i przekazanie opieki nad dzieckiem w inne ręce.

Pytanie, czy nowa lewicowa minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk dostrzega to, że socjaldemokratyczny postulat „więcej żłobków” tak naprawdę jest narzędziem petryfikującym siłę globalnego kapitalizmu. Nie mam wielkich złudzeń, ale dam się zaskoczyć. ©Ⓟ